Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

środa, 20 lutego 2013

68. Odwiedzin nadrabianie

Bo właśnie o to chodzi. Przez to, że przechorowaliśmy grudzień (ja) i styczeń (Natuszka i Dominiś), nadrabiamy zaległości w odwiedzinach. 

W sobotę pojechaliśmy do Ani i Marka - kolega z poprzedniej pracy - strasznie optymistyczni i wyluzowani ludzie, z prześliczną nieco ponad roczną córeczką Helenką. Dziecko jako tako poruszające się już na 2 nóżkach, z rozbrajającą miną pytające bez przerwy: "cio to?". Aż się Dominiś tego nauczył i ciągle powtarzał. Dzieciaki bawiły się dobrze, Helenka spokojniejsza - dla nas to ważne, bo mały póki co siedzi z dziadkami, czyli bawi się z nimi i nami, więc dorosłymi, i przyzwyczajony jest do siłowych zabaw, wiedząc że drugiej stronie nic nie zrobi, bo jest silniejsza - stąd zawsze lekka obawa odnośnie tego, czy nie zrobi czegoś małemu - tak jak on, albo i mniejszemu - dzieciowi. Bawili się, małemu spodobał się rowerek taki do popychania nogami (bez pedałów), którym jeździł po całym pokoju. Zjadł ze smakiem klopsiki pomysłu i produkcji Ani. Nie spał nic, w związku z czym w drodze powrotnej kimał jak zabity, a i noc lepiej przespał - w niedzielę obudził się dopiero o 6. Myśmy sobie posiedzieli, pogadali, podegustowali Markową cytrynówkę - pierwsza klasa. No i przetestowaliśmy ich przepis na świetny gulasz. Przesympatyczny dzień. A przy okazji Helenka udowodniła, że nie tylko Dominiś najbardziej rozwala sobie coś wcale nie biegając, a w dość absurdalnych sytuacjach - ona akurat, stojąc w pokoju, jakoś się tak dziwnie obróciła, nóżkę podwinęła, że poleciała na glebę, usiadła na pupie i z niewiadomych przyczyn po prostu walnęła buzią o podłogę, czego efektem była dość dramatycznie wyglądająca spuchnięta warga, pewnie bolesna dość. Ale dała się udobruchać - jak jej podsunęliśmy taką wielką maskotkę pieska, co przywieźliśmy dla niej, od razu było lepiej.

W niedzielę była siesta. Wyczołgaliśmy się z domu tylko do kościoła - tym razem mały nie bał się już iść po dziecięce błogosławieństwo - krzyżyk na czole - i nie mówił, że mu ksiądz "ała" zrobił, tylko "siś" czyli krzyżyk. 

Wczoraj z kolei Natuszka dokonała dzieła zniszczenia, własnoręcznie - bez wrzasków, afery, kopania - podcinając Dominiczkowi włosy. Wygląda teraz nieco inaczej, bez tej grzywki jego :) Udało się pewnie dlatego, że dziadek uwagę odwracał. Ale wszyscy - Natuszka, babka, dziadek - zgodnie mówią, że obyło się bez kneblowania pacjenta :) 

U nas n-ta już zima w tym roku - z tym, że pada dużo, ale i jest ciepło, więc syf straszny na ulicy, śnieg mokry, więc jeżdżenie wózkiem żadną przyjemnością nie jest. Oczywiście, nasza niesamowita spółdzielnia jak zwykle zaskoczona opadami śniegu - przez co rano droga do dziadków jest jak poligon...

Natuszka się wzięła za robotę i szuka nowej - w sensie roboty. Wczoraj była na teście, w przyszłym tygodniu powinny być wyniki. Trzymamy kciuki, trzymamy!

czwartek, 7 lutego 2013

67. Akcja zaginiony piesek

To było tak.

W poniedziałek rano - dramat, jak zawsze po weekendzie, kiedy chwilę po 5 trzeba się zwlec z wyra, uszykować siebie i malutkiego i potoczyć się w śniegu do (domowego przedszkola, a właściwie żłobka) teściów - spotkaliśmy nieopodal ich bloku małego czarnego pieska. Fachowo rzecz biorąc - miniaturka sznaucera. Wyglądał na zmokniętego, łasił się. Żal się nam zrobiło, dostał nasze kanapki - co tam, można kupić sobie. Natuszka powzdychała, że by takiego chciała, wrócił temat dyżurny pt. "a może by tak małemu pieska..." (oczywiście, dzieckiem się zasłania, a co!), i pojechaliśmy do pracy, zapominając o sprawie. 

We wtorek rano, wyrzucając śmieci, na pergoli śmietnikowej znalazłem informację o zagubieniu... pieska, którego wczoraj widzieliśmy. Ok, osiedle jest spore, ale w okolicy 6:15 nie wałęsa się tam 15 czarnych miniatur sznaucerów, jak już to jakiś zaspany człowiek ciągnie się z psem, zwyczajowo na smyczy, gdyby psu zachciało się pobiec dalej. Spisałem szybko numer telefonu i napisałem ludziom (jako że pora barbarzyńska), że pieska widzieliśmy dzień wcześniej, gdzie itp. 

Pani zadzwoniła w dzień, dziękowała, dopytywała o szczegóły - tak, miał czerwoną obróżkę z kolcami bez imienia, łasił się, wszystko się zgadza. Okazuje się, że widziano go ponoć jeszcze gdzieś kawałek dalej. A w ogóle to jakiś idiota zawinił - pieska, przywiązanego przy Biedronce okolicznej, po prostu koś ukradł, urywając smycz - po czym ten idiota (bo trudno inaczej - szczeniak, mróz, pada mokry śnieg) pieska wypuścił albo wyrzucił. Martwiliśmy się z Natuszką - no bo skąd człowiek mógł wiedzieć, ale zawsze można było pomyśleć... Tylko co? Teściowa by go do domu nawet na 1 dzień nie wpuściła, ten typ tak ma (stąd też żonka tak bardzo chce czasami pieska - nie dziwię się, rozumiem, i w sumie jak malutki troszkę podrośnie to czemu nie, choć większość dnia będzie sam w domu siedział). 

Niby temat ucichł, choć tak smutnawo nam i żal pieska było. A dzisiaj dostałem smsa od pani, że się piesek znalazł, i że dziękuje za pomoc :)