Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

czwartek, 30 grudnia 2010

Krótkie podsumowanie

W tym roku mam czas na pewne podsumowania i zamknięcie tego roku. Czemu tak? Na pewno przez...? dzięki? chorobie. Siedzę sobie sam w sumie czwarty już dzień, nigdzie mi się (pierwszy raz od dłuższego czasu) nie spieszy, wstaję kiedy chcę (choć śpiochem nie jestem), i mam czas na: 
  • podgonienie z wieloma sprawami, na które w normalnych okolicznościach przyrody nie miałbym czasu:
  • porządek w książkach
  • porządek w płytach z filmami, wypalanie wreszcie sterty tych już obejrzanych, które tylko dysk zawalają
  • porządek na komputerze
  • cerowanie ciuchów - dopiero jak się człowiek przyjrzy na spokojnie, widać co i gdzie się podarło
i inne, mniejsze sprawy, których nie pamiętam - ale jak się za nie zabrałem, to uświadomiłem sobie, że powinienem był je dawno zrobić.

Nie jest źle, gdy chodzi o zdrowie. Kaszlę właściwie sporadycznie, głównie jak w nocy wstanę do toalety (jak się leży = to się kaszle; przez sen się nie kaszle, ale jak się wstanie i przejdzie, a potem położy = to już się kaszle). Poza tym generalnie jest w porządku. Nabyty świeżo nowy (po stłuczonym w piątek) termometr rtęciowy, unijnie zakazany (sprzedaż do wyczerpania) działa, jak powinien - i nie uwierzę, że wczoraj rano miałem niby 32.3 stopnie (jak wskazywał termometr cyfrowy), a po południu 36.4 (rtęciowym). Zresztą pani w aptece też potwierdziła, że te cyfrowe pokazują różne rzeczy, ale na pewno nie właściwą temperaturę. Wszystkie medykamenty posłusznie łykam, ale antybiotyk w sumie jeszcze na 3 dni (do niedzieli włącznie). W poniedziałek w sumie powinienem do pracy pójść, właściwie z marszu - zobaczymy. Bez sensu, żebym poszedł niedoleczony, i padł znowu.

Jaki był ten rok? Na pewno był udany i ciekawy, nie mogę powiedzieć. Gorący okres szukania pracy i jej upragniona zmiana pod koniec lutego. Jak na razie - świetnie jest, czekam w maju na umowę na czas nieokreślony, a nawet na premię (sporą) się załapałem ostatnio. Warunki - różnica: niebo a piekło. Ogólnie w roku najpierw czas spokoju i powoli zmierzania się z decyzją - czy aplikacja, jaka, kto... 

Potem upragniony wypad do Turcji w czerwcu. I wielka radość niedługo po powrocie, kiedy dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami, bo z Turcji wróciliśmy już w trójkę. Od tamtej pory - coraz bardziej przygotowywanie się na małego człowieczka, który coraz bardziej śmiało urzęduje w brzuszku żonki. Czytanie, rozmowy na ten temat, podpatrywanie przyjaciół którzy sami mają już dzieciaczki. No i gromadzenie - kosztowne zazwyczaj, choć strasznie przyjemne - poszczególnych sprzętów, ciuszków, środków do pielęgnacji. Niedługo - zakupy wózka i łóżeczka. W takiej sytuacji człowiek chce być po prostu lepszy, bardziej dojrzały - żeby temu maluszkowi było lepiej, żeby nie brakowało mu miłości, troski, opieki i dobrych wzorców. Żeby wychowanie go było nie przykrym obowiązkiem, ale wielką, choć na pewno męczącą, radochą. 

Na przełomie lata i jesieni - wytężony, choć chyba spóźniony okres nauki... i porażka na egzaminie wstępnym na aplikację radcowską. Chyba łatwiej było, gdy wiedziałem, że mi zabrakło - niż gdy dowiedziałem się, ile zabrakło. Bo zabrakło 1 punktu. Odwołanie wysłałem, w skrzynce na dniach znalazłem awizo - decyzja z MS, na bank, jak u wszystkich, podtrzymująca bezzasadną decyzję o nieprzyjęciu na aplikację, pomimo oczywistości kilku błędów (podczas gdy mnie wystarczy uznanie 1 z nich). Czyli - perspektywa dalszej walki, bo im nie odpuszczę, i napisania skargi do WSA. Dla zasady. A swoją drogą - trzeba się będzie przygotowywać systematycznie, od początku roku, po kawałeczku. 

Ruszona sprawa mieszkaniowa, wreszcie. Ciężko było, potrzeba było gorzkich rozmów w domu - ale temat ruszył, i stało się jasne, że nie mamy co liczyć na uzyskanie całości kwoty ze sprzedaży mieszkanka, w którym teraz mieszkamy. bo ojciec nie ma za co sfinansować jakiś kąt na start brata. Tak, boli, bo zarabia (i to nie od wczoraj) tyle, że jakby chciał, to by każdemu z nas kupił małe mieszkanie. Ale najwyraźniej nie chciał, nie myślał o tym - w każdym razie nic z tego nie będzie. Tym bardziej utwierdziło nas to w przekonaniu, że mieszkanie to trzeba jak najszybciej sprzedać, i mój udział uzyskany z tego wrzucić jako wkład w kredyt, i kupować dwupokojowe mieszkanko, już naprawdę (od strony prawnej) nasze, gdzie maluszek będzie miał swój kąt. I dobrze. Skoro nie ma żadnej szansy na uzyskanie własności całości tego, gdzie teraz jesteśmy - to nie ma na co czekać. A kredyt nawet lepiej, że od razu weźmiemy - zdolność mamy teraz, więc im później weźmiemy, tym mniejsza zdolność (okres do potencjalnej emerytury) będzie. 

Jest nam ze sobą baaardzo dobrze. Widzę to przede wszystkim - ale nie tylko - teraz, gdy nie widzę mojej żonki już któryś dzień z rzędu. Gdy nie mogę przytulić jej, ani pogłaskać małego przez jej brzuszek. Owszem, dzwonimy kilka razy dziennie - ale to nie to samo. I to jest chyba najważniejsze. Im dalej, tym lepiej - chociaż wcale nie jest i nie musi być łatwiej. 

Jak tak patrzę na nas, a czytam i widzę sporo, co się dzieje naokoło - to jesteśmy bardzo szczęśliwi, mamy bardzo dużo i mamy za co Bogu dziękować. Jesteśmy wdzięczni i każdemu z osobna życzymy, aby kolejny rok był po prostu jeszcze lepszy niż dotychczasowy, otwierał nowe możliwości i perspektywy, tchnął nadzieją. 

A plany, marzenia?
  1. przygotować wszystko i urodzić synka naszego 
  2. sprzedać obecne i kupić nowe mieszkanie
  3. dostać się na aplikację
  4. poszukać żonce lepszej pracy (po urlopie macierzyńskim)
Będzie dobrze :) Bawcie się dobrze, z uśmiechem i nadzieją, a nie uprzedzeniami i żalem, wchodźcie w nowy, 2011 rok!

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Jak w święta schudnąć i do tego je sobie przedłużyć

Te nasze święta miały dość nieprzewidziany przebieg, daleki od założeń i planów. 

Już w nocy z 23 na 24 grudnia. Obudziłem się z łbem jak bania, gorączką i bolącymi gnatami. Termometr prawdę ci powie - i tym razem oscylowała ona pomiędzy 37 a 38,5. Niby sporo - ale jak na moje możliwości nie tak tragicznie (w młodości kilka razy słupek rtęci mi się kończył...). Ale że młodość wspomniana to zamierzchła przeszłość - czułem się niezbyt ciekawie. A tu trzeba było sprzątnąć mieszkanie, umyć podłogi i zapakować się na wyjazd do teściów. Cóż, to posprzątaliśmy, spociłem się jak dziki, i byłem w jeszcze gorszej formie. 

