Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

środa, 27 lipca 2011

06. Przeprowadzeni

Od poniedziałku na urlopie. 

W sobotę spakowaliśmy i przewieźliśmy większość rzeczy, jakie zostały z naszego dobytku u teściów, i przewieźliśmy do nas. W niedzielę posprzątaliśmy to wszystko, i odkurzyliśmy. 

W poniedziałek po obiedzie zabraliśmy wszystko, głównie Dominisia, co jeszcze u nich zostało i przeprowadziliśmy się :) 

Generalnie, sajgon jest. Malutki czuje, że jest w innym miejscu, nie ma wokół niego tyle osób, co u teściów, i reaguje nerwowo, jak to on. Czyli mamy sporo emocji, bo śpi mocno niespokojnie - dodatkowo dzięki temu, że rolety, dziś co prawda zamówione, ale będą pod koniec tygodnia dopiero, i póki co, jak go kładziemy ok. 19:00 to jest po prostu jasno, więc nic dziwnego, że mu dziwnie (u teściów zaciemnialiśmy ściągając rolety). Jak wczoraj poszliśmy na plażę na spacerek, to się rozryczał i nie szło go nawet we dwójkę uspokoić. Natuszka się martwi i przeżywa a co ludzie powiedzą...- na co jej tłumaczę, że to nie ma znaczenia, i każde dziecko tak ma, a to że rodzice twierdzą, że ich dzieci takie nie były, oznacza najczęściej, że ściemniają, czyli kłamią. Taki chyba jest urok tych maluszków - nie umiejąc się inaczej komunikować, gdy mu coś nie pasuje - ryczy sobie, mniej lub bardziej zasadnie. 

I tak to sobie powoli ogarniamy. Nam też z Natuszką lekko nieswojo, bo przecież nowe miejsce, a co dopiero takiemu maluszkowi. W każdym razie - już sami, u siebie. Wreszcie :) 

wtorek, 19 lipca 2011

05. Wyremontowani (bez brodzika) i posprzątani

Piątek był pierwszym od wielu dni momentem, kiedy nic nie robiliśmy w mieszkaniu. Po prostu spokój. Natomiast w zakresie diety Dominisia nastąpił gwałtowny zwrot - podaliśmy pierwszy raz jabłuszko utarte, które nie spotkało się z entuzjastycznym powitaniem. W sumie, nic dziwnego, jak człowiek 4 m-ce pije mleko i nic więcej, a tu mu jakąś kwaśnawą papkę podsuwają...

Sobota była dniem tryumfalnego praktycznie zakończenia remontu przez naszego majstra. Wykańczał wszystko, podmalował większość niedoróbek, podokręcał drobne sprawy, zamontował lampki pod szafkami kuchennymi. Gdy pojawiliśmy się wczesnym popołudniem - praktycznie kończył. Balkon obłożony pięknie kafelkami, pomalowany. Rozliczyliśmy się, no i przystąpiliśmy do sprzątania. Trwało to dobre kilka godzin, prawie do 21:00, ale udało się ogarnąć w całości mały pokój (przestawienie, sprzątnięcie, wymycie podłóg i okien) i kuchnię (wyczyszczenie szafek, gdzie nasypało się syfu przy montażu blatów, sprzątnięcie, wymycie okien), a poza tym wstępnie poukładaliśmy rzeczy w kuchni. Zmęczeni mocno, ale udało się. 

W niedzielę kończyliśmy porządki - po spacerku z malutkim i obiedzie. Trwało to jeszcze dłużej, bo prawie 6 h. Zaczęliśmy od mycia wszystkich możliwych drzwi z każdej strony, poprzez umycie najpierw podłóg w dużym pokoju za szafami (żeby móc je ustawić tak, jak będą stały, żeby zawalić je rzeczami), po czym nastąpiła kulminacja - wymyślanie tego, co i jak ma tam stanąć. Czyli wywalania zawartości sporej liczby kartonów z różnymi figurkami, wazonami i innymi głównie sentymentalnymi rzeczami. Sporo to trwało, jakoś udało się dojść do porozumienia, czego się pozbywamy, co dajemy do małego pokoju. Potem pomyliśmy okna, co było o tyle karkołomne, że z zewnętrznej strony były nieco opryskane farbą (normalne, skoro malował wszystko na zewnątrz na balkonie), i wymagało drapania nieco. Po ustawieniu wszystkiego umyliśmy podłogę, no i ustawialiśmy: szafę, lampę stojąca i nieszczęsny stół. 

