Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

wtorek, 19 stycznia 2016

74. Klepsydra

Poza tym, że Domik nie pałą miłością zanadto do przedszkola (tzn. co rano pyta, czy on idzie do przedszkola, i w zależności od dnia w różnej formie wyraża swój sprzeciw - mniej lub bardziej dramatycznie :D), w zakresie codziennych bojów jakiś czas temu doszło nam mycie się. 

Tzn. nie tyle może samo mycie się - co zmobilizowanie i doprowadzenie do tego, aby młodzież teleportowała się do łazienki i raczyła wziąć udział w ablucjach wieczornych. 

Czy Domik się nie lubi myć? Bynajmniej, w mojej ocenie uwielbia. Więc o co chodzi? Nie mam pojęcia, tak po prostu. Taki już ma charakter - zresztą, w dużej mierze po piszącym te słowa, nie da się ukryć...

Ale znaleźliśmy bardzo prosty sposób, jak temu zaradzić i zmotywować młodego do sprężania się.


Klepsydra. Taka zwykła, zabawkowa wręcz, lekko gumowa po bokach. 

Wystarczy zachęcić i przedstawić całość wieczornych czynności związanych z myciem jako zabawę - wyścig, aby zdążyć się rozebrać, umyć i ubrać, zanim piasek nie zostanie przesypany w klepsydrze. 

Nie dość, że kupa radochy, to i Domik się uczy dość sprawnie działać - co w jego przypadku na pewno wyjdzie na zdrowie, jako że dziecię rozgadane niesamowicie jest, co przekłada się raczej negatywnie na tempo wykonywania przez niego czegokolwiek (niespełna pięciolatki raczej nie mają podzielnej nijak uwagi). 

Ja polecam ten patent :)

sobota, 9 stycznia 2016

73. Prezenty

Jaka jest zasadnicza różnica pomiędzy szałem przedświątecznym osoby samotnej/pozostającej w związku, ale bez latorośli, a posiadającej potomstwo? Ano w mojej ocenie to, ile wysiłku i inwencji należy włożyć w to, aby pociesze swojej zapewnić adekwatne do oczekiwań upominki świąteczne.

Pomijam tu kwestię tego, jak w jakim domu się autora tychże prezentów określa - Świętego Mikołaja (jak u nas), Gwiazdora, Dziadka Mroza (jak w poprzedniej epoce za jedynego słusznego systemu, którego dzieci nasze nie znają, bo nie mają jak). Ja nie widzę niczego niestosownego w tym, że dziecko żyje do pewnego momentu w przekonaniu, że jest taki właśnie wesoły i pozytywny starszy człowiek na czerwono ubrany, którym wszystkim przynosi pod choinkę fajne rzeczy. Bez konieczności przebierania kogoś z domowników za takowego - co było by z góry skazane na porażkę i bez sensu, jako że Domik od razu by każdego rozpoznał. Poza tym, utożsamianie prezentów z Mikołajem w mojej ocenie nie uwłacza i nie przeszkadza w przeżywaniu tych świąt w klimacie religijnym, związanym z wiarą chrześcijańską. 

Dominik - o czym już pisałem - od czasu Mikołajek, kiedy znalazł pewne drobiazgi w butach i nie tylko, średnio tak raz na 2 dni podejmował później próby powiększenia swojego stanu posiadania: szukał kolejnych prezentów, pytając wytrwale, czy Mikołaj mu coś do buta przyniósł, i nie kryjąc rozczarowania na moją odpowiedź (konsekwentnie tę samą), że Mikołaj do buta to owszem, ale tylko raz w roku, więc jeszcze się musi uzbroić w cierpliwość; a i do wigilii onegdaj nieco czasu pozostało. Heh, klimat świąt, nie ma co :)