Jak teściu przyjechał, zanim pojechaliśmy, poszliśmy do apteki i wyszedłem z moją ulubioną pyralginą - broń ostateczna, choć po prawdzie na taką gorączkę niewiele innych rzeczy, przynajmniej u mnie, działało. Jak wtaszczyliśmy się do teściów na 4 piętro z tobołami i prezentami, to myślałem, że umrę. Szybko pigułka i walnąłem się w jednym pokoju. Generalnie, z niewielką przerwą na kolację wigilijną, leżałem, ni to śpiąc, ni to  nie śpiąc, czując się fatalnie. Na noc eksmitowałem szwagierkę - poszła spać z żonką w gościnnym pokoju, a ja sam u niej, żeby nie zarażać (wtedy nie wiedziałem jeszcze, czym). Za dużo nie pospałem, bo z taką gorączką się nie da. 

W sobotę nieco lepiej, choć i tak większość czasu w pozycji horyzontalnej. Gorączka mniejsza, gnaty mniej bolały, i już nie tak zimno. Za to - tadam - zaczęło mnie drapać tym razem gardło. Na razie nieśmiało, delikatnie, ale odczuwalnie. I dalej byłem bardzo słaby, więc rano zadzwoniłem do rodziców, że nici z pomysłu odwiedzenia ich tego dnia. Zresztą, technicznie też by było trudno - wszystko tak zasypało, że połowa osobówek nie była w stanie ruszyć na osiedlu. Teściu wieczorem zaproponował wódeczki przed spaniem (z cyklu od razu cię na nogi postawi!), ale grzecznie odmówiłem. Nic mi nie smakowało w ogóle, jeść mi się nie chciało - po pobycie u nich na święta... schudłem 2 kg :) Więc tym bardziej wódeczki. 

Noc była znośna, za to gardło w II dzień świąt - mniej. Generalnie czułem się całkiem blisko normalności, choć słabo, za to gardło coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa. Zacząłem pokasływać coraz mocniej, krztusić się itp. No i moja mowa coraz dziwniejsza była - coś w deseń Dartha Vadera. Jak taksówką wróciliśmy wieczorem od teściów - to po rozmowie z żonką... generalnie prawie straciłem głos. Położyliśmy się razem - plecami do siebie, z mocnym moim postanowieniem kaszlenia tylko w ścianę. Starałem się, ale budziłem się tak co godzinę chyba. Beznadziejna no. 

Rano dopadłem do LuxMedu, obejrzała i osłuchała mnie miła pani. Wyrok - zapalenie... czego? Nie, nie gardła. Krtani. Tygodniowe zwolnienie, i zapytana przeze mnie, po zobrazowaniu stanu faktycznego (ja: zarażający chory; żonka - zdrowa ciężarówka w 7 m-cu; warunki bytowe - pokój sztuk jeden z aneksem kuchennym), zasugerowała, żeby jednak może żonkę wysłać z powrotem do teściów. Był bunt, i samemu mi bardzo źle i smutno, ale pojechała. Mam nadzieję, 2-3 dni max. Chodzi o to, żebym do woli kaszlał sobie sam na siebie, żarł leki i wyzdrowiał. Nie możemy ryzykować maleństwa naszego, czy jej zdrowia - a z chorobami to u niej trudniej, jak u mnie. 

Wygląda więc to tak, że jestem chwilowo słomianym wdowcem, w sumie na własne życzenie, ale zawsze. Sam... ze świnką morską. Zimno, sweter, dwie pary skarpetek, hektolitry płynów (bezalkoholowych) żeby zalać czymś kaszel, chusteczki, kilka książek (od Gwiazdorka) i tv. Morze możliwości, prawda?

A tak serio - o zdrówko najpierw dla żonki i maluszka naszego, a potem - jak wystarczy - to i swoje proszę. I teściów też, bo podziębieni byli. 

>>>

Z innej nieco beczki, choć w świątecznym także klimacie - głównie dla panów - jeśli macie takie myśli, to do bycia tatusiami nie dorośliście

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Przygód z SKM cd. w dwóch odsłonach

Z cyklu - dwa dni, dokładniej to dwa poranki, w mojej bardzo wyboistej ostatnimi czasy podróży do pracy. Wszystko dzięki #$%^&*I(*&^%$# monopoliście, jakim jest SKM.

Odsłona 1 - czwartek 16.12.2010:
Szedłem w kierunku dworca Gdynia Główna 6:40-6:45. Zgodnie z rozkładem jazdy - http://skm.trojmiasto.pl/rozklad.php?stacja_od=29&stacja_do=40&data=16%2F12%2F2010 - powinny jechać SKMki o 6:45 i 6:53. Idąc, docelowo na tą o 6:53, powinienem, jak to bywa, widzieć odjeżdżającą SKMkę o 6:45.

Nie było jej. Nic nie pojechało. Na peron dotarłem 6:47 (wg zegara na peronie). Oczywiście, 6:53 nic nie przyjechało. Nic. O 6:57, kiedy już solidnie przemarzłem (cholera, nie po to jest rozkład i człowiek idzie tak, aby być akurat i nie czekać - żeby stać 15 minut!!!), włączył się megafon. Niesamowity łomot - jak tylko się włączył, poza tym, co spikerka próbowała przekazać, słychać było dosłownie jakby dźwięk młota pneumatycznego. Udało mi się zrozumieć: "pociąg SKM do Gdańska WJEŻDŻA na tor 501".

Stoję, patrzę. Mija minuta - nic. Wtedy znowu łomot z megafonu z młotem pneumatycznym, wym razem już w wersji pociąg SKM do Gdańska WJEDZIE na tor 501". Czyli że miał wjechać, ale nie wjechał, a teraz wjedzie, ale nie wiadomo kiedy. Świetne, nie?

SKM wjechała na peron o 7:00. Biorąc pod uwagę, że nie przyjechały składy o 6:45 i 6:53 - poślizg JEDYNIE 15 minut. Co to jest prawda? Czepiam się, nie?

Oczywiście, ludzi pod sufit w środku. Wepchnąłem się, jadę. Do Wrzeszcza dojechałem 7:30. Świetnie. Normalnie kolejka 6:53 dociera tam 7:19-7:22, i bez problemu zdążam na jeden z dwóch autobusów, odjeżdżających minuta po minucie 7:25 i 7:26. A dzisiaj? Sobie postałem kolejne 15 minut, bo tamte oczywiście już pojechały.

Wysiadając we Wrzeszczu - kolejna ciekawa obserwacja. Niesiony tłumem wysypującym się z mojej kolejki, zauważyłem jeszcze odjeżdżającą po drugiej stronie peronu w tym samym czasie SKM w kierunku Gdyni. I co? Połowa ludzi, lekko, się do niej nie zmieściła. Na peronie stało i patrzyło, jak facet zamykał drzwi, drugie tyle ludzi, ile pewnie weszło już do środka (widać było łatwo - normalnie, jak ludzie czekają, to wchodzą wszyscy i peron pustoszeje po tej stronie: teraz było tam pełno ludzi, wygrażających kierownikowi pociągu).

Z przystanku ZKM dobrze widać nadjeżdżające kolejki SKM w kierunku Gdańska. Po tej, z której ja wysiadłem, kolejna przyjechała jakieś 5 minut później. Również, zawalona pod dach.

