Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Życie, choć piękne, tak krótkie jest...

Heh... Dziwnie tak.

Z jednej strony - bardzo bliska przyjaciółka teściów, właściwie taka przyszywana ciotka Natuszki mojej, kiedyś mieszkająca na przeciwko ich w bloku, trafiła w zeszłym tygodniu do szpitala. Wszystkich blady strach ogarnął - najprawdopodobniej nowotwór. Właściwie to prawie na pewno. I okazało się - faktycznie. Potem jeszcze doszło - chyba są przerzuty na wiele organów... Osoba ta podłamała się, kolejne badania przyjmowała z rezygnacją, czekając tylko na wyniki i diagnozę jak na wyrok. Jakby nie patrzeć - trafiła do szpitala nie przypadkiem, a z powodu bólów, z którymi sobie nie radziła.

Przyczyna dość prozaiczna - pani ta, mieszkająca w mieście kiedyś, dobrych kilka lat temu wróciła w wiejskie rodzinne strony, by zająć się wymagającymi opieki swoimi, nieżyjącymi już dziś, rodzicami. I tak zajmowała się najpierw do śmierci ojcem, zmarł dość dawno, a potem mamą - w ostatnich latach życia w bardzo zaawansowanym Alzheimerze, niepoznającą nikogo, oderwaną jakby od rzeczywistości, jak dziecko którego z oka nie sposób spuścić, żeby sobie czy komuś innemu krzywdy nie zrobiła... A w międzyczasie niekończące się łożenie finansów na studia obydwojga dzieci (osoby już bliżej 40. niż 30. ...), które co raz studia podejmowały, i jakoś do dzisiaj żadnych nie skończyły, ani jedno ani drugie. W tym wypadku - ewidentnie, niestety, ambicja matki (wykształcona, po studiach technicznych) wzięła górę nad predyspozycjami i możliwościami dzieci, które to dzieci jednocześnie nie umiały? nie chciały? wytłumaczyć jej, że studia nie są dla nich.

W tym wszystkim - osoba ta w ogóle nie miała czasu dla siebie, nie robiąc pewnych dość prozaicznych badań, jakie kobiety robić co jakiś czas powinny. I tak to się skończyło. Teściowie jeździli do niej, na przemian z jej córką (teraz ona obok teściów mieszka z mężem), z obiadkami i wizytą - na marginesie, ci teściowie moi to ludzie naprawdę do rany przyłóż, nikt nie prosił i nie musiał ich prosić o pomoc - sami się zaoferowali i jeżdżą właściwie jak nie codziennie, to co drugi dzień.

Wszyscy siedzieli i czekali jak na wyrok faktycznie - od lekarzy teściowie dowiedzieli się, że podejmą leczenie, o ile nie będzie przerzutów. No i wczoraj - zwycięstwo! Nie ma przerzutów, będzie leczenie, chemioterapia i co tam potrzeba. Od razu osoba ta zmieniła nastawienie, bardziej optymistycznie - jest cel, jest szansa, nowa nadzieja. Jakby nowe życie.

I to jest część pozytywna. Negatywna... Dzisiaj, właściwie przypadkiem, odebrałem smsa ze spóźnionymi życzeniami na naszą rocznicę, przysłanego przez Z. - moją jeszcze koleżankę z liceum, która wspólnie z Natuszką i ze mną kończyła prawo. Mama Z. - zdecydowana, ale równocześnie przesympatyczna, ciepła i miła osoba - od kilku lat walczyła z nowotworem. Właściwie żyła i walczyła wbrew temu wszystkiemu, co diagnozowali lekarze, przy pierwszej diagnozie sprzed lat pewnie 6 czy 7? dający jej... pół roku. Nie dała się - walczyła. Cieszyła się strasznie, gdy 3 lata temu Z. wychodziła za mąż. Gdy Z. pod koniec studiów urodziła ślicznego synka - jej mama cieszyła się upragnionym wnukiem. Z. od razu po porodzie, w tym samym roku, obroniła magisterkę - mama była dumna. Widać po niej było - zmarniała, schudła, była jakby cieniem osoby, którą kilka razy widziałem w czasach liceum jeszcze.

Dzisiaj Z., poza życzeniami, przepraszała, że tak późno. 21 sierpnia jej mama przegrała walkę z rakiem. Aż się zdziwiłem - tydzień temu taka tragedia, a ona jest w stanie już myśleć o czymś tak przecież w kontekście tego nieistotnym jak rocznica ślubu przyjaciół? Gdy się ostatnio, albo przedostatnio, spotkaliśmy - mówiła i widać było, że ciężko jest, bo medyczne drogi i sposoby nic już mamie nie pomagały, ktoś tam sugerował rodzinie jakiś uzdrawiaczy itp...

Życie bardzo złożone jest. Jak bardzo potrafi zaskakiwać, pozytywnie a czasem negatywnie. Jak bardzo ludzkie życie jest kruche, delikatne - możesz mieć plany, marzenia, i jedna diagnoza... No właśnie. Nawet najgorsza diagnoza może albo zniechęcić i odebrać wolę czegokolwiek, albo jak nic innego zmotywować do walki o wyrwanie śmierci każdego dnia życia. Dwie historie ludzi, którzy pewnie nigdy się nie zetknęli, nie wiedzieli o sobie. Jedna osoba - widmo śmierci, brak nadziei i nagle nowa nadzieja, wola walki, szansa! Druga osoba - walka od lat, jakby życie wbrew wszystkiemu - i jednak śmierć.

Więc dzisiaj modlimy się - o siły i powrót do zdrowia dla cioci Natuszki z jednej strony, i o niebo dla mamy Z. i siły dla niej samej z drugiej.

piątek, 27 sierpnia 2010

Zapatrzony w deszczowe okno po basenie

Niby to urlop, ale siedzę - przedwczoraj przeszło 9 godzin nauki, wczoraj nieco mniej, dzisiaj zapowiada się raczej dużo. Tak to jest, jak 53 ustawy trzeba przed egzaminem zgłębić.

Siedzimy u teściów i tak wypoczywamy sobie jakby - ja na urlopie, żonka na zwolnieniu. I tak pewnie do końca przyszłego tygodnia - bo tutaj możemy być razem, ale i mam warunki (osobny pokój) do nauki - bo u nas w 1 pomieszczeniu trudno.

Zresztą widzę - jej tu lepiej jest jakoś. Ja to rozumiem - u nas, fajnie że na swoim, ale mnie też coraz trudniej jest, bo w kółko w tym samym pomieszczeniu, nie można pójść do innego żeby otoczenie zmienić (bynajmniej nie dlatego, że mnie w 1 pomieszczeniu z żonką źle - nic z tych rzeczy), takie zmęczenie tym naszym pokoikiem z aneksem kuchennym. I zaczynam się zastanawiać - czy u niej te problemy mdłościowe też z tego typu dyskomfortu nie wynikają. Bo tutaj, u teściów, problemu praktycznie z tym dotąd nie było, a siedzimy u nich od wtorku. No, dzisiaj troszeczkę rano, ale minimalnie. Lepiej Natuszce tu po prostu - może przez to właśnie, że u nas mamy tylko ten 1 pokój i nie ma jak otoczenia zmienić.