Nieszczęsny? Tak, ponieważ właśnie przy jego przenoszeniu, o kawałek, w pokoju, strzeliło mi coś w kręgosłupie. Śmieszne, bo to było przestawianie ostatniej chyba ciężkiej rzeczy w całym remoncie. Dosłownie. Czułem to miejsce już podczas przeprowadzki, kiedy wnosiliśmy na 3 piętro z kolegą pralkę - ale tylko czułem. Skończyło się na tym, że od tamtej pory muszę uważać na gwałtowne ruchy, siedzenie przy biurku nie jest zbyt przyjemne, mam problemy ze skłonami czy z podnoszeniem się z pozycji leżącej/siedzącej. Ale nie da się ukryć - dysk to nie był, bo bym się nie wyprostował. I dzisiaj lepiej jest. Pewnie podoskwiera to jeszcze, ale damy radę. 

Wczoraj po pracy przyjechałem i dołączyłem do Natuszki, która pomyła podłogi w kuchni i łazience (choć tam dojdzie jeszcze ustawianie brodzika - jak się w końcu doczekamy...), poprzekładała sobie w łazience wszystko tak, jak chciała. Skręciliśmy nasz pokojowy okrągły szklany stoliczek. Mało wprawnie i pięknie, a do tego niezbyt tak, jak Natuszka chciała, obstalowałem linki do suszenia prania na balkonie. Nie podoba mi się to zbyt, i skłaniamy się - oboje - do rozkładanego doraźnie stojaka na pranie. Pożyjemy zobaczymy. A balkon w ogóle ogromny i głęboki jest. Do tego od wczoraj mamy 2 śliczne nowe biedronkowe krzesełka zielone rozkładane :)

Dzisiaj formalnie idę posprzątać piwnicę. W sensie - poukładać to wszystko, co się tam poznosiło. Przestrzeń bardzo fajna jest - dobre 6-7 m2. Na razie nieco zagracona - kawałki sidingu dla teściów, kuchenka elektryczna na sprzedaż. Ale zmieścił się bez problemu pozostający nam (trzeci) regał na książki, te mniej potrzebne. Co jest genialne - nie ma tam za grosz wilgoci. Niestety, nie ma też lampy i puszka na zewnątrz w piwnicy jest dość daleko. Doraźnie, nabyłem w Obi drogą kupna lampkę led (marki Osram :D), którą można sobie oświetlić piwniczkę. Z drugiej strony - kto tam po ciemku będzie chodził? Natuszka się boi, mnie to nie robi :) Nowa kłódka na skobelku też wisi - poprzednia zła nie była, ale nie była zaciskowa (tzn. trzeba było użyć klucza także, aby ją zamknąć - bez sensu). 

Wczoraj dorobiłem część kluczy, dzisiaj resztę. Nie wiem, czy to drogo, czy tanio - 10 zł/sztuka. Część zwykłych, część do skrzynek. Tak, żebyśmy my z Natuszką mieli po jednym komplecie, jeden u teściów, i w domu jeden zapasowy. Od razu, porządnie. Przy tej okazji uporządkowaliśmy klucze, poodpinaliśmy z poprzedniego mieszkania - trzeba teraz pojechać i rodzicom jakoś oddać. Zostawiam sobie do drzwi wejściowych do klatki tam i do skrzynki pocztowej - w końcu tam mam podany adres (jeszcze, już niedługo) zameldowania i adres do korespondencji (co na dniach mam zamiar zmienić - trzeba napisać pisma do wszystkich banków, organizacji, instytucji, złożyć NIP 3 do US), więc nie jest wykluczone, że nawet po podaniu wszędzie nowego adresu jakieś pismo do mnie czy Natuszki przypadkiem tam trafi. Pewnie, mama chce to wynająć - ale jak to wyjdzie i czy chałupa nie będzie stała pusta, to nie wiem. A dostęp chce mieć. Jednocześnie, nie potrzebując kluczy do samego mieszkania. 