Analogicznie od jakiś 3 dni jest po południu. Na rozkład nikt nie patrzy, ludzie stoją i dziękują Bogu, jak cokolwiek przyjedzie.

Wnioski:

1. W SKM pracują ludzie bez mózgów. Śnieg jest prawie opanowany, wszystko mniej więcej odśnieżone nawet na ulicach. Więc czemu te #$%^&* SKMki dalej się spóźniają?

2. Skoro istnieją te, pamiętające pewnie Gierka, radiowęzły radosne na peronach, to czemu:
a) ledwo da się zrozumieć, co mówią spikerzy, bo jak nie buczy coś, to wspomniany efekt młota pneumatycznego jest w tle?
b) spikerzy nie raczą poinformować: ILE się spóźni SKM, i w ogóle DLACZEGO?

3. Czy tak trudno jest podrapać się po głowie i dojść do wniosku, że w taką pogodę sporo ludzi rezygnuje z samochodów i jedzie do pracy, szkoły, uczelni właśnie SKM? Nie jest trudno. A jak ktoś jest tak głupi, że sam zawczasu na to nie wpadnie - to może to zaobserwować jakoś od tygodnia. I co? Dalej nic - bo składy jeżdżą ciągle tak samo krótkie, ZA krótkie, i ciągle ludzie się do nich nie mieszczą.

Rozwalić to SKM, pogonić na cztery wiatry, a do przewozu nająć faktycznie niezależną i działającą na rynkowych zasadach firmę, której na klientach - pasażerach - będzie zależało i która zatroszczy się o tak podstawowe rzeczy chociażby, jak ILOŚĆ wagonów, PUNKTUALNOŚĆ odjazdów i w ogóle o pasażerów. Ciężkie pieniądze ludzie płacą za bilety okresowe, poumawiani są, jadą na godzinę x do pracy - a ta banda jeździ, jak im się podoba.
Odsłona 2 - dzisiaj, poniedziałek 20.12.2010:
Wyszedłem, zapobiegliwie, wcześniej - żeby złapać kolejkę nie o 6:53 (której od... tygodnia? lekko nie udało się w ogóle przyjechać!!!!), a o 6:45 - może chociaż ta się pojawi? Na peron SKM w Gdyni Głównej dotarłem jakoś 6:43.

Tabun ludzi - zły znak, stwierdziłem, zastanawiając się ile ci najbardziej cierpliwi już stoją (= ile już innych składów nie raczyło się pojawić, bo po co?). Oczywiście, 6:45 nie pojawiło się nic. Jednak ktoś pomyślał - i aktywowała się pańcia z megafonu, która radosnym głosem oświadczyła, że pociągi SKM do Gdańska kursują nieregularnie z powodów technicznych. Piękne, enigmatyczne i nic nie mówiące. Była 6:45.

Chwilę później usłyszeliśmy od tej samej pańci, że "Najbliższy pociąg SKM do Gdańska odjedzie około (czyli - kiedy??) 6:50". Oczywiście, nie pojawił się pies z kulawą nogą, tylko przybyło ludzi, coraz bardziej wkurw... zdenerwowanych.

6:55 (stoję jak debil już 10 minut, powinny przyjechać 2 kolejki!!!!) światełko w tunelu - pańcia przez megafon świergoli, że "NA tor 502 wjeżdża (co sugeruje - już, teraz) pociąg SKM w kierunku Gdańska". Oczywiście, była to lipa. Owszem, jakiś SKM czaił się cały czas tuż za peronem, stojąc z boku - ale oczywiście nie o niego chodziło. Więc - pociąg wjeżdża, czyli ludzie jak idioci gapią się na puste tory. Ubaw po pachy, nie? Nic nie podjechało.

W międzyczasie był komunikat o tym, że kilka peronów dalej wjeżdża - i widać go było (nie dla zmyłki, jak w wypadku oczekujących na SKM) - Sprinter do Gdańska, więc spora część ludzi pobiegła dzikim truchtem na tamten peron, nieco się rozluźniło. Gdyby wszyscy czekali - myślę, że nawet do pustego składu nie zmieściliby się na raz, nie mówiąc o tym, gdybym przyjechało coś w czym już byliby pasażerowie.

7:04 - pańcia znowu jazgocze z megafonu: "Najbliższy pociąg SKM w kierunku Gdańska odjedzie (znowu - wtf?) około 7:10". Oczywiście, nie uwierzyłem w to... Na peronie kolejna rotacja - kilka osób naokoło bluzga do telefonów, próbując wyjaśnić, czemu jeszcze ich w pracy nie ma, i generalnie nie mają pojęcia, kiedy będą. Nowi wchodzą, część zrezygnowana schodzi z peronu. Ale - dalej gęsto.

W związku z tym, że pociąg niby to miał pojawić się o 7:10, w co i tak mało kto wierzył... wjechał na peron tuż po komunikacie o 7:04. Logiczne, prawda?

Podsumowując:
1. Wyszedłem z domu o 6:35 żeby zdążyć na pociąg o 6:45, czyli być na miejscu max 7:20.
2. Na peronie spędziłem dokładnie 21 minut - 6:43-7:04 - w którym to czasie nie przyjechało nic w kierunku Gdańska, za to w stronę Wejherowa pojechały 3 (słownie - trzy) SKMki, a dodatkowo kilka torów dalej 1 sprinter.
3. W jakimkolwiek komunikacie - brak słowa w stylu "za opóźnienia przepraszamy". Choć może i dobrze - bo to śmiech wywołuje tylko co najwyżej, czyli postanowili chociaż w tym zakresie nie robić z siebie większego pośmiewiska niż dotychczas (choć chyba się nie da...).
4. Co to, k***a, znaczy "przyjedzie OKOŁO"????????

A to wszystko - za jedyne 200 zł miesięcznie za bilet. Świetne, nie?
Kurtyna.

piątek, 17 grudnia 2010

Święta idą!

Na początku - wszystkim, którzy się uzewnętrznili komentarzami, i tym którzy po prostu nas wspierali w nerwowym czekaniu na badania Natuszki: bardzo dziękujemy :)

Tak, jak napisałem tam w komentarzu - sytuacja się wyjaśniła w środę po USG. Synek zdrów jak ryba, żywotny niezwykle i w ogóle się nas nie słucha jak prosimy, żeby mamuśki swojej nie boskował od środka :D Co się działo, że bolało? Dokładnie nie wiemy. Najprawdopodobniej synek się ułożył jakoś z jednej strony. Mógł też po prostu kręgosłup boleć i promieniować. W każdym razie - nie ma powodów do niepokoju :) Zresztą, od tamtej pory Natuszka spokojniejsza jakaś, nie musi do pracy biegać (zwolnienie do połowy stycznia na razie), wysypia się spokojnie, nie jest zmęczona, a i jak gdzie drepczemy, to - poza tym, że uważniej, bo ślisko - zdecydowanie raźniej. 