Ale to motywuje do pewnych decyzji. Już wiemy, że nasze większe mieszkanie na pewno będzie miało pokoje w innych kolorach ścian, żeby inaczej było :) I tak sobie marzymy - jakby mama moja zgodziła się na sprzedaż tego naszego mini-mieszkanka, i dała z tego pieniądze, to wtedy z nie tak wielkim i strasznym kredytem byśmy kupili sobie tutaj, nieopodal teściów, jakieś mieszkanko 2 pokoje + kuchnia + łazienka z wc, niewiele mniej niż 50 m. Dla nas i dzidzi by wystarczyło. A teściowie obiecali, że za jakiś czas byśmy się zamienili - oni by poszli do tego naszego mniejszego, a nam by zostawili to swoje 3-pokojowe (ok. 60 m). W sumie - nie dziwię się. Natuszka wyszła z domu - pusto się zrobiło. Teraz w czerwcu 2011 siostra jej się wydaje za mąż - i we dwoje, jak to się śmieję, gonić się będą mogli po tych salonach swoich. A do tego - 4 piętro, bez windy, już dzisiaj teściowa ma problemy ze schodami, a co za parę lat?

Są perspektywy - a co. Z mamą nie poruszałem problemu wprost - teraz muszę się skupić na uczeniu, potem. Ale delikatnie w dyskusjach kilku na różne tematy poruszałem kwestię, że my jesteśmy bardzo wdzięczni za tamto mieszkanko, ale niebawem będzie za ciasne... I padło kilka słów i zdań, z których dla mnie wypływa pozytywne nastawienie do przyszłej konkretnej rozmowy na temat rozwiązania, jakie opisałem powyżej. Będzie dobrze - bo przecież musi być, prawda?

Wczoraj Natuszka była u swojej pani z LuxMedu, ale w godzinach jej pracy w zwykłym ZOZ - po skierowanie na USG genetyczne. Koszt spory - a lekarka bardzo w porządku, skoro zaproponowała, że jak LuxMed nie ma sprzętu do wykonania tego, to niech ona przyjdzie do niej do zwykłego ZOZ i dostanie skierowanie. Jak czytałem - takie badanie to ok. 250-300 zł, więc o tyle jesteśmy dzięki temu do przodu. A to dla nas dużo. Trzeba się będzie kobiecie jakoś odwdzięczyć - bo to chyba w obecnej służbie zdrowia jakiś ewenement: ludzkie podejście do pacjenta, i umożliwienie zrobienia drogich badań za darmo. Więc teraz Natuszka ma do zrobienia to USG właśnie + jeszcze jedne badania, i 16 września kolejna wizyta u pani ginekolog.

Co to tej cytomegalii, co się żonce przyplątała - jesteśmy dobrej myśli. Z badań wyszło, że to jest choroba przebyta kiedyś tam, nie teraz - więc są po niej ślady, ale najprawdopodobniej nic dziecku nie powinno to zagrażać (problemy ponoć są, gdy przechodzi się toto w trakcie ciąży).

Zatem - ja wracam do nauki, bo sporo tego mam, i proszę o przesyłanie pozytywnych fluidów, żeby mi to do łba wchodziło i zostało tam przynajmniej do 25 września :) Natuszka kima sobie w pokoju obok, bo teściowie na zakupy wyskoczyli - cicho, pusto, spokojny krajobraz osiedla za oknem, jakby pada troszeczkę... Trzeba się mobilizować, choć biometr chyba mało korzystny i spać się chce. Dlatego, celem rozruszania, na 8:00 pobiegłem na basenik nieopodal, i godzinkę pożabkowałem sobie moim własnym emeryckim tempem :)

Tylko o swoją wagę się martwię... Obronienie się przed bardzo dobrym i z sercem przygotowywanym przez teściów żarełkiem - które pyszne, acz dość tłuste i kaloryczne - będzie wymagało sporej asertywności z mojej strony :) Muszę do przyszłego piątku wytrzymać :) I zdecydowanie najczęściej, jak to możliwe, się basenić.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Nasza 1. rocznica

Wczoraj była nasza 1. rocznica ślubu.

W sumie, pierwsza myśl - już jakiś czas temu - była, żeby w tym czasie się gdzieś wyrwać, wyjechać, i w taki naturalnie nieco inny od codzienności sposób obchodzić tą pierwszą z wielu rocznic. Ale jako że wypada to w pełni sezonu wakacyjnego, gdzie wyjazd zagraniczny, który planowaliśmy, byłby sporo droższy - to wyjazd był w czerwcu, Turcja obejrzana w zakresie części Anatolii, a w okolicy rocznicy byliśmy w domu. Był też pomysł - może gdzieś wyjechać, wyskoczyć choć na 1 dzień - ale nie tyle z przyczyn finansowych (tak, jeśli wszystko się uda - obawiam się, że potrzeb i wydatków bardziej niż pilnych będzie sporo więcej niż możliwości finansowych), co ze względu na stan żonki, której dzidzia w brzuszku jakby żyć nie daje, permanentne mdłości ma i jest na m-cznym zwolnieniu lekarskim, bo nie bardzo była w stanie cokolwiek robić. No a w tym stanie to człowiekowi nie bardzo się chce gdzieś jechać - i ja to absolutnie rozumiem.

W sobotę wpadliśmy do moich rodziców - stęsknieni, bo jakoś tak ok. 2 tygodni się nie widzieliśmy już. Mama uparła się na prezent - ale książki to my obydwoje lubimy dostawać, a to (niestety, tytułów nie pamiętam) taka chyba dość popularna (widziałem na wystawach księgarń) trylogia, w tytułach coś o Toskanii, ciepłe, pastelowe kolory okładek. Już nam nie raz mówiła, jakie to fajne - a ma nosa do książek - więc mówiłem: spoko, pożyczymy, skoro ona miała cały komplet. Ale nam kupiła, i mamy swój, z dedykacją w kawałkach :) Nawet ciacho nam zrobiła, pojedliśmy - a resztkę biszkopta, która przy robieniu została, kończyliśmy - na sucho - wczoraj wieczorem, a co, można :)

Więc samą rocznicę zaplanowałem tak, że mieliśmy nie za daleko pójść zjeść coś sympatycznego w jakimś ładniejszym miejscu, a potem na film dobry jakiś. Żeby żonki nie forsować. Jak by miała siłę - to spacerek może jakiś jeszcze. Z czystym serce mogę polecić - jak ktoś z Trójmiasta lub okolic, i wie, gdzie to jest - restauracyjkę Monte. Centrum Gdyni, rzut butem od morza, bulwaru, Skweru Kościuszki, ale nie na środku Świętojańskiej (boczna uliczka od niej), miłe, ciepłe wnętrze, ładne meble, klimatyzacja (!!! wczoraj zbawienie), przesympatyczna obsługa (kelnerka, moim zdaniem, miała radiowy głos) no i - zdecydowanie bardzo ładnie podane, spore porcje i dobre jedzenie, do wyboru do koloru z naprawdę obszernego menu. Jak by ktoś reflektował - polecam :)

Do kina nie dotarliśmy - żonka się objadła, ale pojawiły się mdłości, więc przeszliśmy się kawałeczek, i poszła poodpoczywać w pozycji horyzontalnej w domku. Biedactwo moje...