Dominiś nie dość, że zapluwa się ostatnio, bo bardzo lubi buczeć tak buzią, to jeszcze zrobił się strasznie gadatliwy... w czasie jedzenia. Jak dostanie do buzi butlę, to popije tak np. pół mleka, zaspokoi pierwszy głód, i - ze smoczkiem w buźce, a co - zaczyna nam coś opowiadać :) A w ogóle to od wczoraj Natuszka podaje mu, powolutku, na razie raz dziennie, mleko modyfikowane. Pomysł zaś z jabłuszkiem zarzuciliśmy na rzecz - słodszych, więc prostszych, i dokładniej zmielonych - bobofrutów. Nie jest źle na razie. 

Dzisiaj złożyłem wniosek o urlop ojcowski, potocznie zwany tacierzyńskim. A co, tydzień :) To plus kolejny tydzień zwykłego daje 2 tygodnie urlopu, który zamierzam rozpocząć po weekendzie :) Żebyśmy się zaaklimatyzowali i odpoczęli sobie na nowym miejscu. Wreszcie w tak naprawdę swoim (nie wnikając w kwestie własności odnośnie kredytu - tak będzie pewnie ok. 30 lat).

czwartek, 14 lipca 2011

04. Remontowe prawie ostatki

Jak pisałem - teściu z Natuszką kupili kabinę. I powstał był problem - okazało się, że brodzik, jaki chcieliśmy dokupić, głębszy, jest nieosiągalny. Tzn. byłby, ale za tydzień. Nie zraziliśmy się tym nic a nic - okazało się, że pani, która nam montowała zabudowę przedpokoju, ma jakiegoś znajomego z dużym rabatem w jakiejś dużej firmie zajmującej się sanitariatami - i się miała dowiedzieć na następny dzień. Z następnego dnia (wtorku) zrobiła się środa, kiedy jednak wyszło, że nie da rady, bo takiego nie mają. 

W sumie, wkurzyłem się nieco, bo sytuacja wygląda tak, że zostaliśmy w czarnej d... w związku z brakiem brodzika jakby przez naszego majstra - od chyba 3 tygodni pytałem go, czy nie warto by było kupować już tej kabiny z brodzikiem? Na co słyszałem - nieee, później, po co zagracać mieszkanie. Dobrze wiedział, co chcemy wstawić, i skoro zajmuje się remontami, powinien wiedzieć, że mogą być problemy. Jak byśmy wtedy kupowali - do dzisiaj dawno by sprowadzili na zamówienie. A tak, zamówiony został brodzik i będzie, jak dobrze pójdzie, na przyszłą środę. Czyli uwieńczeniem remontu będzie... montaż kabiny z brodzikiem. Wyjaśnię - kupiliśmy kabinę 80 cm, bo taką jaką chcieliśmy, nie było 90 cm. I jak zaczęliśmy szukać brodzika - oczywiście - okazało się, że o ile do kabin 90 cm mają, pewnie, od ręki... to do naszej 80 cm - niestety - trzeba zamówić. Czyli - kabina wala się w pokoju, przywieziona w środę, i czekamy na (boskie zmiłowanie...) brodzik. 

Wieczór wtorkowy pod znakiem układania książek. Ładnie się zmieściły. A to, co się nie zmieściło - zresztą nie miało, poprzednio też leżało w kartonach w piwnicy - poszło do piwnicy, razem z jednym z regałów, więc będzie ładnie wyglądało.

Również we wtorek pojawić się miała pani pediatra nasza, żeby podoradzać nam, jak przestawić Dominika na pokarm sztuczny, oczywiście, powoli, etapami, nie z dnia na dzień. W końcu za półtora m-ca Natuszka wraca do pracy, więc żeby nie robić tego gwałtownie, trzeba poświęcić troszkę czasu. Miała - po 45 minutach czekania okazało się, jak zadzwoniliśmy, że zapomniała, i ona może, ale jutro czyli w środę. W środę przyszła, obejrzała malutkiego, usłyszeliśmy że mamy śliczne, wielkie i bardzo wrażliwe dziecko :) Opisała Natuszce - ja się spóźniłem (nie moja wina, właściwie to ona przyszła wcześniej niż miała) - co i jak. Zaczniemy podawać mleko w proszku, ale też wprowadzać powoli jabłuszka i marchewkę. A na horyzoncie już widać zupki. 