Maluszek od czasu do czasu - najczęściej po zjedzeniu czegoś przez żonkę, tudzież jak się kładziemy spać (???) musi zaznaczyć swoją obecność, żebyśmy przypadkiem o nim nie zapomnieli. Więc Natuszkę boksuje troszkę, i czeka aż dumny tatuś przyłoży do brzuszka rączkę i pogłaszcze synka przez brzuszek. To zazwyczaj działa, i Dominik po zaznaczeniu obecności idzie spać :) Wiecie np. że podobno w końcowych okresach ciąży, podobno gdy u lekarza np. czy w domu poświecić mocnym światłem na brzuch, to podobno dzidziuś widzi, ma tam w środku jasno? W sumie - brzuszek to skóra, trochę narządów, a światło mocne :) 

Prezenty nabyte drogą kupna właściwie wszystkie, tylko spływają - w sensie, te co myśmy sobie wybrali, i zamówili na Allegro, a będą dla nas od rodziców i teściów. Mam nadzieję, że wszystko dotrze - skoro zamawiałem w zeszłym tygodniu, zapłaciłem przez Płacę z Allegro i do tego za przesyłkę kurierską, to chyba w 2 tygodnie się da? Jak nie, to posypiemy negatywy. 

Wczoraj po pracy (Natuszka - prosto z domku) pojechaliśmy do moich rodziców. Mama na zwolnieniu do świąt, ale ma spokój, może popracować. Lepiej się czuje. I co najważniejsze - sporo je. Martwię się nieco o nią, bo jeszcze przed tym całym szpitalnym cyrkiem nieco schudła, i nabranie masy, szczególnie w kontekście zimnej pory roku, wskazane. A wczoraj obiad zjadła spory, i do tego słodycze wcinała... Nie poznaję :) 

Przedwczoraj podjechałem do PORDu - kolejne podejście do prawka rano 03.01.2011.

A tutejsze SKM, o których bardzo negatywnie pisałem już swego czasu, to chyba gołymi rękami rozp... Czy mróz jest (jak dzisiaj), czy go nie ma (jak ostatnie kilka dni) - nic nie jeździ, jak powinno, zero informacji, zero myślenia o pasażerach. Dno totalne. Jak zwykle. Niech żyje SKM!

Ale tak świątecznie już... Dzisiaj albo jutro siądziemy do pakowania prezentów. Na telewizorze stoi już wielka bombka, taka okrągła, na stojaczku, i nasz nowy aniołek świąteczny. Choinki nie będziemy mieli, już postanowiliśmy, bo... zajmuje większą część naszego stołu, a bez stołu ciężko, jak taki niewielki. Więc zrobimy sobie stroiczek ładny :) 

Święta idą!

wtorek, 14 grudnia 2010

Kolka? ...

Godzinkę temu Natuszka wyszła od pani ginekolog. 

Obejrzała, obmacała brzuszek, wysłuchała z czym jest problem, że boli. Pomyślała  i dała skierowanie na USG na jutro, żeby szybko. Co może być nie tak? Powiedziała, że kolka. W sumie, nie wiemy, co to znaczy. Ale mówiła, że jak coś będzie nie tak, to nawet szpital czeka żonkę moją... A ona, biedactwo, nigdy w szpitalu nie była i bardzo się boi nawet w kontekście samego porodu. 

Ja wierzę, że będzie dobrze, że jutrzejsze badanie nas uspokoi. Ale proszę Was o trzymanie kciuków - za Natuszkę, za Dominika, żeby wszystko się pomyślnie wyjaśniło.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

A może tak mieszkanie w Wejherowie?

I do tego OSK, co z zaświadczeniem zdobyty (o czym pisałem ostatnio) do dzisiaj nie dojechałem... Jakoś się nie składało tak. Dzisiaj? A może jutro podaję? Muszę się zebrać. Aura nie nastraja - niby śnieg, ale syf straszliwy, bo odwilż, mokro, wilgotno, zimno. 

W czwartek miniony spędziliśmy przemiły wieczór z Z. i A. w Pizzy Hutt. Opowiadali nam dużo o swoim małym A. - przeszło półtorarocznym szkrabie. Kwitnący są, bardziej niż dotychczas - zresztą podczas jednego z wcześniejszych spotkań Z. mówiła wprost, że ma problem, bo A. jakoś za bardzo swojej mamy się trzymał, ta zaś synowej, delikatnie mówiąc, nie trawiła, no i wojny były, czepiała się przy każdej okazji o wszystko, a syn zamiast reagować... Nieciekawie było. I pojechali do jezuitów na rekolekcje dla małżeństw, takie weekendowe, od piątku do niedzieli. I zachwyceni. Dosłownie, jak zakochana para trochę wyglądali :) Nie powiem, wypada jak najbardziej - tylko nieczęsto się to widzi u ludzi. Cieszymy się bardzo, i jak Dominik się urodzi ładnie, a potem podrośnie, to może na jesieni jakoś sami się wybierzemy? Nie żebyśmy jakiś kryzys czy coś przeżywali - bynajmniej, ta ciąża nam bardziej niż świetnie służy. Ale z tego, co mówili, zdecydowanie warto. Dużo nam radzili, co i jak kupić dla dziecka, czego nie warto (bo strata kasy), co jest naprawdę potrzebne. Uważam, że mają bardzo zdrowe podejście do tych spraw - mimo, że są sporo lepiej od nas sytuowani majątkowo. 

W sobotę popłoch rano mieliśmy troszkę, bo trzeba było wstać, sprzątnąć, ja poleciałem po zakupy (Biedronka, hala, i jeszcze ciasto), bo jechaliśmy do Wejherowa, do koleżanki wspólnej z pracy, która zaoferowała, że pożyczy nam ciuszki dziecięce. Natuszka została w domku, ja poleciał na łowy spożywcze. Krokiem lekko łyżwowym, nie zawsze wyrabiając dobrze zakręty - jakoś ślisko? - z plecaczkiem i dwiema pokaźnymi siatami obleciałem i nabyłem drogą kupna ingrediencje konieczne do przetrwania kolejnego tygodnia (taki jest plan - jedne duże zakupy w sobotę, w tygodniu dokupujemy pieczywko i jakieś drobiazgi). Plecak i jedna siata z Biedronki, owoce i wędliny z hali, no i ciasto - dwa rodzaje, mniam, serniczka z cukierni :) 

Oczywiście, teściowie przyjechali ciut wcześniej, więc ledwo zdążyłem wbiec po schodach z tym wszystkim (a jak - remontu windy c.d., choć w moim wypadku wbieganie na 5 piętro dobrze zrobi), nie zdążyłem się, spocony, przebrać, a oni już byli. Kochani są - kupili nam taki ogrzewacz do pokoju. Mieliśmy im oddać kasę - oczywiście, nie udało się, nie chcieli nawet powiedzieć, ile kosztował. Ładny z zewnątrz, niewielki, bez ognia, z takim guziczkiem, że się wyłącza, jak tylko straci stabilność (np. przewrócony), a dodatkowo - nawet z pilotem. I do tego - obrotowy. Szał. Bardzo przydatna rzecz, bo w zeszłym tygodniu naprawdę w mieszkaniu było czasami po 17 stopni. Teraz cieplej jest, więc nie musimy, póki co, go używać. Ale dobrze, że jest. No i przywieźli wieeelką okrągłą bombkę ze stojaczkiem, taką co to się stawia tak luzem. Ślicznie wygląda na telewizorze. 