Potem postanowiliśmy się zwalić teściom na głowę. Posiedzieliśmy, i wieczorem do kościoła szliśmy. W międzyczasie - niebo masakrycznie się zasnuło, znad centrum Gdyni takie czarne prawie burzowe chmury bardzo szybko szły. No i doszły - zanim do kościoła wychodziliśmy, już kapało. Dobrze, że teściu samochodem jechał :) Jak w kościele na mszy byliśmy - grzmiało, waliło, padało mocno, i ciemno było. Od kolegi z pracy dowiedziałem się później - w tym samym czasie nieco dalej... grad padał. Przypomniało mi to wszystko sytuację z naszego dnia ślubu. Deja vu, z dokładnością co do roku? :) Beznadziejna pogoda była rano w dniu ślubu. Pobudka, patrzę za okno - deszcz leje, mgła, syf jednym słowem. Mogło to wiele zepsuć. I co? No nic. Zanim do żonki dojechałem – a właściwie jeszcze zanim ruszyliśmy z domu – świeciło śliczne słoneczko, lekki wiaterek, piękna letnia pogoda. Sesja w parku wyszła prześlicznie, msza udała się pod każdym względem, na weselu wszyscy genialnie się bawili – jakby nie patrzeć, moim zdaniem udało się wszystko, a nawet było lepiej, niż żeśmy to planowali.

Tak świetnie było tamtego dnia - i choć potem nieco musieliśmy się docierać (jak każdy chyba, kto ze sobą zaczyna mieszkać i żyć razem), to ten rok był piękny, udany i bardzo szczęśliwy. Dobrze nam, a co. Ciasno na razie nie tak strasznie we dwoje - ale trzeba myśleć nad dwupokojowym mieszkankiem, w kontekście dzidziusia, który za pół roku się urodzi. Jesteśmy szczęśliwi, wystarcza nam tego, co mamy. I wczoraj było podobnie - z tą pogodą. Można to nazwać zbiegiem okoliczności - ale tak, jak przy ślubie, gdy do południa się wypogodziło, tak wczoraj, po tym jak przed mszą zrobiła się burza, zanim wyszliśmy z kościoła - świeciło słońce. Widać było ślady deszczu, ale było już ładnie, znowu ciepło i optymistycznie.

To był piękny rok, i mam nadzieję, że kolejne będą tylko lepsze. Mamy siebie - mamy to nasze małe szczęście, które już się na świat prawie wyrywa. Mamy dla kogo żyć, mamy po co żyć. I tyyyle do zrobienia :)

A na okoliczność uczenia się do egzaminu wziąłem praktycznie 2-tygodniowy urlop, więc od jutra mam wolne. Więc pewnie niezbyt często coś napiszę. Natuszka też wzięła - ale, na okoliczność zwolnienia, nie skorzysta - zostanie jej na później :)

czwartek, 19 sierpnia 2010

3,5 cm szczęścia :)


No i pojechaliśmy na to pierwsze USG wczoraj.

Aura najpiękniejsza nie była, padało wręcz jakby. Natusia minimalnie mnie wyprzedziła. Pani albo nie miała pacjentów, albo szybciej się uporała - niby na 15:00 mieliśmy, ale wpuściła Natuszke jakoś kilka minut szybciej. Ja siedziałem... a po prawdzie, to łaziłem w kółko po korytarzu - normalnie, mam wyobrażenie, jak się czuje facet na porodówce :D (chyba wolę z żonką być przy porodzie, niż za drzwiami czekać - bo jeszcze bym palić zaczął z tych nerwów :P). W sumie - nie miałem o co się stresować - słyszałem, że Natuszka kilka razy się zaśmiała - doktórka pewnie przewidziała, że dla niej to też stresik, i rozładowywała napięcie.

Po kilku chwilach ginekolog poprosiła mnie do środka. Leży to moje kochane szczęście, i przy niej komputerek taki. No i kobitka zaczęła pokazywać - to, co widać na fotce powyżej. Że dzidzia ładnie leży, że widać, że się rusza. Że widać powieki, wyraźny jest zarys szczęki. Że widać paluszki u nóg i rąk. Niesamowite - miałem wrażenie, że dzisiaj mi pomachała rączką :) Wieeelka głowa - tak, zdecydowanie po mnie.

Całe to nasze maleństwo ma teraz niespełna 3,5 cm. W przybliżeniu - pół mojego małego palucha u dłoni. Sporo :) Jak po mnie będzie miała dzidzia wzrost - łooo, Natuszka ciężko będzie miała w ciąży (choć ja malutki po urodzeniu byłem). Tak się później zastanawiałem, jak wracaliśmy - jak to możliwe. Pani wywróżyła - 10 tydzień, 2-3 dzień ciąży (jednak pamiątka z Turcji :P), czyli do końca ciąży jest... 4 x 9 = 38... jakieś niespełna 30 tygodni. I ta dzidzia tak szybko urośnie? Łooo... :)

Niesamowite to było. Co innego - techniczne dowody, że żona jest w ciąży, humorki ciążowe, jedzenie, pierwsze już ciążowe spodenki... A co innego - zobaczyć, że to maleństwo tam jest, rusza się, żyje. Bezcenne. Jednak zobaczyć swoje znaczy. Pewnie, od dawna już z dzidzią rozmawiamy, mówimy o swoich planach - np. na przemeblowanie mieszkania żeby miejsce na łóżeczko było - ale to nic w porównaniu z tym, że widzisz to maleństwo.

No i mogliśmy posłuchać sobie bicia serca dzidzi. Straaasznie szybko - ale ginekolog uspokoiła, że to normalne u takiego maluszka. Opisała wszystko na zaświadczeniu - bardzo mądrze i w ogóle - z czego wynika, że nie widzi nic niepokojącego, wszystko jest w normie. Więc jesteśmy dobrej myśli :)

Dzisiaj Natuszka jedzie na 17:00 na "przegląd", jak to nazywam, czyli taką comiesięczną wizytę - też do tej lekarki. Niestety, mimo że to nie ZOZ a Luxmed - nie dało się jednego dnia, bo wczoraj robiła tylko USG w jednym gabinecie cały dzień, a dopiero dzisiaj przyjmuje na konsultacje w innym gabinecie. Dobrze, że to rzut butem/beretem/czymkolwiek innym nadającym się do rzucania od domu. Przygotowaliśmy listę pytań, żeby żonka o niczym nie zapomniała - sam ją do tego namawiałem, bo zawsze jak u lekarza słucham, a nie zapiszę pytań, to po powrocie do domu uświadamiam sobie, że czegoś zapomniałem.

Najważniejsze - ma poruszyć temat zwolnienia. Owszem, ostatnie 2 dni były spoko, nawet dobre, nic się nie działo praktycznie (wczoraj tylko raz jakoś jabłuszko jej wróciło...). I się słońce to moje kryguje, jak to powiedzieć... bo nie wypada, bo nie da zwolnienia i co będzie... Oj, asertywności to ona ma tyle, żeby mnie opierdzielić (czasem i słusznie) mocno - ale żeby o swoje zadbać przy innych, to już nie :P Tłumaczę, mówię - trzeba patrzeć szerzej, stresująca praca, taka a nie inna, czasami długo przed komputerem trzeba siedzieć (jak powiedziałem żonce, żeby postawiła się i egzekwowała to, co w kodeksie pracy - 4 h max, i potem niech inną pracę dadzą - to mnie wyśmiała) albo łazić i coś nosić - a sporo było dni, gdy ona biedna najlepiej (właściwie - tylko w tej pozycji dobrze) czuła się leżąc. Zresztą, nikt nie każe kobiecie dawać jej zwolnienia do porodu - niech da np. na 2 tygodnie, i potem się zobaczy. No to usłyszałem, że mądrala jestem - i że najlepiej to jakby mnie nagrała, i puści to lekarce :D Boszz...