W środę miał w dzień pojawić się serwisant spółdzielniany domofonów - zadzwoniłem we wtorek, miał być koło południa. Wieczorem się okazało, że nie dotarł. A dzisiaj, dla odmiany, nie raczy telefonu odbierać. Jak się nie odezwie do jutra, zrobię awanturę w spółdzielni. Nie dość, że przez telefon miał ton, jakby łaskę robił, że przyjdzie, to jeszcze - co za pech! - nie udało mu się jakoś. 

Wieczorek środowy upłynął - tym razem - na montowaniu dwóch dokupionych szafek (pół-słupek i jedna wisząca) do łazienki. Pouczające doświadczenie dla beztalencia technicznego, jak niżej podpisany. Sąsiedzi piętro niżej wykazali się sporą cierpliwością, biorąc pod uwagę, że na pewno (niewiele, ale zawsze) po 22 waliłem młotkiem, przybijając plecy do szafek. 

Dzisiaj akcja przewożenia kuchenki elektrycznej z poprzedniego mieszkania do naszej nowej piwnicy. O tyle ciekawie, że zamierzamy podołać za pomocą fiesty małej starej kolegi z roboty. Twierdzi, że wejdzie tam. Miejmy nadzieję :) A po drodze - wstąpimy do Obi, bo wczoraj miła pani zadzwoniła z informacją, że nasza stojąca lampa do pokoju z Niemiec już dotarła. Jeszcze tylko dopłacić 350 zł i po wszystkim :) Wieczorem zaś zapowiada się akcja z cyklu skręcania - tym razem już ostatniego sprzęta, mianowicie szafki na ciuchy małego do małego pokoju. Aha, są jeszcze stoły do kuchni i dużego pokoju - ale to już na spokojnie, jak się powynosi wszystkie śmieci, bo szkoda miejsca. 

Na bieżąco podliczam wydatki - na zasadzie: co i za ile jest do zrobienia vs. stan konta. Jest nieźle, zmieścimy się na styk, albo minimalnie przekroczymy budżet. Na szczęście, jeszcze taką żelazną rezerwę mamy, więc jest ok. A teściowie - znowu - dorzucają się, a to tu, a to tam, niby to przypadkiem. Tak to jest, jak Natuszkę puścić z nimi po zakupy... :) 

Pogoda się zwaliła, dzisiaj lało w nocy i rano wielka burza była. Zmokło mi się nieco. A teraz bez słońca smętnie. I za oknem jakby pada. Jakby takie małe zrekompensowanie pewnej niedogodności w postaci braku ciepłej wody - przez cały tydzień bieżący, do następnego.

poniedziałek, 11 lipca 2011

03. Przeprowadzka

Piątkowe popołudnie upłynęło pod znakiem resztek pakowania w mieszkaniu - rozkręcanie szafek, ogarnięcie piwnicy, wyrzucenie niepotrzebnych rzeczy (sporo).

W sobotę z rana przyjechał po mnie kolega z pracy, wypróbowany mocno już przy przeprowadzaniu kuchni. Zaczęło się od... jazdy do firmy, bo przestawiając coś w służbowym telefonie, zresetowałem go, nieopatrznie stwierdzając, oczywiście po fakcie, że nie mam pojęcia, jaki jest PIN, bo takowego jakoś zapomniałem zmienić z ustawionego domyślnie przez operatora. Potem poszło gładko - zabraliśmy mojego brata i pojechaliśmy do mieszkania. 