My logistykę świąteczną - na moje wyraźne naciski i solenne zapewnienie, że nie zamierzam czegokolwiek szukać na ostatnią chwilę i ganiać po sklepach - ustaliliśmy już pod koniec listopada. Było to o tyle skomplikowane, że - jako radośni pracownicy budżetówki zostaliśmy uszczęśliwieni bonami, które trzeba było jakoś spożytkować (w tym sensie, żeby nie kupić wszystkim prezentów z neta, bo na to pójdzie gotówka, a na prezenty co do zasady miała być kasa w bonach). Jakoś tam udało się to pogodzić i zorganizować. Choć do dzisiaj nie rozumiem, jaki jest celu wręczania pracownikom jakichkolwiek innych bonów niż wszechobecnych i wszędzie, gdzie jakiekolwiek bony są honorowane, akceptowanych bonów Sodexo - i tak na przykład, jak to było u Natuszki, bonów do... Tesco :|

Ad rem, jak to mówią - w tym roku Dominik załapał się na:
  1. zestaw Hot Wheels z serii tzw. ścianowców o numerku X9321 - kapitalna sprawa, trasa nie zajmująca miejsca na podłodze, bowiem montowana na ścianie w naprawdę (nawet jak dla osoby tak akonstrukcyjnej jak ja) banalny sposób; szkoda, że nie piszą, że "batteries not included" i wynika to dopiero z instrukcji w środku - cóż, od czego są całodobowe stacje benzynowe; świetna zabawa, niesamowita precyzja i zmyślność wykonania; Domikowi też :P się podoba
  2. klocki Cobi Qixels - strasznie ciekawa sprawa: tacka, małe kosteczki (za małe jak na moje paluchy), a do tego pistolecik na wodę; sklejasz toto wg wzoru albo własnego pomysłu, po czym wystarczy pistolecikiem na wodę opryskać solidnie całość, a po pół godzinie jest to połączone trwale; mój jedyny problem - serio, do dzisiaj - to jak te klocki rozłączyć? bo pojęcia nie mam a rozumiem, że to jest wielokrotnego użytku
  3. gra Operacja - pewnie każdy widział to w sklepie z zabawkami czy markecie; fajna rzecz, typowo zręcznościowa: przy pomocy małych szczypców musisz powyciągać z planszy plastikowe, hm, ciała obce, które należy usunąć z ciała pacjenta; dowcip polega na tym, że nie można szczypcami dotknąć ramki zagłębienia, w której znajduje się dana rzecz, ponieważ wtedy wszystko piszcz i świeci się nos pacjenta, a osoba traci kolejkę
  4. gra Chicken Bonanza - kolejna zręcznościówka z ciekawym pomysłem i co do zasady fajna; niestety, chyba trafiliśmy na jakiś trefny egzemplarz; chodzi o to, aby w zanim rzeczony kurnik wystrzeli w powietrze, posadowić na nim jak najwięcej kur - tylko jak to zrobić, kiedy po 3-4 grach wystrzela on w górę po jakiś 5-12 sekundach? czyli zanim ktokolwiek zdąży wykonać jakikolwiek ruch :/
  5. figurka dinozaura Arlo - bo poszliśmy, nieopatrznie, na początku grudnia na "Dobrego dinozaura" do kina (wg mnie film średnio dla małych dzieci), i Domik zażyczył sobie figurki głównego bohatera
  6. ryczący i jadący samodzielnie dinozaur - bo dinozaury są po prostu fajne i Domik ostatnio preferuje właśnie taką zabawę :)
Poza tymi prezentami zrealizowanymi - chyba nic nie przeoczyłem? - przewijało się także sporo pomysłów, które ostatecznie poległy. W tym dość często różnej maści zestawy klocków Lego, którymi mały się coraz bardziej interesuje. Ja z dzieciństwa wspominam zabawę nimi świetnie, fajnie można ćwiczyć pomysłowość i wyobraźnię (i do dzisiaj pluję w brodę, że w pewnym momencie je po prostu wywaliliśmy, jak z bratem z nich wyrośliśmy...) - ale ceny, o ile w ogóle to z AlleDrogo czy innych internetów, po prostu powalają; o sklepowych nie wspominam. Rozumiem, cenią się - ale 200 zł za średni zestaw klocków? Przed świętami za to przetestowaliśmy polski odpowiednik (zresztą pasujące do Lego) czyli klocki Cobi - do Biedronki rzucili zestawy m.in. z Pingwinów z Madagaskaru. Jest to całkiem dobra alternatywa, jednakże po zabawie mogę powiedzieć, że wyczuwalna jest inna jakość produkcji i materiałów, z których klocki powstały - Domik miał problem ze złączeniem, a przede wszystkim rozdzieleniem klocków Cobi, w których spasowywanie i rozdzielanie trzeba było włożyć sporo wysiłku. Ale, jak nie patrzeć - produkt polski i wypada wspierać.