Wiemy już - powiedziała doktórka wczoraj - że musimy w najbliższym czasie iść na USG genetyczne - żeby wykluczyć jakieś genetyczne babole, obciążenia itp. (jedna z Was pisała o tym chyba w komentarzach do któregoś z poprzednich wpisów :>), ale niestety - w LuxMedzie się nie da, bo nie mają sprzętu. Ale ma dzisiaj Natuszce podać namiar na miejsce, gdzie można to zrobić - niebawem, bo musi być 11-13 tydzień ciąży.

Po powrocie od razu zeskanowałem zdjęcia i rozesłałem przyszłym dziadkom z obu stron i bracholkowi. Teściu - jak to on - odpisał ale gwiazda! :) Z jednymi i drugimi rozmawiałem wieczorem przez telefon, kiedy Natuszka objedzona pizzą (zamówioną na tę okoliczność) drzemała snem sprawiedliwego na moich kolanach - wszyscy zachwyceni :) A od mamy zjebki znowu dostałem, że tak dawno nas nie było - fakt, w weekend koniecznie musimy się wybrać, bo to już 2 tydzień leci. Ale co zrobić - kiedy Natuszka się czuje, jak się czuje...

Czemu piszę cały czas w formie dzidzia? Bo nie znamy płci - za wcześnie jeszcze - a Natuszce bardzo zależy na córeczce, więc nie prowokuję, pisząc on (nie żebym musiał mieć synka - jakoś tak mi się zawsze powie, forma męska).

To z grubsza tyle :)

Plany na dzisiaj - hmmm... Są. Ale już słoneczko moje dzwoniło, że nieciekawie, mdłości ciągle i wymiotowała. Wczoraj w robocie dostałem - takie konkursy czasem są, zgłaszają się ludzie i automat losuje bilety. Ja wygrałem na Jak ukraść księżyc? na dzisiaj popołudnie. Ale zobaczymy, czy pójdziemy, to zależy jak Natusza będzie się czuła...

Jak już w okolicach pracy... Nie wiem, prezesa zarządu nie znam zbyt dobrze - kojarzę faceta. Wczoraj z szefem moim mieli wypad do pewnego bardzo tajnego miejsca, gdzie prezes miał coś tam poopowiadać o firmie, mieli go sprawdzić. Listę zagadnień, o które będzie pytany - dostał z 2 tygodnie wcześniej. Jak wiadomo, trzeba wypaść dobrze, żeby nie było problemów - zresztą, chyba z założenia powinien pewne rzeczy o swojej firmie wiedzieć (bez listy pytań). No i że na takie spotkania kto jak kto, ale prezes zarządu, powinien wiedzieć, że zabiera się wizytówki, którymi się grzecznościowo wymienia.

I co? Szef mówi, że prezes wyszedł, delikatnie mówiąc, miernie, jakby wspomnianej listy pytań na oczy nie widział, a w każdym razie o ile widział - to ją olał i nic nie przygotował. Pytali go o firmę, na której czele stoi nie od wczoraj - i jakby z orientacją w sprawach tej firmy coś słabo. Nawet tych durnych wizytówek zapomniał.

Masakra :)

Akcja komputer zakończona sukcesem. Na wszystkich frontach.

Notebooka w poniedziałek, jak mówiłem, nabyłem. Wszystko się udało, pan J. z którym rozmawiałem i który wszystko załatwiał, spisał się na medal. Do rat/kredytu nie było potrzebne zaświadczenie o zarobkach. Skomplikowało się to nieco - z 10 planowanych rat wyszło 7, bo zapomniałem, że umowę mam oficjalnie na 1 rok, do maja, więc raty max mogą być do miesiąca przed jej końcem - i się skomasowało tak. Ale jest - śliczny, za najniższą (wg Ceneo) kwotę w województwie - ze sklepu MTS Notebooki nieopodal pracy położonego. Sklepu, który mogę szczerze polecić każdemu - wszystko załatwione dokładnie, kredyt uzyskali w ciągu 1,5 h, komputerek kompletny, a do tego sprzedawca (laikiem nie jestem - ale mimo to) bardzo łopatologicznie i prosto wyjaśnił co i jak ze sprzętem, jak zrobić backup systemu i danych, i wytłumaczył bardzo wiele rzeczy (sposoby gwarancji, kwestię płatności rat oraz np. co zrobić, jakby kasa z nieba spadła, i chciało by się spłacić szybciej). Naprawdę, jestem bardzo zadowolony.

Jeszcze wracając w Saturnie kupiłem plecak na sprzęt - musi być, kiedyś myślałem i kupiłem (leży w szafie) torbę, ale to nieporęczne, bo do torby nic innego nie wejdzie, a jak muszę wziąć coś więcej niż notebooka? Co - 2 torby? Nie - plecaczek na ciężkiego (2,6 kg) notebooka na plecach, a ew. inne graty w torbie do ręki. Choć niekoniecznie - plecak spory, 3 kieszenie w sumie, dużo zakamarków, ja się zabierałem ostatnio bez problemu z małym parasolem, kodeksem i śniadaniem ze wszystkim do niego.

A od teściów po głowie dostałem - od samego teścia, że tego samego dnia nic nie powiedziałem o udanym zakupie i nie pochwaliłem się, a od obydwojga, że zamiast kredyt w drogim Lukas Banku to mogłem do nich przyjść, i by nam bez mrugnięcia okiem pożyczyli. Tia... Już ja wiem, jak te ich pożyczki wyglądają - jak byśmy próbowali oddawać, to by się obrazili :)

Wczoraj z kolei nabyłem tę nieszczęsną nagrywarkę DVD z wyjściem ATA. Ostatecznie zamówiłem ją w Gralu - czekałem mniej niż 2 dni, sklep mam 1 pod domem, 2 na tracie praca-dom. Szukałem na Allegro, ale niepewne to było - a ja musiałem mieć napęd w tym tygodniu (w końcu komp do ludzi idzie). Jak policzyłem cenę z Allegro + dostawa - niepewność, to wyszło to samo co nówka z 24 m-czną gwarancją w sklepie. Zamontowana, działa, wypala. Teraz się zastanawiam - ani z mojej, ani z ich winy, ale komp jest lepszy pod względem tego komponentu, może by spróbować podkręcić cenę? Oczywiście, tylko o wartość tej nowej nagrywarki. Zobaczymy, jak to będzie. Ważne, że jest ok.

Dane pozgrywane, zarchiwizowane, wszystko poprzegrywane na notebooka. Tak, zdecydowanie - dyski zewnętrzne to bardzo poręczne urządzenia. Przydał się do przenoszenia plików - jakbym 150 GB, lekko licząc, miał nagrywać na płyty (do czego trzeba mieć nagrywarkę - która, jak wiecie, umarła wówczas akurat) - to bym chyba jajo zniósł.

Jutro rocznica śmierci mamy teściowej - idziemy na obiadek do nich, potem na mszę za babcię.

A w niedzielę - nasza 1. rocznica :):):) Wszystko obmyślane już mam :>

Wyczytane w jednym branżowym tekście: Prawo nie jest w stanie myśleć za ludzi. Oj, tak.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Mdłości, towarzyska popijawka i zmiany w sferze komputerowej

I chciałem systematycznie pisać - a tu co? Nic...

W poprzednim tygodniu rozumianym jako tydzień pracy - nie działo się zbyt wiele. Martwię się o żonkę tą moją, bo zdecydowanie maleństwo nasze, nieświadomie zupełnie, daje jej mocno w kość. Czasami zdarza się, że jest dobrze i ok - ale najczęściej miewa te okropne mdłości. I to nie jest nawet tak, że wymiotuje - nie, to się zdarza rzadko. Ale mdłości ją trzymają, czasami i większość dnia.