Z meblami było gorzej niż myślałem - nowa winda fajna, tylko że podwieszany sufit zmniejszył jej wysokość o dobre 10 cm, co wystarczyło, żeby wszystkie największe meble nie weszły. Czyli - wycieczka z nimi w rękach 5 pięter w dół. Co do dla nas. Załadowaliśmy, dopchaliśmy workami z ciuchami i pojechaliśmy. Po drodze zabraliśmy jeszcze jednego kolegę, i dojechaliśmy pod dom. Wnoszenie było ciężkie - okazało się, że jedna szafa się nieco obrypała (z kilku stron, ale jedna). Wnoszenie było o tyle problematyczne, że jest tam bardzo wąsko, a do tego na klatce było dość nisko, więc nawet niosąc trzeba było uważać, żeby nie uszkodzić mebli od góry. Potrwało to nieco, ale wtaszczyliśmy. Generalnie, jak postawiliśmy, tak wszystko w dużym pokoju stoi. 

Druga rundka - łóżko, finka, materac, tona książek (ok. 800 - pomimo kilkakrotnej selekcji), i wiele innych rzeczy. W tym do piwnicy, którą całkiem fajnie udało się zastawić - nie dość, że blisko wejścia, to jeszcze wózek Dominisia się zmieści. Niestety, z uwagi na to, że było nas 4 w sumie, z kierowcą, a w kabinie mieszczą się 3 osoby, 1 musiała jechać z tyłu. Przez to nie zmieściliśmy wszystkiego i końcówkę rzeczy przewieźliśmy prawie pustym wozem za trzecim razem (już bez mojego brata).

Podsumowując - straty niewielkie (obrypana jedna szafa, ale stojąca na samym końcu pokoju), umarła tylko nasza choineczka, której się spadło i podeptana nie nadawała się w sumie do niczego. Obrazy żyją, nawet różne statuetki udało się zmyślnie pochować w kartonach z ciuchami, gdzie nic im się nie stało pomimo dość napchanego samochodu i kartonów jeden na drugim. Zmordowani strasznie - zajęło to ok. 9 godzin całość, ale się udało. Zwieńczeniem była pizza, a w domku wieczorkiem - piwko z teściem.

Nasz majster tego samego dnia - w sobotę - kończył układanie paneli w obu pokojach. I tak dobrze, że wtedy - w czwartek wieczorem, jak pojawił się monter z UPC, oczywiście się okazało, że kabel od nich to ten drugi, idący z przeciwległego końca pokoju, zatem trzeba było go ciągnąć przez całość pokoju. Co ciężko było by technicznie zrobić na panelach i przy pomalowanych ścianach. Ale dzięki temu okazało się, że można w całości wywalić kabel, który - wg nas - miał być od UPC, a który był w dość brzydki sposób wyprowadzony ze ściany (wysoko i nie przy rogu, wyjątkowo bezmyślnie), a do tego mało elegancko leciał wzdłuż balkonu. Karnisze wiszą, większość lamp przykręcona, wc gotowy, pralka praktycznie podłączona. 

W piątek z rana przywieźli krzesła i stół do pokoju - czekają na koniec prac i złożenie, bo sporo miejsca zajmą. Ładne. A w sobotę, mniej więcej w połowie dnia, dowieźli kanapę narożną. Ogromna, wygodna, świetna. Na marginesie - straszni oszuści z tych dostawców. W jednym wypadku - była mowa o niewielkie opłacie za wniesienie i bezproblemowym dogadaniu się z kierowcą co do wniesienia - co było istotne, bo wiedziałem, że mnie przy tym nie będzie, a teściu (jakby nawet chciał) nie może nosić; co zrobił kierowca? Z niesmakiem wziął 50 zł za wniesienie stołu i 6 krzeseł. No bez przesady - jak ma takich dowozów z 6 dziennie, i od każdego tak po 50 zł na boku bierze, to się powinien cieszyć, a nie grymasić! W drugim wypadku - miało być wniesienie od początku gratis, zostawiłem majstrowi dokładną kwotę za mebel, a chcieli 30 zł. Na szczęście ich majster pogonił, że zleceniodawca (że ja :D) nie zostawił, i nie ma. I bardzo dobrze. Ale wieśniactwo, ot co. Natomiast mebelki - pierwsza klasa (kanapa w ogóle, stół na tyle na ile widać go z paczki). 