Uświadomienie sobie przez Dominiczka, że "Mikołaj musi wiedzieć, jakie byś prezenty chciał dostać na święta" miało jeszcze ten efekt uboczny, że w praktyce przy 99% reklam, kiedy oglądał sobie jakąś bajkę, wołał jedno z nas.oboje tylko po to, żeby wyrecytować, że "on by chciał...", żywo gestykulując w kierunku telewizora, czasami nie potrafiąc nawet wymówić nazwy danej zabawki. Trochę wody upłynęło, zanim uświadomiliśmy mu, że to nie jest tak, że Mikołaj wszystko przyniesie, każdą zabawkę. Tu mnie zaskoczył dojrzałością - serio - bo przyjął to z dużą dozą zrozumienia. 

A prezenty, które dostał, sprawiły i sprawiają mu sporo frajdy :) 

niedziela, 20 grudnia 2015

72. Przedświątecznie

Jak tam u Was przed świętami?

Zacznę od Mikołajek. Wychodzimy z założenia - u nas tak było w domach, obydwojga - że to nie taka druga wigilia i pretekst do obdarowania dziecka Bóg wie jaką ilością prezentów, ale coś fajnego, jednak symbolicznego plus słodkości (u Domika w małej ilości - generalnie, jak się obje czekolady, to bywa różnie). Zabawa była rano - napisaliśmy mu karteczkę, żeby szukał w mieszkaniu prezentów - że niby od Mikołaja - w sumie bez znaczenia, skoro nie umie czytać :) Chodziło o to, że prezenty się nie zmieściły by gabarytowo do żadnego buta. Znalazł bezbłędnie i bardzo szybko :) 

Potem kwestia świąt ucichła jakby - poza tym, że przy każdej reklamie w TV jest "maamaaaa/taaaata, a kupis mi... [wstaw daną zabawkę]". Heh...

Aż do wczoraj - kiedy przywieźliśmy choinkę. Pierwszy raz nie taka ok. 2-metrowa, ale mniejsza, ok. 1,7 m. Ale za to jaka ładna, symetryczna, rozłożysta. Teściowie poratowali małym stoliczkiem, na którym stanęła. Muszę powiedzieć, że jestem dumny z małego - po raz pierwszy nam naprawdę pomagał, a nie przeszkadzał. Widać było, że się zastanawiał, dobierał bombki (jak dobrze, że mamy odporne chyba na wszystko plastiki - nie ma strachu, jak coś pęknie, że ktoś sobie wbije garść odłamków szklanych w rękę), i bardzo się wczuł, czując że jest ważny i potrzebny. Poszło w sumie całkiem sprawnie. Potem jeszcze zamontowaliśmy mu własne ledowe lampki w pokoju - w sumie, nie trzeba lampy zwykłej włączać, tak jasno się zrobiło :)