Teraz dowiedzieliśmy się o nowym sposobie - podobno rano trzeba, nie wstając z łóżka, zjeść herbatnika, od razu po obudzeniu. Może herbatnik-herbatnik to to nie był, ale dzisiaj dostała - zgodnie z tym zaleceniem - rano ciasteczko bardzo do herbatnika zbliżone... I chyba nie pomogło, bo jeszcze zanim do pracy poszliśmy, już raz wisiała nad kibelkiem :/

Martwi mnie to, bo słoneczko moje się męczy i takie bez życia jest. Ja się nie dziwię - odruchy związane z wymiotami okropne są, a jak jeszcze to trzyma, i nie można ani zwymiotować, ani się tego pozbyć... Masakra. Dlatego staram się ją we wszystkim wyręczać i wszystko, co się da, robić samemu, żeby mogła sobie spokojnie polegiwać i wypoczywać.

Trochę to jest też psychika. Bo jak jesteśmy między ludźmi, czy np. u teściów albo u moich rodziców, czy u znajomych - to jakby lepiej jest. Owszem - nie tak, że nigdy nie skręca jej, ale zdecydowanie rzadziej się to zdarza.

Ja w tygodniu staram się w robocie uczyć - różnie wychodzi. Spokojniej niby, ale czasami całkiem sporo tej papierologii mi zwalą, no się nie da, bo jednak trzeba popracować. Ale się staram i wierzę, że się uda. Niespełna 40 dni zostało...

Popływałem sobie, a co... W czwartek i piątek. W sumie miało być tylko w czwartek - ale jak później z teściami na spacerku nad wodą byliśmy (mniam, lodziki na skwerku :D) i do domu nas podrzucili, to spodnie Natuszki, które jej mamusia przerabiała, zostały u teścia w bagażniku... No to powiedziałem, że pojadę w piątek po nie - a jak pojechałem, to o basen zahaczyłem i wykąpałem się. Tylko dziwnie jakoś - wymiana, duża cyrkulacja wody, bo jak się pływało nad tymi otworami gdzie woda się wlewa, to takie zimne prądy... Ale dobrze to robi. Pływać nie znoszę na basenie - ale odkąd wbiłem sobie do łba, że dobrze to na dietę i brzucha robi, a i zdrowe w ogóle jest - to prawie normalnie mi to przyjemność sprawiać zaczęło.

W sobotę i wczoraj byliśmy u naszej ulubionej świadkowej - kuzynki Natuszki. Mieszkają z jej mamą (ciocią Natuszki), ale wyekspediowały je do kuzyna do UK na wycieczkę, i chata wolna była. No tośmy przyjechali, a poza tym też inne kuzynostwo - kameralnie, 6 osób. Myśmy sałatkę zrobili, gospodarze też napichcili różnych dziwnych rzeczy. Z pustymi ręcyma nie wypada - więc flaszeczka schłodzona z nami przyjechała, a gospodarz postawił jakiś wynalazek od rodziny z głębi Polski, samoróbka z dodatkiem rodzynek. Nie powiem - dobra rzecz.

Tylko że ja - widząc, jak gospodarze tłusto nas goszczą - podjadałem niezbyt dużo... a piliśmy dość zasadniczym tempem. No i w pewnym momencie świat zawirował :) Ale nic się nie stało, impreza miała się ku końcowi, a myśmy z Natuszką i tak mieli u nich nocować. Więc przespałem się - a dowodem na jakość trunków spożytych był fakt, iż rano nic łeb nie bolał :) Cóż, starość, jak by nie patrzeć - z wprawy się wyszło. Jak to mówię - jakby wszyscy alkoholicy na świecie pili tyle, co ja, to na świecie alkoholików by po prostu nie było :)

Rano pojedliśmy i panie zmusiły mnie do ściągnięcia im ostatniej części filmowej Zmierzchu (czy wszystkie kobity, bez względu na wiek, mają szajbę na punkcie tejże sagi?). Jak już ściągnąłem - rapidshare to badziew, nic tam nie ma... - to oczywiście nie po to, aby dysk zapchać, ale musiałem wypalić i dawaj, oglądamy. Pomijając dyskretne uwagi o naszym (gospodarza i moim) braku zainteresowania kinematografią tego gatunku, dodając fakt iż obie panie (ja również) widzieliśmy już ten film... Nic to nie dało - oglądaliśmy. Pasjonujące 2 godziny :D

Po obiadku - parowar dobra rzecz, fajnie ta kura smakuje - odwieźli nas tak, żebyśmy mieli połączenie SKM do domku. Zanim dojechaliśmy - Natuszka już zgłodniała, więc poszliśmy do zaprzyjaźnionego Trio, gdzie wepchnęła w siebie barszczyk z uszkami i z łakomstwa zamówiła frytki, których w połowie zjeść rady nie dała :P Za mną - co uzewnętrzniałem - chodziła od 2-3 dni pizza, więc zjadłem, choć z trudem (na przyszłość - mała...) - ale jakiś dziwny sos zaczęli dawać tam, strasznie pomidorowy...

A, no i duży sukces - przy wydatnym wkładzie teściów. Jako że doszliśmy do wniosku, iż wydatki trzeba właściwie w czasie (i przestrzeni) rozkładać, i nie zostawiać wszystkiego na ostatnie dni przed narodzinami dziecięcia pierworodnego - podjęliśmy kolegialnie dwuosobowo decyzję o pozbyciu się drogą Allegro naszego (mojego kawalerskiego - heh, sentymenty...) PCta. No bo jak się mieszka w takim lofcie jak nasz, to jak dzidzia się pojawia na świecie - wywalić trzeba biurko. A gdzie ja wtedy PCta postawię? Laptop i tak się przyda - do robienia notatek na aplikacji, na którą dostać się zamierzam, a co :D (będę miał motywację, żeby się uczyć) I w ogóle człowiek bardziej mobilny będzie.

Jak policzyłem - wartość wszystkiego (pudło + monitor płaski 17" + głośniki 2+1 Logitech) po cenach zakupu była pewnie ok. 2500 zł. Tia, jakby tyle mi ktoś za to dał - to po zakupie laptopa wymarzonego jeszcze by zostało. Ale trzeba być realistą - pomimo pierwotnej ceny, sukcesywnie przez 1,5 tygodnia opuszczałem ją w dół. A tu dzwoni teściu i mi mówi, że ich sąsiedzi szukają lepszego PCta, bo trupa mają. I następnego dnia - mamy potwierdzenie, na pewno go wezmą, tylko teraz zarobieni są, więc finalizować to trzeba będzie w przyszłym tygodniu. Ale skoro wiem, że kupią i za ile, to sprawa pewna. Heh, ten teściu... :)

No więc w sobotę próbowałem jeszcze walczyć z Saturnem - ale jako że była tam 1-dniowa obniżka, czyli sprzedaż bez VATu, to nic nie wyszło. Brat był tam przelotem - okazało się, że maszyna, jakiej szukam, jest... tylko że niby są 3 sztuki, z czego 2 egzemplarze wystawowe, a ostatniego od rana nikt nie możne znaleźć. Jeden odpadał - na ekspozycji z baterią, więc do bani, bo pewnie już dobita. Drugi stał bez - była szansa, że nie włączany. No i cena - 200 zł do przodu. Ale z drugiej strony - przy wydatku rzędu 2500 zł 200 zł nie robi, jak miałyby być z tego problemy potem. A poza tym - chcieliśmy go wziąć po pół gotówką i na raty (kasę mamy - ale jak skończę prawko, to szybciutko chcemy nabyć jakieś cztery kółka - spłacać kompa po 100 zł m-cznie nie problem, a więcej gotówki zostaje).