Wczoraj z Natuszką upychaliśmy ciuchy z worów do szaf. Świetnie - wreszcie wystarczająco dużo miejsca. Cały jeden drążek w szafie na moje koszule :) Wreszcie nie musi się to wszystko gnieść. I jeszcze mamy sporo przestrzeni. Widać mankamenty - za mało miejsca na buty, natomiast po prostu korytarz jest taki, że nie bardzo było gdzie cokolwiek inaczej zrobić, a o szafie na buty nie było nigdy mowy. Damy radę. Ciasno będzie w łazience, gdzie trzeba dokupić półsłupek i szafkę do powieszenia nad pralką. Damy radę. Lustro wygląda ślicznie :) 

Dzisiaj teściu z Natuszką polują na kabinę - tzn. już ją kupili - brodzik i kilka innych detali, głównie łazienkowych.

czwartek, 7 lipca 2011

02. Wielkie pakowanie

Pół godziny na poczcie, żeby usłyszeć, że nie ma tego listu. Jak to - nie ma? Bo był - skoro awizo zostało. Mają poszukać, w piątek drugie podejście. Oczywiście, jak zwykle, w wypadku ważnej przesyłki. Śmieci docierają, reklamówki też.

Wczorajszy wieczór upłynął pod znakiem pakowania wszystkiego, co zostało w starym mieszkaniu. Czyli wszystkiego poza kuchnią. Najpierw kilkanaście kartonów książek - genialne kartony z Biedronki :) Potem wory z ciuchami - również bardzo dobre, żadna kryptoreklama, z takimi rączkami, również z Biedronki. Wyszło tego roboty od 18:30 do 23:00 praktycznie. Poza tym wynoszenie śmieci - książek ze 2 kartony poszły won, poza tym ogarnąłem też nieco pokój. Przespałem się tam, bo nie było sensu jechać do domu (ze starego mieszkania mam bliżej do kolejki do pracy) - ale nawet łóżka się nie udało rozłożyć. Chciałem pójść coś zjeść - niestety, w okolicy 22:00, w sezonie, w centrum Gdyni wszystko pozamykane na głucho. Więc zaliczyłem, ostatni pewnie, spacer i zakupy w niezastąpionej Żabce (tego mi chyba w nowym miejscu będzie brakowało - zawsze pod domem i otwarte).

Dziwnie tak - dorobek życia (poza kuchnią) na ok. 20 m kwadratowych w kupie kartonów i worków.

Z samego rana rozłączyłem router, modem, telefon, spakowałem wszystko do plecaka i pognałem do pracy - bo po południu ma przyjechać spec od UPC do przepięcia, a w sumie zainstalowania wszystkiego w nowym mieszkaniu. Jak tak wychodziłem ze starego domu - nostalgia mnie wzięła, mimo że nigdy nie przyzwyczaiłem się do mieszkania tam (za dużo wspomnień związanych z + babciami) - w sumie, ostatni raz wychodziłem stamtąd w ogóle do pracy. Teraz jeszcze w sobotę wożenie wszystkiego, a przed tym w piątek rozmontowanie łóżka i ogarnięcie piwnicy.

Porobiłem nieco umów w pracy, i niedługo jadę na nowe miejsce - działają tam już ludki montujące nam szafę zabudowującą przedpokój. Mają skończyć po południu. W międzyczasie dzwonili - szklane półki do kuchni i lustro do łazienki jest do odbioru. Szkoda, że do-dzwonić się za to nie mogę do Leroy Merlin, gdzie powinny być już kabiny prysznicowe, jakie nam się podobają. Dzwoniłem we wtorek - są 2 salony w okolicy - mają być w czwartek. Dzisiaj jest czwartek, do jednego nie dotarły, w drugim mają chyba dzień nieodbierania telefonów. 

Jedno dobre pod kątem sobotniego wożenia - chłodniej, czasami pada, więc lepsza aura.

wtorek, 5 lipca 2011

01. Nowy początek jakby + kulminacja remontowa

Tak wyszło, że blog zniknął. Nie wnikając w szczegóły - po prostu. Tzn. zniknął, ale jego treść pozostała i jest tutaj - przez co blog istnieje faktycznie od wczoraj, podczas gdy treść jest z dobry rok wstecz. Czyli - cała zawartość tomuszinatusza.blogspot.com.