Przy okazji - teściu cichcem podpisał mi papiery, które przygotowałem dzień wcześniej... Nie wiedząc, z czym to się je i jaki to kant, zarejestrował się Pobieraczku. To jest taka strona, dla nieświadomych, którą należy szerokim łukiem omijać. Niby za darmo 10 dni ściągania, a człowiek zapomina i przysyłają potem wezwanie do zapłaty prawie 100 zł, za korzystanie z serwisu. Oczywiście, jest to bezprawne - w regulaminie wskazują, że jest te 10 dni na odstąpienie od umowy, gdy w rzeczywistości z ustawy wynika, że w przypadku umowy zawartej na odległość, gdy przedsiębiorca nie potwierdził konsumentowi w formie trwałej (list, płyta CD) ustawowo wskazanych warunków umowy - termin do odstąpienia wydłuża się do 3 miesięcy. No więc napisałem elaborat prawniczy, jacy to oni źli i niedobrzy, zawierając m.in. odstąpienie od umowy, żądanie zaprzestania przetwarzania jego danych osobowych, postraszyłem sądem i prokuraturą gdyby nadal nagabywali o zapłatę - i dzisiaj muszę to wysłać. W tajemnicy? Tak, przed teściową, żeby się nie denerwowała. Żaden problem z tym nie jest - straszą i naciągają ludzi, którzy - bojąc się - płacą, ale jakoś nikogo nie pozwali jeszcze. A nawet jakby pozwali, to szans nie mają żadnych - nie przy takiej, jak w ich przypadku ilości negatywnych decyzji UOKiKu. 

Spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Wejherowa, do A. Śliczne mieszkanko, bliziutko centrum. Dwupoziomowe - na dole pokój z aneksem kuchennym i łazienką, na górze spory korytarz z wielką zabudowaną szafą na ubrania (jedyny mebel na ciuchy w domu!), wielka łazienka i dwie duże sypialnie - ich i synka S. Ogrzewanie podłogowe, bez gazu - wszystko na prąd. Zrobili interes życia - w ostatnim momencie, na kredyt oczywiście, kupili je od developera (a co tam, zareklamuję, bo solidny - Orlex) za 200 000 zł. Wykończenie generalnie sprowadziło się do kosztów materiałów, bo jej brat i ojciec to złote rączki. Śliczne, ładnie wykończone, w ciepłych kolorach, ładne meble, dobrze dobrane wszystko, bez przesady, z gustem. Naprawdę. Załamaliśmy się - sąsiedzi z naprzeciwka chcieli sprzedać swoje, takie samo, wykończone, z garażem i o wiele większym od ich balkonem - za... 290 000 zł. To naprawdę mało - skoro takie, jak my chcemy kupić, kosztować będzie lekko 250 000 zł. A tam - przy 3 pokojach - to by można było mieszkać. No tak, a co z dzidzią? Mielibyśmy kawał dalej do pracy, nijak teściowie by nie pomogli z maluszkiem - bo co, z drugiego końca województwa? Odpada. Ale po tym, co nam opowiadali o kosztach utrzymania (przykład: my płacimy czynsz w naszym malutkim mieszkanku taki, jak oni w swoim, 2x takim), myślę, że jest to rozwiązanie na kiedyś, na przyszłość. Generalnie, jakby człowiek pracował w okolicy Gdyni - bezproblemowe. I koniecznie - samochód. Ale damy radę. 

Posiedzieliśmy, pogadaliśmy - teściowie z mamą A., która u nich była. Mąż A. był w pracy. Ciuszków miała ilość przeogromną - 3 naprawdę napchane wory, takie jak na śmieci. Usiedliśmy z Natuszką, przeglądaliśmy, wybieraliśmy... i większość wzięliśmy. To naprawdę bardzo pomaga, bo uniknęliśmy wielu wydatków. Nawet, jak się okaże, że malutki nie wszystko założy. Tak się zastanawiam - te niektóre ciuszki takie malutkie, że nie wiem, czy w ogóle by się w nie zmieścił, jakby się urodził duży :> Miło spędzony czas, a potem pojechaliśmy z teściami na obiadek do naszej ulubionej Luny. 

Trzeba będzie pomyśleć o zakupach konkretnych - wózek, łóżeczko, uzupełnienie garderoby, kosmetyki i środki pielęgnacyjne dla maluszka. Niby termin porodu dopiero w okolicach połowy marca, to de facto miesiąc wcześniej trzeba być gotowym. I będziemy :) 

Natuszkę pobolewał od piątku brzuszek, a właściwie podbrzusze... Przestraszyliśmy się, ale po tym, jak to jest i daje się odczuwać, to chyba po prostu kolejny etap tego, że z dzidzią jest coraz ciężej dla niej. Przed zajściem w ciążę miała bardzo prawidłową wagę, żadnych zbędnych kilogramów, i teraz też praktycznie nie przytyła. Po prostu ciąża - coraz trudniej. Problem w tym, że jak już problematyczne jest wstawanie z krzesła, przewrócenie się na drugi bok, jakiekolwiek dłuższe chodzenie, nie mówiąc o wchodzeniu na 5 piętro pieszo - to taka osoba nie nadaje się do pracy. Udało mi się przełożyć jej wizytę u ginekologa z czwartku na jutro - pytanie, czy to, że taki stan żonki oznacza, że powinna dostać zwolnienie lekarskie, zrozumie pani ginekolog? Jak nie, mam to w nosie, pójdziemy do innego. Tak, ciąża to nie choroba, Natuszce nic nie dolega - ale nie daje rady i żadne to lenistwo, tylko fakt - tak właśnie jest.

A w ogóle stwierdziliśmy, że choinki kupować nie będziemy - kupię badylków jakiś świerkowych, i stroik sobie zrobimy mały. W końcu święta w rozjazdach - u teściów, u rodziców, a w ogóle to tylko 2 dni. Jedno dobre - u nas nie za ciepło, to może postoi ten stroik nieco?

wtorek, 7 grudnia 2010

Zakupów jakby trochę, i nie tylko

W piątek - przesympatyczny wieczór :) Przyjechali znajomi G. i D., posiedzielimy, puściliśmy im genialny filmik Jak ukraść księżyc (polecamy!), pojedli dobrą pizzę i nie tylko, a na dodatek posiadłem, zapewne dość przydatną, umiejętność przyrządzania dość dobrej mikstury powszechnie znanej jako grzaniec galicyjski :) No i nawet chyba wymyśliliśmy patent na spędzenie Sylwestra - wiadomo, chciało by się pójść na imprezę jakąś, bal czy coś w ten deseń - ale nie bardzo, skoro żonka kochana jak ciężarówka, coraz bardziej kręgosłup i nóżki bolą? Wiadomo, młody robi się coraz cięższy, więc już nawet kino odpada w ogóle - Natuszka nie wysiedzi 1,5 h w jednej pozycji.

Mniej sympatyczne był odkrycie później, tego wieczora, a najbardziej - rano. Wieczorem, ok. 22,:00, żegnając znajomych w przedpokoju (już w mieszkaniu!) poczuliśmy smród, jakiego dawno nie czułem.  Niestety, urok podwójnych, ale jednak starych drzwi (jedyna rzecz, jaka pozostała niezmieniona przy generalnym remoncie). Okazało się, że na półpiętrze (pomiędzy piętrami naszym a poniższym) leżał i bełkotał jakiś obszarpany facet. Śmierdział przeokrutnie. Tak, bezdomny. I nawalony jak stodoła, albo naćpany - nie wiem, na pewno nie trzeźwy. Zadzwoniłem po policję, bardzo sprawnie przyjechali i wyprowadzili go. W sobotę jednak rano okazało się, że zostawił po sobie pamiątkę... Na parapecie, obok okna na półpiętrze, gdzie stoją kwiaty, był uprzejmy załatwić potrzeby fizjologiczne, w formie stałej (nie płynnej). Innymi słowy - obsrał nam, za przeproszeniem, parapet i kawałek okna. Smród jest na 2 piętra w dół, dosłownie nie da się po klatce schodowej przejść - stojąc pomiędzy 3-5 piętrem człowiek ma po prostu odruchy wymiotne.

