Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

58. Ciężko

Tak, sporo nie pisałem. Niestety, nie było jak. 

W pracy w większości po prostu masakra - tu wyjątkiem może był piątek ostatni (bo po Bożym Ciele, i że luźniej, i że mało osób w pracy?). Właściwie jestem zdecydowany na zmianę i po prostu szukam, czytam, wysyłam CV i czekam. Mam nadzieję, że to, co znajdę, będzie odpowiadało minimalnym wymaganiom finansowym, poniżej których nie mogę się na jakąkolwiek pracę zdecydować. Kredyt sam się nie spłaci (1000 m-cznie), rachunki także. Ot, ten choćby miesiąc - za chwilę, o ile nic się nie wydarzy, szczepienie Dominisia, potem rocznica ślubu szwagierki, dzień ojca... Nie chodzi o Bóg wie jakie prezenty, ale wypada tu coś przynieść, tam coś przynieść - kasa leci, a z nieba nie spadnie. I tu jest cały problem - myślę realnie, że szansa, żeby mi zapłacili gdziekolwiek mniej więcej tyle, co płacą tutaj, jest niewielka. Więc tak sobie liczę - ile mniej mógłbym przyjąć, żebyśmy dali radę. 

Ciężko jest, nie mówię tylko (psychicznie) o mnie, ale też o Natuszce. Ostatnio sama ciągle odbierała od teściów Dominisia, z teściową szły do nas i go kąpały, a potem ona biedna sama siedziała i czekała na mnie. Nie dość, że nie zarabiam nie wiem ile, to nic z tego życia tak naprawdę nie mamy - tyle, że jak już malutki uśnie wieczorkiem, to zalegamy przed TV i najczęściej po prostu zasypiamy, prędzej czy później, taki człowiek jest zmęczony. Nie pracuję na budowie, nie wykonuję prac fizycznych - i co z tego, kiedy atmosfera, sposób zachowania przełożonego i wywierana na mnie presja po prostu dają dokładnie te same efekty. 

We wtorek tak wyszło, że mieliśmy "okienko" na zajęciach i poszliśmy z kolegą do GB na kawę, ot, żeby coś z sobą zrobić. Mało optymistyczna może ta rozmowa była, ale mocno prawdziwa. W pewnym sensie, on jest w lepszej sytuacji - singiel, bezdzietny, mieszkający z rodzicami. Może sobie pozwolić na to, aby - kiedy szef przyciśnie - siedzieć w pracy do oporu, "bo trzeba", bo termin goni. Też bym mógł, gdybym funkcjonował sam u rodziców i nie miał na głowie nic poza pracą. Ja - nie, bo i tak już dość przesiedziałem po godzinach, nie słysząc za to słowa dziękuję, zmuszając Natuszkę do zajmowania się Dominiczkiem w momencie, kiedy mieliśmy to robić razem, i kiedy ja chciałbym być z nimi. W podobnym jednak sensie, ów kolega jest w gorszej sytuacji - my mamy mieszkanie (ok. na kredyt do spłacenia przez ok. 29 następnych lat, ale mamy - jest co zostawić po nas Dominiczkowi), jesteśmy samowystarczalni, dajemy radę z utrzymaniem siebie, i jak na razie wszystko wskazuje na to, że stać nas jeszcze na malutkie dziecko. O czym on raczej nie mógłby pomarzyć, ponieważ zdolności kredytowej nie ma (choć i tak zarabia najlepiej z aplikantów w swojej kancelarii, i to jako jedyny na umowę o pracę - reszta ma własną działalność gospodarczą), i najpewniej nie utrzymał by się sam. 

Kółeczko się zamyka, wszystko rozbija się priorytety. Pewnie, studia kończyłem nie po to, żeby przekładać papiery z lewej na prawą, i nie po to siedzę teraz na aplikacji, płacąc za nią ciężkie pieniądze. Tak samo, nie chciałbym żeby to właśnie do końca życia robiła Natuszka. Jednak żadne z nas nie uważa pracy za dobro najważniejsze, pierwsze i priorytetowe, któremu za wszelką cenę trzeba podporządkować wszystko inne, poświęcając czas dla rodziny, przeznaczony na bycie razem i cieszenie się sobą. Domyślam się, że wiele osób taki pogląd uzna za nieżyciowy, absurdalny, bo przecież głównym celem jest nachapanie się, gromadzenie i podnoszenie statusu majątkowego. Cóż, kwestia podejścia. Mi moje - nasze - odpowiada.