Dlatego duży respect dla Bloggera za funkcjonalność eksportuj bloga - całość zajęła może ze 2 minuty. Mankament - cóż, nobody's perfect - archiwizacji podlega tylko blog z komentarzami, więc w wielką czarną dziurę internetu poszła cała reszta, zatem przede wszystkim linki. Dzięki temu, może i dobrze, dzisiaj posiedziałem nieco i odtworzyłem linki na tyle, na ile się dało - na podstawie znanych i lubianych blogów (których adresy pamiętam) plus adresów wszystkich, którzy coś nam komentowali na poprzednim blogu. Tego wszystkiego z przepisami kucharskimi nie będzie, przynajmniej na razie - kiedyś to na początku wrzuciłem, a w sumie to atrapa, bo i tak nie korzystamy, bo czasu nie ma. 

Zielonkawo tak, bo jakby wiosennio-letnio i fajnie jakoś. 

U nas ciężko jest. Dominiś od 2 dni jest mocno markotny, a raczej nie może jakoś spać po karmieniu w okolicy 2-3 w nocy. Efekt - od tak 4:00 pojękuję na granicy płaczu i nie bardzo mamy pomysł, jak go opanować, poza noszeniem na rękach. Czego efektem jest to, że słaniamy się na nogach - Natuszka w domku, ja w pracy i po. W takiej sytuacji czasami dochodzi do niepotrzebnych spięć, ze zmęczenia i frustracji całością sytuacji.

W niedzielę ogarnęliśmy popołudniem kuchnię - zajęło to kilka godzin, ale wszystko ułożone ładnie i jak w poprzedniej kuchni. Niewiele zmienialiśmy, ale przez to, że w segmencie w pokoju nie będą musiały być ciuszki małego (będą w jego własnej szafie w małym pokoju), wróci tam szkło karafkowo-kieliszkowo-podobne, a przez to zluzowało nam się miejsce w dwóch szafkach w kuchni. A w ogóle, nasz majster tak zmyślnie je poprzywieszał, że zmieściły się wszystkie - pierwotnie miała być jedna za dużo. Wygląda to ślicznie, razem z tą nową szafką z szufladami (musimy tylko przybornik nowy kupić na sztućce - szafka węższa, i ten posiadany jest za duży). 
 
Wczoraj - kolejna część zakupów remontowo-mieszkaniowych. Kupiliśmy klamki do drzwi, domofon (wkurzające jest przy umawianiu dowozu czegokolwiek czy jakiejkolwiek usługi tłumaczenie, żeby zapisali numer telefonu majstra i puścili mu strzałkę, jak będą na miejscu - bo domofon nie działa...), lampy do wszystkich pokoi. Trwało to nieco, ale zdążyliśmy - do kasy truchtaliśmy z pełnym wózkiem w rytm płynącego z megafonów Szanowni klienci, prosimy o udawanie się w kierunku kas; zapraszamy jutro od godz. x. Capnęliśmy też słuchawkę do prysznica i baterię prysznicową, a do tego bardzo ładne - i promocyjne - kafelki gresowe na balkon. Wyszło wszystko cenowo bardzo przyzwoici - musimy poczekać jeszcze na jedną lampę, sprowadzaną z Niemiec (nie jest to problem - chodzi o tę stojącą, do pokoju). 

Niestety, jak dzisiaj podliczyłem wydatki... cóż, zaczynamy być na minusie. Chyba, że coś wyjdzie taniej niż planujemy - na co się niezbyt zanosi, bo pozostały do zapłaty kwoty jednoznaczne, np. za meble czy zabudowę. Zobaczymy. 

Teraz jeszcze:
  1. zdobyć kabinę prysznicową i brodzik + duperelki do łazienki (śmietnik, wieszaki)
  2. przewieźć tonę kartonów do dotychczasowego mieszkania
  3. spakować tam cały nasz (poza kuchnią) dobytek, porozkręcać szafy i łóżko
  4. przewieźć to wszystko w sobotę i wtaszczyć na 3 piętro do nowego mieszkania
i kilka kosmetycznych jeszcze w sumie spraw w mieszkaniu. Między tym - w czwartek montaż UPC i zabudowy w przedpokoju.