Oczywiście, już w sobotę wysłałem maila do naszego dzielnego administratora. I co? Wczoraj - poniedziałek - nic. Facet wie, co to automatyczna odpowiedź (vacation reply), bo jej używa, jak wybywa na wakacje - miałem okazję się przekonać. Nic takiego nie wróciło po tym, jak wysłałem maila na obydwa adresy, jakie na ich www znalazłem. Wróciliśmy wczoraj do domu - dalej syf. Wkurzyłem się dzisiaj, zadzwoniłem z samego rana. Miła pani powiedziała - szef na szkoleniu, a jakże. Jak opisałem sytuację, nie kryła niesmaku, i rozbawiła mnie stwierdzeniem ale ta pani [sprzątaczka] codziennie jest na nieruchomości. Więc wyjaśniłem, że może i nie mieszkam tam 10 lat, ale rok z hakiem, a panią tą widziałem tam może 3-5 razy. Śnieg u nas w tym roku padał mocno 2 dni - i ani razu pani tej nie udało się posypać piaskiem chodnika przed budynkiem. Co do uprzątnięcia syfu po tym bezdomnym - warianty są dwa: albo jest ślepa i straciła powonienie (brud widać i czuć smród), albo najzwyczajniej w świecie olewa, bierze kasę i pojawia się ogarnąć cokolwiek od wielkiego dzwonu, albo i wcale. Tak czy siak - moim zdaniem, kwalifikuje ją to na odstrzał, co z pewnością zasugeruję administratorowi. 

Nie przejęliśmy się całością sytuacji, poza smrodem. Prawda jest taka, że podobne przypadki ze 3 razy się zdarzyły w minionym roku - najczęściej wcześniej, jak się zimno jesienią robiło i deszcz zaczynał padać mocno. Budynek blisko dworca, niestety, i do tego mieszka dość dziwna babcia, która ma tendencje do wpuszczania każdego. Mamy domofon - ona każdemu otwiera. Zdarzało się, że nurek jeden czy drugi dzwonił po kolei, bełkocząc - każdy go olewał, a wystarczyło aż dotarł do tej babci, i otwierała i wpuszczała każdego. Po straż miejską nie było po co dzwonić, i tak nie przyjadą - za to policja zawsze bardzo szybko i sprawnie. Problem jest inny - drzwi wejściowe. Metalowe, i mają tzw. opóźniacz zamontowany u góry, żeby nie trzaskało, jak się zamyka. Tylko że jest rozwalony sam zatrzask przy zamku - wchodzisz, opóźniacz działa i drzwi zamykają się powoli, po czym... się nie domykają. Nie trzeba dzwonić,  żeby ktoś wpuścił, wystarczy nacisnąć klamkę, bo drzwi są niedomknięte. Zaproszenie dla meneli. Nie mówię o kwestii, gdy jak przymrozi, to przy krawędziach, pomiędzy skrzydłem drzwi a framugą, na dole, czasami lód zamarznie - cóż, siła wyższa. Ale tego nie ma i wtedy nie było - już była odwilż.

W sobotę, po sprzątaniu, zrobiłem zakupy, po czym poszliśmy do takiego lumpiku fajnego nieopodal, gdzie za niewielkie pieniądze kupiliśmy trochę ciuszków dla Dominika. 

W niedzielę - rano szybko pojechaliśmy do centrum handlowego. W piątek dostałem w pracy bony - miło, aż 700 zł - a akurat kończyły się pewne chemiczne rzeczy, no i szwagierka mikser sobie zażyczyła, więc pojechaliśmy (niestety, na Allegro bonami nie zapłacę). I fajnie, bo był chyba najlepszy moment - sam początek grudnia, więc najlepsze promocje. Wiadomo, im bliżej świąt, tym większe będą napisy promocja, choć de facto ceny większe (widać było na cenach, małym druczkiem, większość ofert - do 07/08.12, później na pewno podwyższą trochę, a ludzie i tak kupią). Chemię kupiliśmy, mikser Zelmera ładny za niecałe 2/3 ceny też :) No i znowu nieco ciuszków dla maluszka - ale bidnie tam było, trzeba zaatakować Tesco nieopodal teściów, tam jest zdecydowanie więcej (w Realach pusto - coraz większe odstępy między alejkami, mniej towarów; a w Tesco - coraz ciaśniej, więcej rzeczy, i lepsze gatunkowo za podobne pieniądze). Bardzo składnie - właściwie nic nie kupiliśmy spoza listy, więc pełna dyscyplina (co się rzadko nam zdarza).

Oczywiście, moja zła połówka - Natuszka - naciągnęła mnie jeszcze na... lody i frytki w Macu (ona), a ja z tej rozpaczy zjadłem BigMaca i też frytki. W sumie - dla niej lody, dla mnie kanapka - ok, tylko tymi frytkami się zapchaliśmy... żeby pojechać do teściów na obiadek. Oczywiście, dwudaniowy - czego my nie praktykujemy wcale - nie chodzi nawet o umiarkowanie w jedzeniu (o które się, generalnie, z różnym skutkiem staramy). A tu - rosołek, i potem mięsko. Ciężko było, ale jakoś podołaliśmy :)

Potem ja sobie poszedłem na basenik - fajnie, pustawo, cały tor dla siebie i fajna muzyka. 45 pluskania - tzn. moją autorską żabką (tak jakby), i 15 minut sauny. Good shit :) 

Od wczoraj przez cały tydzień jestem sam - kierownik wybył do makaroniarzy na narty. Spokój, jak dotąd - bo do wielu rzeczy nie mam uprawnień, więc nie mam się czym przejmować - tylko że muszę siedzieć w oficjalnych godzinach pracy firmy (9-17) zamiast moich zwyczajowych (8-16). Trudno, przeżyję. No i w ogóle wychodzi - zimno! Mimo, że mam klimę na 25 stopni odpaloną cały dzień, to marznę w dłonie i stopy (zimowe ciepłe buty z ciepłymi skarpetkami). Warianty są dwa - problemy z krążeniem (może być - mama ma na pewno), albo słabe ściany i brak ogrzewania (bo klima ogrzewaniem nie jest). Ale chociaż okno jest i na świat patrzeć można :) 

No właśnie - mama. Operację miała w piątek, młody jeszcze jakoś tam po południu na chwilę wbił na salę pooperacyjną, ale go wygonili. Zresztą, spała na znieczuleniu praktycznie. W sobotę pojechałem po południu do niej, posiedziałem, ale niezbyt długo - zmęczona była, widać było że chciało się jej głównie spać. Natuszka też chciała - ale poza tym, że kawałek się idzie do szpitala samego, wyperswadowałem jej z pomocą teściów, że to nie jest miejsce dla kobiety w zaawansowanej ciąży. Miała troszkę czasu w domu i w Harrego Pottera pograła sobie :) A mama sama od niedzieli po południu jest w domu. Czyli dobrze, skoro ją wypuścili. Muszę się dowiedzieć, co i jak, ale wczoraj z nią rozmawiałem przez telefon i brzmiała zdecydowanie lepiej niż w sobotę na żywo. Cóż, wiadomo - z czegoś takiego, jak człowiekowi grzebią w środku, się człowiek zbiera dłużej, bo dłużej jest słaby. Dla mnie najgorsze by było to, że trzeba jeść tylko te kleiki... Masakra. Grunt, że po wszystkim, i że jest dobrze. 