A pomiędzy szałem zakupowym przedświątecznego żarcia - tak, wigilia jest u nas (teściowie, my z Domikiem plus szwagrostwo [?] z 2 dzieci) - było jeszcze dzierganie pierników. W ogóle, panie w sklepie pod domem, jak mnie widzą, to mają ubaw: wczoraj byłem z... 6 razy? Jak już było i kakao, i papier do pieczenia (jego brak wyszedł ostatni), to zaczęło się gniecenie - tu Domik dopingował nas oglądając bajkę, bo za mało siły w rączkach ma. Potem zaczęliśmy wycinanie - tzn. głównie Natuszka i Domik, a ja kibicowałem. Sprawnie poszło, z równoległym pieczeniem - chyba tak na 3 czy nawet 4 razy, żeby wypiec wszystkie. Dzisiaj, rozsypując ozdoby chyba po całej kuchni, udekorowaliśmy całość lukrem, takimi kolorowymi polewami i toną słodkich robaczków (tak, to je następnie wciągałem odkurzaczem z każdego zakamarka kuchni). Domik z kolei napracował się, co musiał zrekompensować... wsunięciem kilku pierniczków. Nieopatrznie podsunąłem mu pomysł z jedzeniem przez zamaczanie najpierw w herbacie - chce koniecznie spróbować po południu :)




Efekt uboczny przygotować - hmm, malutkiemu coś się uwidziało, że jak choinka, to i prezenty. Rano pytał - tłumaczę mu, że w Wigilię, za 5 dni. Ok. Godzinę później zaczął szukać po butach, czy Mikołaj czegoś nie zostawił. Znowu tłumaczyłem, że w butach to tylko na Mikołajki prezenty, i to wcale nie jest tak, że jak choinka jest w domu, to już codziennie gdzieś prezenty będą. Znaczy się - synkowi nastrój świąteczny udzielił się :) 

Podsumowując - poza koniecznością ugotowania i upichcenia sporej ilości żarcia - jesteśmy całkiem przygotowani, biorąc pod uwagę, iż prezenty praktycznie wszystkie mamy, zapakowane i zamelinowane w piwnicy (za duże gabaryty, żeby po domu chować). 

Jak tam wasze przygotowania? 

sobota, 12 grudnia 2015

71. Bajka z morałem

Posiadanie małego dziecka ma to do siebie, że człowiek - mniej lub bardziej z własnej woli - zapoznaje się z dorobkiem kinematografii przypisywanej zwyczajowo choćby przedszkolakom. 


Otóż mój pierworodny ostatnio oglądał był film pt. Ups! Arka odpłynęła i jakoś tak wyszło, że ja również się zapatrzyłem: jakby mimochodem najpierw, później nawet z zaciekawieniem. 

Nie, nie chodzi o temat starotestamentalnego potopu jako tło całości - chociaż takowe jest i jakby cała akcja zasadza się na tym, że wszyscy przed nim uciekają. Nie uświadczysz tam jednak ani Noego, ani jego rodziny - tylko zwierzęta. Wszyscy gorączkowo przygotowują się do wejścia na arkę - jednakże pojawia się problem. W ramach konwenansów, nawet zwierzęcych, okazuje się, że wcale nie ma tam miejsca dla każdego. Okazuje się, że wejść nie mogą zwierzęta odmienne - takie jak gryfy, grimpy, ale również skądinąd przesympatyczne, wymyślone na potrzeby bajki, pluszczaki (czyli hybrydy tapira, tukana, szynszyla i paru jeszcze innych zwierząt). Dziwolągom utapirowany kapitan statku - lew - w towarzystwie leminga i nosorożca jako komisji kwalifikującej do zaokrętowania mówi nie, i muszą na własną rękę radzić sobie z walką o przeżycie. W tym gronie znajduje się pluszczak Finni z tatą Dave'm, jak również grimp Ida z mamą Hazel - przy czym młodzi Finni i Ida zostają w całym zamieszaniu związanym z arką rozdzieleni od rodziców, którzy odpływają "na gapę" arką i w towarzystwie duetu wieloryba Moby'ego z pasożytem Szałaputem na własną rękę uciekają przed żywiołem. 

Film chyba ciut za szybko się toczy - w sensie dynamiki, akcji, szczególnie mając na uwadze dzieciaki jako widzów. Świetny polski dubbing (Lubaszenko, Żak, Barciś, Foremniak). Konwencja też wydaje się dość przewidywalna, ale w pozytywnym sensie - o życiowych sprawach i dylematach, ale z humorem, happy endem, niejako na poziomie percepcji zarówno dziecięcej, jak i osoby dorosłej. Każdy w tym filmie znajduje coś dla siebie.