Trzymajta kciuki.

piątek, 1 lipca 2011

Coraz bliżej...

We wtorek mieliśmy z Dominisiem taki męski wieczór. Czyli - teściowie z Natuszką pojechali do Jyska celem nabycia drogą kupna firanek do naszych allegrowych karniszy, które dotarły w międzyczasie przysłowiowym. Firanek - oczywiście - nie było, ale za to Natuszka uznała za niezbędny w naszej kuchni... zegar retro. No i mamy taki. 

Środa upłynęła w pracy pod znakiem przewożenia naszych kuchennych gratów - mebli i zawartości, całego szkła itp. Tzn. z pracy z kolegą wyrwaliśmy się ok. 14:00, wzięliśmy pojemnego fiata ducato (Bogu niech będą dzięki za klimatyzację - bez niej byśmy się ugotowali...) i pojechaliśmy. Ładowanie było generalnie prostsze - wszystko poza dwiema narożnymi szafami zwieźliśmy. Szafy taszczyliśmy po schodach - jedną lekko trafiłem w ścianę, nieco obtłukły się drzwiczki, ale w dość niewidocznym miejscu. Najpierw zapowiadało się, że nie zmieścimy wszystkiego na raz - ale się udało. Wnoszenie było nieco trudniejsze. Opłaciło się pakowanie w mniejsze kartony, których było więcej, bo łatwiej się nosiło. Szafki z kolei - spokojnie, we dwójkę, po wąskim korytarzu. W sumie nieco po 18:00 skończyliśmy i odwieźliśmy samochód pod firmę. 

Marek przy okazji poznał Natuszkę - zaprasza nas od dłuższego czasu do siebie. Pooglądał ściany - sam zrobił remont swojego mieszkania i to ładnie, zna się chłop na tym, i przyznał, że sam by tak ładnie nie zrobił, choć dokładny jest. Co tylko jak najlepiej o naszym majstrze świadczy :) A ja zobaczyłem mieszkanko, w którym dawno nie byłem - łaaaaaaaaa... Ślicznie. Kafelki w przedpokoju są, mały pokój i kuchnia pomalowane. Bajer. W sumie - zostało pomalowanie dużego pokoju, panele w małym i dużym, montaż szafy w przedpokoju. Poza tym detale w stylu lampy wszędzie i gniazdka. No i balkon. Podobno do połowy miesiąca ma być po wszystkim :)

To teraz musimy jeszcze kupić kabinę prysznicową, wszystkie lampy, załatwić zwrot połamanych kafelków i dokupić brakujące na balkon... i to wszystko. Nie mówiąc o tym, że w tygodniu trzeba spakować wszystko i po prostu do soboty przygotować, żeby w sobotę podjąć próbę przeprowadzenia całej reszty wozem firmowym. Na bank ze 2 okrążenia wyjdą, jak nie 3. Ale czasu więcej, więc ok. I będzie to z głowy. Aha, no i jeszcze czekamy na - zamówione na wymiar - lustro do łazienki plus półeczki szklane do wnęki w kuchni.
 
Dzisiaj mieli przywieźć z BRW: szafę na ciuchy małego, stół i krzesła sztuk 3 do kuchni. Mieli - nie wiem, czy dowieźli. W każdym razie na pewno bez jednego krzesła - zadzwoniła pani, że przywieźli od producenta tak rozwalone, że od razu mu odesłali, i trzeba poczekać. No to poczekamy.

Bombardują mnie telefonami też ludzie od mebli do dużego pokoju - generalnie, umawiam ich na przyszły tydzień, żeby nam te (dawno już zrobione) mebelki przywieźli. A do tego - w środę montowanie UPC, w czwartek zabudowa przedpokoju. A pomiędzy tym - trzeba się popakować. 

Gruby tydzień się zapowiada. Ale pewnie przedostatni taki.