Tak więc dzisiaj siedzę nad skrzynką pocztową. Zadzwoniłem do nieopodal położonego sklepiku, gdzie pan wytłumaczył - co i jak. Dostałem mailem kwestionariusz do kredytu, on wysłał go do Lukas Banku, i czekamy. Kredytów nie brałem - więc niewykluczone, że będą chcieli zaświadczenie o zarobkach. Na decyzję może się czekać - więc ma dać znać, jak będzie potrzebne, to pobiegnę i mu zaniosę (wyskoczę z pracy), żeby po robocie móc już odebrać kompa.

Trzymanie kciuków mile widziane :)

A poza tym - skoro się kompa pozbywamy, to co? Oczywiście, musiało w nim coś paść. Konkretnie - nagrywarka DVD. Masakra. Nagrała 1 płytę, po czym umarła. Płyta - nagrana, ok. Następną jak włożyłem - nic nie widzi, nie odtwarza ani tej ani żadnej innej spośród kilku, które ostatnimi czasy na nim używałem. I tym sposobem - nabywcy kompa dostaną jeszcze nowy napęd. Jednak może nie być to takie proste - jest to komp i ten komponent akurat z czasów, gdy wszystko podłączane było na gniazdach ATA (jak dzisiaj czyta się na Allegro - te stare duże taśmy), a dzisiaj mam wrażenie że nowe napędy tylko z gniazdami SATA są. Pewnie, mam takie w kompie, ale wszystkie zajęte. Więc muszę napęd na ATA znaleźć. W sklepie nie będzie za normalną kasę - trudno, z Allegro ściągnę, mam w końcu na pewno tydzień zanim ten komp pójdzie do ludzi.

Trzymamy więc ładnie kciuki za komputerek, żeby się udało dzisiaj.

A dużo mocniej trzymamy kciuki za nasze maleństwo, któremu w środę idziemy USG robić :) Na pewno to opiszę :D

wtorek, 10 sierpnia 2010

Niech żyje komunikacja miejska i publiczna służba zdrowia

Miałem napisać wczoraj, ale się nie dało - za dużo roboty było. A do tego wcześniej wyjść musiałem, bo kończyłem fuchę w poprzedniej pracy...

W sobotę Natusza czuła się dość znośnie - posprzątaliśmy (ona tylko troszkę - bo się upierała, mimo że ja mówię, że dam radę sam, i nie ma problemu) i pognaliśmy do rodziców moich. A że pół Trójmiasta przejechać trzeba - eskapada jak nie wiem. Moja mamuśka wyczaiła, że leci coś takiego od nich spod domu do nas pod dom, więc nie trzeba się przesiadać z ZKM Gdańsk na ZKM Gdynia. I fakt - wracaliśmy już tym od nich ze 2 razy. No to stwierdziliśmy - pojedziemy teraz w drugą stronę. Rozkład sprawdzony, wszystko gra. Taaa. Tylko autobus nie przyjechał. W ogóle - jechaliśmy tą samą trasą, co on miał jechać - przesiadaliśmy się, oczywiście, zajęło to dwa razy tyle czasu - i nawet nas nie minął. Z powrotem chcieliśmy mu dać szansę - też, nic. W ogóle. No więc dzisiaj na tę okoliczność wyślę - bo mi się tam łazić nie chce, nie po drodze - skargę do gdyńskiego ZKMu. Bo co to ma być. Żeby było śmieszniej - była sobota - to jest to linia tylko wakacyjna, jeżdżąca tylko w weekendy... Tak - zdecydowanie motywuje to do konstruktywnego kończenia prawka i nabywania drogą kupna jakiegokolwiek pojazdu, który uniezależni od kretyństwa pod nazwą komunikacji miejskiej.

Ale dzięki temu - zahaczyliśmy po drodze o cukiernię, i po obiadku (mniam, kapustka gotowana :D) był sernik. No i się nieprzyzwoicie obżarł - a co, przecież na diecie jest...

W niedzielę miał nas odwiedzić K. - kolega, który bardzo pomagał w kwestiach transportowo-logistycznych podczas przewożenia naszych tobołów do mieszkanka, tuż przed ślubem. Aż głupio, bo pytał nie raz, ale się nie składało... No i miał wpaść - zjedlibyśmy coś (zamówionego, oczywiście :D bo leniwe są i po więcej niż 2 lewe ręce mają) i obejrzelibyśmy fotki, filmik ze ślubu.

I tak się szykowaliśmy - a tu telefon. Teściu. Patrzę - Natusza w ryk, i płacze, płacze... Odłożyła słuchawkę. Okazuje się - teściu gra, a teściowa się źle poczuła, ciśnienie kosmiczne jakieś, ale szwagierka zadzwoniła po przyjaciół ich, podjechali i są w szpitalu, teściową badają. Jak już Natuszka moja kochana się uspokoiła - tłumaczę, że o dzidzię chodzi - to sobie wytłumaczyliśmy, że znowu się przetrenowała... Była podobna sytuacja jakiś rok temu, też skończyło się w szpitalu, i po badaniach wypuścili ją. Optymistycznie założyliśmy, że tak będzie i tym razem. A dowiedzieliśmy się o wszystkim... przypadkiem; teściu chciał do szwagierki zadzwonić - wiedząc już o wszystkim - ale pomylił numery. Ale rozumiem ich - nie chcieli, żeby Natuszka się denerwowała, a ona z tymi teściami tak emocjonalnie jest związana, więc przeżywa strasznie wszystko (co bardzo pozytywne jest).

Ubraliśmy się, kupiliśmy mały prowiant jak na oblężenie :P + 2 gazetki dla teściowej, i autobusikiem do szpitala. Zakładaliśmy - co by się jej przydało - że ją zostawią na konkretną diagnozę, badania ze 2-3 dni. Niebawem przyjechał teściu, jak skończył grać. Siedzimy, czekamy - na szczęście atmosfera się rozładowała - a tu... wychodzi teściowa. Nie wyglądała kwitnąco, ale szwagierka mówi, że lepiej niż wcześniej. Co się dzieje? Lekarka stwierdziła... migrenę oraz zapalenie migdałów. Aha. Teściowa od dłuższego czasu mająca problemy z tarczyca, gdzie i kardiolog, i endokrynolog zgodnie mówią - to jest przyczyna wszystkich pozostałych problemów - osoba, która w życiu nie miała migren... w szpitalu dowiaduje się od lekarki na oko niewiele po studiach, że to migreny, i że ma ketonal wziąć. A w ogóle to na przyszłość na pogotowie, a nie do szpitala. A na pytanie teściowej o związek dolegliwości z tarczycą - że ona nie jest neurologiem, że tu w ogóle neurologa nie ma, i jak co, to żeby teściowa się gdzieś sama zapisała na wizytę. Pewnie - zapisała się wcześniej już - na... połowę września.

Pomimo optymistycznego, naprawdę, nastawienia do rzeczywistości, świata i tego tygodnia - polubiłem przez ten weekend jeszcze bardziej naszą służbę zdrowia publiczną, tak samo jak również publiczną (wirtualną?) komunikację miejską. Cieszę się, że my - z pracy - mamy ten LuxMed, i chyba o czymś takim dla teściów trzeba pomyśleć. Już dzwoniłem - LuxMed ma pakiet całoroczny, ale wychodzi po 200 zł m-cznie - a jej potrzebny właściciwe kardiolog, neurolog, endokrynolog i rodzinny (pozostali są sensowni w przychodni na osiedlu i nie czeka się długo na wizytę). Ale jest luxmedowy Promedis i Medycyna Rodzinna - tam jest taniej, dowiadywałem się, no i sensowna opieka też - w końcu to ich spółka.