A dlaczego w ogóle o nim piszę? Bo jest mądry i pouczający. Pluszczak i grimp zostają praktycznie sami sobie, i muszą odnaleźć się w rzeczywistości bez rodziców, uciekając przed żywiołem, który niszczy wszystko. Idzie im to całkiem nieźle... aż do momentu, kiedy wpadają do wody i wydaje się, że to już koniec. A jednak nie! Dlaczego? Bo okazuje się, że pluszczaki to stworzenia wodne, które bez problemu oddychają i funkcjonują pod wodą. Czyli powódź im nie straszna, przetrwają - znajdując w wodzie m.in. zaginionych po drodze przyjaciół Moby'ego (który odkrywa, że także dla niego - wieloryba - woda to naturalne środowisko) i Szałaputa. 

Bóg/Absolut/Stwórca/Ten U Góry (jak kto woli - ja jestem akurat osobą wierzącą) ma dla każdego z nas, wyjątkowym, często mocno nie zrozumiały i kontestowany przez nas plan,który potrafi się objawić czasami dopiero w naprawdę ekstremalnych sytuacjach. Nie raz i nie dwa razy jest tak, że - jak ten pluszczak Finni - wydaje się nam, że On nas olewa, zapomniał, stworzył i porzucił, nie interesuje się, i zaraz wszystko szlag przysłowiowy trafi. A potem - olśnienie. On wpadł do wody i się nie utopił, bo tam może też żyć, tylko tego nie wiedział, nie był świadomy. 

70. Reaktywacja

Jak by to powiedzieć, blog został przeze mnie, dość niezamierzenie i przez zapomnienie, zapuszczony. 

Żałuję i postanawiam poprawę. 

Minęły prawie 3 lata - postaram się to jakoś syntetycznie nadrobić. 

niedziela, 3 marca 2013

69. Zapalenie oskrzeli


Próba przywołania Dominika do porządku przez mamę: 
- Kto posprząta te klocki, ja czy ty?
- Ty!

Lampka dotykowa (Biedronka, niebieska), bardzo fajna właśnie przez to, że włącza się ją dotykowo, a nie trzeba nerwowo po ciemku macać włącznika, chwilowo będzie ustawiana tylko na noc, ponieważ pierworodny bardzo szybko zrozumiał, że wystarczy machnąć łapką, żeby ją włączyć :) Gdyby ktoś lampkę kupić zamierzał - mnie rozwaliły opisy na opakowaniu, dokładnie i absolutnie ze sobą sprzeczne. 

Tydzień zleciał szybko - na zapaleniu oskrzeli Dominisia. Tak wskazała pani doktor w poniedziałek -  bardzo dokładnie małego osłuchała, przy okazji potrafiąc (czego nie potrafiły 2 inne lekarski z zakresu pediatrii...) uspokoić go, bo już tak ma, że płacze jak widzi biały fartuch, czy to w przychodni czy w aptece. Pani po raz kolejny zaplusowała, kiedy nie zapisała worka antybiotyków - a nieco mocniejszą dawkę tego, co braliśmy w innych sytuacjach, zmodyfikowaną, i kazała to brać i pojawić się przed weekendem na kontroli. Przyszliśmy w piątek - po kolejnym, poprzedzonym wyciem, słuchaniu, okazało się, że oskrzela czyściutkie. Małemu z noska już nie leci (leciała woda, potem glutek), biega jak szalony - czyli formę odzyskał. Za to Natuszce gardło żyć nie daje. 

W związku z tym we wtorek, kiedy ja byłem na zajęciach, siedziała z nim Natuszka w domu, za to później już ja, z pewną pomocą teściów. Nie u nich - bo teściowa znowu też chora, więc po prostu daliśmy jej powietrza, odciążyliśmy, skoro była taka możliwość. Przywiozłem tonę akt i pisałem wszystko wieczorami - siadając ok. 19:30, kończąc po północy czasami. Ciężko, ale się dało. Wolę w dzień normalnie... Ale miło było, nie spiesząc się nigdzie, po prostu siedzieć sobie z malutkim, bawić się itp.