Wczoraj zerwałem się z pracy, i pojechałem do żonki do pracy, czym jej niespodziankę zrobiłem. Powód oficjalny się znalazł - wpaść do OSK po zaświadczenie o odbyciu 5 dodatkowych godzin jazd, żeby móc się zapisać na kolejny egzamin. Zaświadczenie, notabene, niezgodne z prawdą, do tego podpisane przez instruktora z którym w życiu nie jeździłem - ale powiedzieli, żebym wziął i się zapisał na egzamin, i wtedy ustalimy termin jazd. Ok, niech będzie. 

Zgłodnieliśmy oboje, więc poszliśmy sobie zjeść - ja wszamałem dobrą pizzę (oj, druga już od piątku...), a Natuszka bardzo pyszne i dorodne pierożki ze szpinakiem, posypane tartym serem. Mniam :) (czas na drugie śniadanie?) A potem weszliśmy do takiego sklepiku Pepco - ale fajne! Różne dziwne rzeczy - do domu, ciuchy dla małych i dużych i nie tylko, za naprawdę niewielkie pieniądze. I znowu - 2 komplety dla Dominika, no i czapkę sobie sensowną za całe 9.99 kupiłem - a jaka fajna :) 

Wieczorem - obejrzeliśmy chyba najdurniejszy i najbardziej tandetny (pod każdym względem - fabuła, aktorzy, grafika, efekty, wszystko) film, jaki widziałem, czyli Mega pirania. Jedno dobre - w końcu o gorszy trudno już będzie :)

czwartek, 2 grudnia 2010

O zahaczaniu lusterkiem i dyskusjach mieszkaniowych c.d.

W sobotę uprzątnęliśmy chałupę, zrobiłem niezbędne zakupy (wędliniarsko-owocowe) na hali, po czym najechaliśmy na teściów. Dobry obiadek - mówiłem już, że odzwyczaiłem się od posiłków dwudaniowych, zupa + drugie? W każdym razie - się odzwyczaiłem.

Jaki był zamysł i cel wizyty? Poważny. Teściowa i Natuszka urobiły teścia - który wcześniej nie był taką perspektywą zachwycony - żeby pozwolił mi jego chevroletem pojeździć po dzielni, żebym poćwiczył manewrowanie. Dla niezorientowanych - okolica teściów jest dość gęsto zabudowana blokami różnego rodzaju i sporą plątaniną niezmiernie wąskich i pozastawianych z każdej strony uliczek dojazdowych pomiędzy tymi właśnie blokami. Idealne miejsce, żeby pouczyć naumieć się manewrować i wyczuwać samochód, nie mają po metrze albo więcej zapasu z każdej strony. Ciasno, ciasno i jeszcze  raz ciasno - a miejscowi lecą często na pamięć. Z mijankami - krucho. 

Zjedliśmy i wsiedliśmy. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony samochodem - żadna nówka, kupowany w prawdzie jako nowy, ale dobre 3-4 lata temu. Wszystko chodziło tak, jak powinno - gaz trzeba było wdepnąć mocno, a hamulec wystarczyło potraktować lekko; sprzęgło płynnie i delikatnie. Wygodny bardzo samochodzik, kontrolki czytelne i w dobrym miejscu (w przeciwieństwie do punciaka). Mój zamysł - pokrążyć po dzielnicy tylko, w niedalekiej okolicy, i poparkować. Zamysł teścia był krańcowo, jak się okazało, inny - wyciągnął mnie prawie do innej dzielnicy, nie mówiąc o tym że kilka razy przejeżdżaliśmy... przed okolicznym komisariatem policji :) Wymyślał mi, z wprawą godną instruktora jazdy z dużym stażem, różne manewry w dziwnych i ciasnych miejscach, i jeździliśmy. Sporo to dało w zakresie kombinowania - jeden manewr się nie udał, to trzeba wybrnąć z sytuacji i poradzić sobie inaczej, albo na kilka razy. 

Po godzince podjechaliśmy pod dom i zeszła, przerażona nieco, żonka - chciała z nami pojechać, a teściu nie zaoponował. Teściowej minę musiałem sobie, niestety, tylko wyobrazić. Gwoli wyjaśnienia - osoba przesympatyczna, ale panicznie bojąca się wielu rzeczy (burze, siedzenie samemu w domu wieczorem, a także prędkość i jazda samochodem - a co dopiero przez osobę bez prawa jazdy :>) I pokrążyliśmy z Natuszką z tyłu po okolicy. Bardzo fajnie, tylko męcząco. Przeszło 2 godzinki jeździłem. Oczywiście, wieczorem jak do kościoła szliśmy, z teściową razem, teściu stwierdził że mam wsiadać i jechać. Fakt - bliziutko, ale teściowa oczywiście lekką panikę zasiała. I co? Nic. Dojechaliśmy w obie strony, żyjemy :)

Koniec końców, nie planując tego, zostaliśmy u nich na noc. Posiedziałem z teściem wieczorem, wypiłem pierwsze od dłuższego czasu piwko, było bardzo sympatycznie. Rano poszedłem sobie na basen, potem posiedzieliśmy z nimi, zjedliśmy obiadek i potoczyliśmy się do domku. Sympatyczny czas w przemiłym gronie, jak zawsze :) 

Przed czym trenowałem jazdę? Przed kolejnym, trzecim już, podejściem do egzaminu na prawko, jakie miałem w poniedziałek. Tego dnia rano jeszcze przed pracą pojeździłem, tym razem normalnie, legalnie, z instruktorem. Czułem się pewniej i to było mi potrzebne. Egzamin był wieczorkiem. Pogoda - świetna jak na tę porę roku - bo sucho, mroźne powietrze, dobra widoczność, nie było ślisko. Wywołali mnie, poszedłem na plac - miły pan, nieco przytłaczający swoją posturą i tubalnym głosem :) Pokazałem w wozie światła pozycyjne i zbiornik płynu hamulcowego (Komputer wylosował Panu pytania...). Rękaw zrobiłem, nie zgasł mi na końcu przy ruszaniu do tyłu (dla niewtajemniczonych - na placu WORD w okolicy na końcu rękawów są ewidentne obniżenia, i to wyczuwalne w samochodzie: jak za blisko staniesz pachołka z przodu i stoczy ci się minimalnie samochód do przodu, to uderzasz w pachołek). Górka (ruszanie z ręcznego) też. Stałem na tej górce jeszcze, wsiadł instruktor i mówi, żebym na miasto wyjeżdżał. Gwoli wyjaśnienia - nie stałem dokładnie prosto, minimalnie przód wozu był w prawo, na tej górce jeszcze. Wsiadł, ruszam - a on mi zaraz po hamulcu. Patrzę się - a on, że zahaczyłem prawym lusterkiem o pachołek na górce, i koniec egzaminu (kolizja). Zgłupiałem. Nic nie widziałem, nie poczułem puknięcia ani nic. Zresztą, wg mnie, pachołek był jakieś dobre 30 cm od lusterka, jak ruszałem - a jak ruszyłem, to od razu wyrównałem i z górki zjechałem na środku. Wniosek? Nie do udowodnienia cokolwiek - bo kamera jest przez przednią szybę, a lusterko przecież z boku, po prawej. 

Nie wiem, czy to celowo, czy nie. Śmieszne to prawie. Stwierdziłem, że szkoda nerwów, zabrałem się i poszedłem. Bzdura, tak powiem. Nie wiem - limit pozytywnych zaliczeń mu się wyczerpał? Szkoda, bo czułem się pewnie i szło wszystko dobrze. Teraz - zabawa dodatkowa w postaci wykupienia dodatkowych 5 jazd (po 3 oblanym egzaminie) po 50 zł każda, no i kolejny egzamin. Żeby było śmieszniej - na egzamin mogę się zapisać dopiero po wyjeżdżeniu tych 5 jazd i otrzymaniu z OSK kwitka potwierdzającego to. Na szczęście, powiedzieli w OSK żebym umówił jazdy i przyszedł po kwitek, a potem pojeżdżę sobie. Porządni ludzie, chociaż oni nie utrudniają. 