Ja z LuxMedu jestem mocno zadowolony - wszystko od ręki, dogodne terminy, grzecznie, czysto, bez czekania - i dzięki pracy mam dla Natuszki i dla siebie to za grosze. Najważniejsze - jest w tym prowadzenie ciąży (niestety, to nie SwissMed z własnym szpitalem - ale tam poród za jedyne... 5000 zł :|) i Natuszka ma sensowną lekarkę. Heh, nasze pierwsze USG już... za 8 dni :)

Niestety, samopoczucie żonki kochanej się nie poprawia zanadto... Bez życia jakaś jest. Ja rozumiem - ciągle ma problem z tymi nudnościami. Nie, nie żyga non stop - ale niespecjalnie się czuje, ciągle ją to trzyma. Pocieszamy się, że do końca I trymestru niedaleko - a potem zazwyczaj jest lepiej.

A wczoraj razem u fryzjera byliśmy, po pracy - mnie babeczka załatwiła w moment, potem poszedłem spaghetti od teściów odgrzewać, a pani pastwiła się nad Natuszką. Ale przesympatyczna jest, a gdy dodać - zakład ma jakieś... 15 m od wyjścia z naszej klatki, i niedrogi - wszystko jasne. Ślicznie to moje maleństwo obcięła :)

Torba odebrana - kilka złotych wziął szewc, ale zrobione ok. Poza tym, że na tych rączkach... nie z tej strony, co trzeba, przyszył rzepa. Taak. Trudno - moje gapowe - zauważyłem w domu.

Obrączka - w piątek oddana - powinna być niebawem, w tym lub przyszłym tygodniu. Nie dość, że chyba za darmo zmniejszą (z rozmiaru 26 na... 23 :D), to jeszcze mają odtworzyć grawer w razie czego (no bo bez niego - skąd ja będę pamiętał, kiedy rocznica ślubu? :D)

Ja z kolei jakoś zaniedbuję naukę... Nie wiem, nie mogę się zabrać. Trudno - trza się w garść wziąć, i ryjemy, ryjemy...

czwartek, 5 sierpnia 2010

05.08.2010

Odnośnie poprzedniej refleksji w kwestii braków w garderobie na skutek dość szybkiej utraty wagi - sytuacja została opanowana poprzez wypad do jednego z tutejszych centrów handlowych, gdzie za całkiem przyzwoite pieniądze nabyłem drogą kupna chyba z 6 par spodni. Z czego 2 - identyczne jak te, których się pozbyłem, ino mniejsze. Od razu lepiej.

Nie przeszkodziło mi to jednak zostać zlanym przez deszcz, który tego dnia - a było to we wtorek - zaczął lać jak oszalały po południu. Oczywiście - w prognozach nie było nic o takich ulewach, Tomusz nie wziął parasola - bo po co. Fakt - ja parasoli po prostu nie lubię, ale jak tak leje, to bez niego - mokry calutki. No i mnie dolało. Ciekawie to w firmie wyglądało - momentami przerażająco ciemno, jak się chmury zbierały.

A co do firmy - chyba zbliża się ku końcowi rozwałka pod hasłem zmieniamy wykładziny na korytarzu na kafelki. Operacja robiona, nie da się powiedzieć, bardzo sprawnie - pracuje ekipa jakoś od 16-17, czyli jak ludzie wybywają do domów, po nocach. Wszędzie położone, tylko poprawki i fugowanie zostało. Idiotyzmem jest kolor - jasno piaskowy. No bo taki jest na dole przy wejściu - to tu też. Nic to, że to piętro, wystrój inny niż na dole na korytarzach, i mogło by być w innym kolorze. Chodzi o to, że jak lać zacznie, albo mokry śnieg się pojawi - a w tym kraju i klimacie jest to w pewnej porze roku bardziej niż pewne - to będzie brudny syf, który będzie wyglądał dość obleśnie. Po całości korytarza, z którego się wchodzi do pokojów z wykładziną - i będziemy to tak roznosić i syfić pokoje. Średnio pomyślane - ale, jak to w dużej firmie bywa - decyzja na pewno zapadła na najwyższym i najbardziej kompetentnym poziomie decyzyjności. Mnie to najbardziej żal sprzątaczek...

Natusza ostatnio słabiej. Wczoraj jakoś lepiej było - pojechała po pracy do mamci swojej, poleżały sobie i pewnie ponarzekały - jedna w ciąży z ostatnio słabym samopoczuciem i dość trudnymi do przewidzenia i umiejscowienia w czasie biegunkami na tę okoliczność; druga z problemami z tarczycą i dość dziwną sytuacją, w której endokrynolog i kardiolog zalecają odmienne rzeczy i leki, każdy karząc odstawiać to, co przepisał drugi... A wizyty - na przemian, więc takie nie-wiadomo-co. A teściowa czasami się bardzo źle czuje. I nawet nie można napsioczyć na ZOZ - bo jeden z lekarzy to prywatne wizyty. Heh, musimy się rozejrzeć za abonamentem dla nich - taki, jak my mamy ode mnie z pracy - do LuxMedu czy SwissMedu.

Dzisiaj do tego maleństwa mojego dzwoniłem, i źle jej... Coś tam poskubała, zjadła rano, i siedzi i zdycha w tym #$%^&*( urzędzie... Mówię jej, żeby się zwolniła - ale nie, bo będą gadać. To mówię - jak takie mądre, jedna z drugą, to niech sobie przypomną, jak one miały w ciąży - a jak miały dobrze, to niech Bogu dziękują, że nie mają jak Natusza... Biedactwo moje, przytuliłbym - ale jak się skończyła praca razem, bo Tomusza już #$%^&*( strzelało i poszedł skrzydła rozwijać, to tylko darmowe minuty pozostały przez komórkę.

Popływał sobie wczoraj, a co. Tydzień od otwarcia basenu po letniej przerwie - i już sporo, po 2-3 osoby na torze. Ale lepiej było niż poprzednio, więcej sił. Odstresowuje takie pływanie, nie ma co.

Muszę zmniejszyć obrączkę. To pewnie śmiesznie zabrzmi, biorąc pod uwagę fakt, iż do 1. rocznicy ślubu pozostały ze 2 tygodnie jeszcze... Ale jak tego nie zrobię, to ją zgubię. Przy jakimkolwiek myciu naczyń czy braniu prysznica muszę bardzo uważać, żeby nie spadła. No i tak głupio na palcu wygląda - ciągle przekrzywiona, bo się rusza. Najgorzej, jak oprę dłoń prosto na stole, tak że palce z obrączką od dołu leży na stole - to widać, że w jej (obrączki) średnicy sporo powietrza u góry jest :)

Proponowałem rozwiązanie - przełożę na palec środkowy, teraz pasuje na niego w sam raz. Ale Natusza protestuje. Chwycił więc dzisiaj za telefon, zadzwonił do salonu, gdzie obrączki kupowali - i pojedzie jutro, jak nie zapomni dowodu zakupu, i zostawi do zmniejszenia. Ciekawe o ile. I ciekawe, za ile. Pani powiedziała, że być może to w ramach gwarancji - dokładnie nie pamiętam daty zakupu - ale pewnie z przeszło rok będzie, bo kupowaliśmy na wczesną wiosnę, jak pamiętam. Ale powiedziała, że w najgorszym - płatnym - wypadku nie będzie to spora kwota. Jak ładnie zrobią - bo u mnie to konieczność - to może i Natuszy zmniejszymy? Ale ona, oczywiście, boi się, że w ciąży na pewno paluszki jej przytyją. Tiaaa :)

Czepiam się detali. Kupiłem po powrocie z Turcji nową fajną torbę, którą używam na codzień. Miała jeden feler - ostatni egzemplarz i przy uchwycie był odpruty rzep, który umożliwiał spięcie obydwu uchwytów torby, żeby tak nie zwisały głupawo. Babka opuściła cenę, ja to olałem i wziąłem. A teraz muszę znaleźć szewca/kaletnika, który przyszyje mi jednak ten rzep, żeby to się spiąć dało. Gruby uchwyt, mam nadzieję że się uda.