A poza tym słoneczko, na szybie dzisiaj w pewnym momencie było 30 stopni u nas :P

Dominiś z kolei w niedzielę kończy 2 latka!

środa, 20 lutego 2013

68. Odwiedzin nadrabianie

Bo właśnie o to chodzi. Przez to, że przechorowaliśmy grudzień (ja) i styczeń (Natuszka i Dominiś), nadrabiamy zaległości w odwiedzinach. 

W sobotę pojechaliśmy do Ani i Marka - kolega z poprzedniej pracy - strasznie optymistyczni i wyluzowani ludzie, z prześliczną nieco ponad roczną córeczką Helenką. Dziecko jako tako poruszające się już na 2 nóżkach, z rozbrajającą miną pytające bez przerwy: "cio to?". Aż się Dominiś tego nauczył i ciągle powtarzał. Dzieciaki bawiły się dobrze, Helenka spokojniejsza - dla nas to ważne, bo mały póki co siedzi z dziadkami, czyli bawi się z nimi i nami, więc dorosłymi, i przyzwyczajony jest do siłowych zabaw, wiedząc że drugiej stronie nic nie zrobi, bo jest silniejsza - stąd zawsze lekka obawa odnośnie tego, czy nie zrobi czegoś małemu - tak jak on, albo i mniejszemu - dzieciowi. Bawili się, małemu spodobał się rowerek taki do popychania nogami (bez pedałów), którym jeździł po całym pokoju. Zjadł ze smakiem klopsiki pomysłu i produkcji Ani. Nie spał nic, w związku z czym w drodze powrotnej kimał jak zabity, a i noc lepiej przespał - w niedzielę obudził się dopiero o 6. Myśmy sobie posiedzieli, pogadali, podegustowali Markową cytrynówkę - pierwsza klasa. No i przetestowaliśmy ich przepis na świetny gulasz. Przesympatyczny dzień. A przy okazji Helenka udowodniła, że nie tylko Dominiś najbardziej rozwala sobie coś wcale nie biegając, a w dość absurdalnych sytuacjach - ona akurat, stojąc w pokoju, jakoś się tak dziwnie obróciła, nóżkę podwinęła, że poleciała na glebę, usiadła na pupie i z niewiadomych przyczyn po prostu walnęła buzią o podłogę, czego efektem była dość dramatycznie wyglądająca spuchnięta warga, pewnie bolesna dość. Ale dała się udobruchać - jak jej podsunęliśmy taką wielką maskotkę pieska, co przywieźliśmy dla niej, od razu było lepiej.

W niedzielę była siesta. Wyczołgaliśmy się z domu tylko do kościoła - tym razem mały nie bał się już iść po dziecięce błogosławieństwo - krzyżyk na czole - i nie mówił, że mu ksiądz "ała" zrobił, tylko "siś" czyli krzyżyk. 

Wczoraj z kolei Natuszka dokonała dzieła zniszczenia, własnoręcznie - bez wrzasków, afery, kopania - podcinając Dominiczkowi włosy. Wygląda teraz nieco inaczej, bez tej grzywki jego :) Udało się pewnie dlatego, że dziadek uwagę odwracał. Ale wszyscy - Natuszka, babka, dziadek - zgodnie mówią, że obyło się bez kneblowania pacjenta :) 

U nas n-ta już zima w tym roku - z tym, że pada dużo, ale i jest ciepło, więc syf straszny na ulicy, śnieg mokry, więc jeżdżenie wózkiem żadną przyjemnością nie jest. Oczywiście, nasza niesamowita spółdzielnia jak zwykle zaskoczona opadami śniegu - przez co rano droga do dziadków jest jak poligon...

Natuszka się wzięła za robotę i szuka nowej - w sensie roboty. Wczoraj była na teście, w przyszłym tygodniu powinny być wyniki. Trzymamy kciuki, trzymamy!