Wczoraj, poza godnym odnotowania faktem, iż z tygodniowym poślizgiem zaczęli remont/wymianę naszej sypiącej się dość mocno windy (czyli od wczoraj drapiemy się na 5 piętro z buta - świetne w kontekście Natusi, prawda?), muszę napisać, iż Natuszka moja imieniny obchodziła. Prezentu sobie kupić żadnego na wczoraj nie dała (bo mi już poduchę i perfum kupiłeś - perfum przyszedł wcześniej, więc jej dałem od razu :D) Wycałowałem rano - miała wolne, mogła pospać, bo wzięła urlop żeby na spokojnie sobie badania zrobić. Umówiliśmy się po pracy na obiadek, zjedliśmy w naszym ulubionym lokalu koło domku, a potem przyjechała mama z bratem, z ciachem, prezentami i życzeniami. Ojciec, jak to on, nie uznał za stosowne ani zadzwonić ani napisać nawet - olał to. Wstyd mi w takim momencie (trzeba wyciągać wnioski - wiedzieć, jakim nie być w przyszłości). 

Posiedzieliśmy, a ja - może niepotrzebnie - wlazłem na temat mieszkania i kwestii tego sprzedawania i dzielenia się kasą. I co? Okazało się tym razem, że moja mama nie jest pewna, czy to jest uczciwe. Ja mówię - jak nie jest? Chciała, żebyśmy się podzielili nim po połowie z bratem, no to sprzedamy i się podzielimy. Równiej się nie da. Ale nie - no bo my wrzucimy tę naszą (moją) połówkę jako wkład i od razu będziemy mieli mieszkanie. Mały detal - uwiązawszy się na lekko licząc 20-letni kredyt - nieistotny szczegół, prawda? A brat? Ano brat weźmie kasę i zrobi, co chce - do skarpety schowa, na lokatę. Ale przecież on będzie korzystał z tej kasy za jakiś, bliżej nieokreślony, czas - i co? Ano wg mojej mamy to, że nie wiadomo, czy wartość pieniądze się nie zmieni, i czy w momencie gdy ta moja część np. wystarczy na 1/3 mieszkania jako wkład, to za kilka lat ta jego nie będzie starczyła na np. jedynie 1/4. I jej zdaniem - on w tym momencie będzie pokrzywdzony. 

Zgłupiałem. Naprawdę. Ręce i co tam jeszcze mogło - opadły. Czyli że co - podział możliwy tylko wtedy, gdy w ciągu 2 dni od sprzedaży za te pieniądze każdy z nas kupi mieszkanie, żeby było tak samo? Albo inaczej - młody trzymając kasę na lokacie najpewniej i tak do przodu będzie o odsetki - i idąc tym tokiem to my (ja) będziemy pokrzywdzeni; a to już jakoś problemem nie jest. Nie mówiąc o absurdalności myślenia - młodszy ode mnie o 3 lata, to za ile będzie chciał zrobić użytek z tej kasy, usamodzielnić się? No ile? Na mój gust - 5 lat max. Pewnie - założenie. I co, mam przyjąć, że w ciągu 5 lat nastąpi jakiś wielki krach, po którym kwota rzędu 80 000 zł nie wystarczy jako znaczący (ok. 1/3) wkład w mieszkanie na początek, powiedzmy dwupokojowe? Bzdura i tyle.

Kolejny jej pomysł - jeszcze lepszy. Żebyśmy sprzedali to mieszkanie i włożyli całość w nowe, większe - wtedy mielibyśmy mniejszy kredyt. W zamian za to - jak brat będzie potrzebował to mamy mu wypłacić równowartość 1/2 tego sprzedawanego mieszkania. Genialne, co? Tylko i tak musielibyśmy w tym wariancie wziąć kredyt na ok. 100 000 zł, więc jakieś 10 lat obciążenia lekko. A młody np. za 4 lata stwierdza - spłać mnie. I co wtedy? Biorę... 2 kredyt na kilkadziesiąt tysięcy? Świetne! I kto to spłaci? Chyba najwcześniej nasze dzieci. Ja nie wiem, jak można na tak durne pomysły wpadać...

Głupio mi się zrobiło, bo jak wyszli w końcu, to Natuszka mi powiedziała, że płakać jej się chciało jak to słyszała. Ja rozumiem - mama chce nam zostawić po równo, ok, nie kwestionuję tego. Ale tylko z tego tytułu, że nikt - bo nikt - nie jest w stanie przewidzieć wahania wartości pieniądza, która zmienić może się zawsze, mamy siedzieć i gnić tam w nieskończoność? Bo istnieje zupełnie hipotetyczna i nieokreślona możliwość, że połówka (kwota) wartości brata będzie kiedyś tam mniej warta. To po to dostanie ją w gotówce, żeby nie schować do świnki skarbonki, tylko wrzucić na lokatę i odcinać kupony. Dobija mnie takie gadanie.

Jak tak dalej pójdzie, to rzucimy to w cholerę, wyprowadzimy się stamtąd i weźmiemy kredyt na 100% na to nasze mieszkanie. Bo jak na razie wychodzi, że z tej pomocy moich rodziców to g... mamy, poza nerwami. I nie wiem, może za jakiś czas się dowiem, że w ogóle oczekiwanie przeze mnie pomocy teraz - np. dlatego, że teraz akurat (w tym momencie) brat nic nie potrzebuje - jest nieuzasadnione, bo w jakimś dziwnym rozumowaniu jest to krzywdzące dla brata? No nie mogę... Szkoda, że nikt nie patrzy na to, co ja potrzebuję - a nie tylko o mnie, ale Natuszkę i Dominika naszego chodzi przecież. Żadne fanaberie, widzimisię - po prostu potrzeba innego kąta. 

A nasze relacje się popsują, i już to widzę. Bo nie będę udawał, że takie - na siłę przez matkę tłumaczone troską o mnie i brata - postępowanie odbieram jednoznacznie, i to nie pozytywnie. Jak by się to nie miało potoczyć i skończyć, będę dawał do zrozumienia, co o takim postępowaniu myślę, jak to odbieram i ich w ten właśnie sposób postępujących. Nie będę w tyłek im wchodził, nigdy. Jak stwierdzą, że nic nie pomogą - to ich sprawa i ich będzie gryzło sumienie. Ja nie będę udawał, że jest wszystko ok. I cieszę się bardzo, że Natuszka moja kochana myśli tak samo. 

Takie nam się rodzinne święta zapowiadają - optymistycznie, prawda? Ja się nie przejmuję - i tak na wigilię do teściów, a nie do nich pojedziemy. Do ludzi, którzy poza gadaniem, jak to nam dobrze życzą, dają temu wyraz tym, co robią. Nie, nie krzywdzę tym moich rodziców. Staram się być obiektywny. I patrzeć na to nie mogę - najbardziej nie na to, co robią, ale na to, że w ogóle nie rozumieją tego, że postępują źle i utrudniają nam życie, wymyślając nieistniejące problemy. 

Jakby nie było - mama idzie dzisiaj do szpitala na operację kamieni nerkowych. Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze, usuną je tą łatwiejszą metodą, bez rozcinania brzucha (nie pamiętam nazwy). Oby to się dobrze potoczyło i szybko do domu wróciła.