Martwię się Natuszką moją. Widzę, że tą ciążę - jak na razie - przeżywa różnie. Apetyt raz ma, raz nie ma... Wczoraj, teściowie wyciągnęli nas na spacerek na bulwar i teściowa lody postawiła (aż się zdziwiłem - środek sezonu, na plaży praktycznie - a jaka przyzwoita cena). I Natuszka nabrała ich, a potem nie mogła :) Z jedzeniem tak to ostatnio jest. Albo co chwileczkę coś przeżuwa, bo mówi że głodna - ja jej na to, że niech je - albo nic w ogóle, bo nie chce, nie potrzebuje, i źle jej.

Kochane maleństwo :* A właściwie - to dwa już :D

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Weekend pod znakiem KC

Weekend upłynął nam połowicznie chilloutowo, połowicznie pracowicie.

W sobotę żeśmy się wyspali. Zasadniczo jest to nieco trudne, jako że nasz apartament :D mamy zorientowany w taki sposób, że jedyne okno wychodzi na stronę, z której jest rano słońce - więc słoneczko nam po buziach świeci wtedy. Co przyjemnym jest, ja nawet przyzwyczajony do takiego stanu rzeczy jestem - jako że w domu u rodziców też tak miałem. Przyjemne = w weekendy, bo w tygodniu wstajemy o porze, w której nawet słońce nie jest w stanie dojść aż do naszego okna...

Po pochłonięciu śniadanka - zaznaczam, Natusza oprotestowała jajecznicę, i nakazała przyniesienie sobie bułeczek, co skwapliwie i szybko uczyniłem (Natusza głodna = Natusza zła, a Natusza w ciąży rano głodna jest permanentnie, więc trza się spieszyć...) - ogarnęliśmy mieszkanko, porządkując to i owo. Polazłem później po zakupy do Biedrony, a w tym czasie pojawili się teściowie, i Natusza z mamą udała się po babskie zakupy. W międzyczasie przysłowiowym, jak ja wróciłem, miałem okazję pogadać z teściem sobie.

Gdy panie wróciły - dostałem prawie zawału, gdy dowiedziałem się, że ciążowe spodnie Natuszy kosztowały... 150 zł! Nie chodzi o to, że teściowa kupiła - choć głupio... Straszna kwota. A bardzo podobnie wyglądające na Allegro - za niespełna 40 zł. Coś podejrzane. Może dlatego, że kupione w sklepie z odzieżą ciążową w centrum mniasta? No właśnie - Natusza, choć waga trzyma się jej praktycznie bez zmian, poszerza się do przodu, zatem właśnie taka ciążowa garderoba jest pożądana, i musimy takową gromadzić powolutku. Jakieś rady? Dobre miejsca, gdzie coś takiego w Trójmieście nabyć drogą kupna? Panie - do dzieła!

Z teściami posiedzieliśmy, po czym pojechaliśmy do knajpki nieopodal - Bistro Luna, w okolicy centrum Gdyni, polecam, smacznie, porcje od serca - i po dobrym obiadku teściowie popędzili do domu, zaś my poszliśmy na spacerek na bulwarku, powdychać conieco jodu. Faktycznie - wcześniej nie zwracałem na to uwagi - pełno kobiet w ciąży, z wózkami i małymi dziećmi :D Plaga, zaraza dosłownie jakaś :P A Natusza opowiadała i opisywała mi każdy napotkany model wózka - wraz z komentarzem, co o nim sądzili użytkownicy spośród znajomych :)

Później Natusza oddała się relaksowi w półśnie, czasami czytając - a ja zasiadałem do chwilowego obowiązku: nauki, yeaaaaaaaa! Przez te 2 dni skończyłem robić notatki z całego kodeksu cywilnego - bo stwierdziłem, że skoro to mnie najbardziej interesuje, a i myślę że to będzie jeden z najbardziej potrzebnych na egzamin, jako że jeden z 2-4 najbardziej podstawowych, to sobie ponotuję. De facto, skrótami myślowymi, poza oczywistymi oczywistościami - przepisałem cały. Zajęło mi to pewnie ze 2 doby w sumie - z czego w sobotę i niedzielę po jakieś 6-7 godzin. Ale wczoraj nieco po 20:00 skończyłem!

Dzisiaj - dla odmiany - kodeks rodzinny i opiekuńczy oraz ustawa o księgach wieczystych i hipotece. Jupi!!!!!!! Czego to człowiek nie robi z miłości do prawa... a może żeby się dostać na aplikację? Zaraz... A to nie jest to samo?!?

Aura sympatyczna - ale w granicach rozsądku. Cieplutko było, spacer w weekend był, do kościoła poszedłem w krótkich spodenkach. Dzisiaj też - wręcz dusznawo, L. straszy burzą, a ja się wybieram dzisiaj po zakupy. Nie żebym lubił je, albo miał ochotę wydawać teraz kasę - problem polega na tym, że jak w sobotę mnie wzięło na mierzenie spodni, których byłem posiadaczem, to okazało się, że... zostały mi 1 (słownie - jedne) jeansy i ze 2-3 pary inne + duża ilość krótkich spodenek. Reszta? O dobre pół raza za duże. Tak to jest, jak się dietę przechodziło (a w schyłkowej części - przechodzi...). Wyszło, że schudłem ok. 30 kg, a w pasie przeszło 20 cm zrzuciłem. I teraz - chciałeś, chłopie, chudnąć, to teraz garderoba do wymiany.

Ale dobrze jest. Siedzę, okienko otwarte, za okienkiem szumi zakładowa fontanna :D drzewka za oknem, słoneczko, Chilli Zet w tle - taaak. Nic tylko się uczyć. Tylko nie bardzo mi się chce.

A w ogóle to doszedłem do wniosku, że jak (w tym momencie wszyscy: rodzina, Natusza i przyległości krzyczą: JAK TO!!!! Nie jak w sensie o ile, tylko KIEDY! bo musisz!) dostanę się na aplikację, to szukam pracy. Czy tu jest mi źle? Nic z tych rzeczy. Praca świetna do pogodzenia z aplikacją, sensowna, płatna też nieźle. Chodzi o to, że postaram się przeflancować do kancelarii - o ile znajdę taką, gdzie mnie zatrudnią, jako że mieszkanie, Natusza i maleństwo się nie utrzymają z jej pensji. Czemu? Bo tam będę mógł pracować na pozycję, która przyda się po aplikacji - będzie pracodawca, jacyś już klienci wypracowani, pozycja. Gdyby to się udało...

Halo! Pobudka! Taaak... Naucz się, chłopie, najpierw, zdaj, dostań się na aplikację. Potem się będziesz dalej martwił.

No, to idę robić :)