Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

czwartek, 30 września 2010

Nadrabianie zaległości

Ciężko mi jest. Bo nie będę ściemniał, że ze mnie to ściekło wszystko po prostu i idę dalej. Tzn. na pewno ściekło i nie będę nad tą porażką płakał pół życia. Ale przygniata to. Ciągnie się za mną. Co chwilę widzę, jak na FB czy nk ktoś gratuluje temu czy owemu, że zdał. A ja nie. I to boli.

Pusto poza tym jakoś się zrobiło. Wcześniej - świątek, piątek, nie ma gadania, siedzimy i ryjemy, zakuwamy, z przerwami na coś do zjedzenia i przewietrzenie mózgu, żeby się nie przegrzał. Jakiś taki rytm - zero wątpliwości, problemu co z sobą zrobić. Nawet książki żadnej nie czytałem - bo jak zacznę czytać coś, to każdy pretekst będzie dobry, żeby czytać dalej - a nie np. się uczyć. Teraz - nie ma obowiązku, jest wolny czas, a do tego w pracy sam siedzę, i jako że roboty za dużo nie mam, nawet tu nie bardzo wiem, co z sobą zrobić. Trzeba się na nowo pogodzić z tym, że czas wolny jest i trzeba go sensownie zagospodarować. Po pracy to problemu nie ma - żonka jest, można posiedzieć, wreszcie mieć czas dla siebie, pogadać, pograć w coś, zająć się sobą nawzajem, jak nie leje to i spacerek jakiś uskutecznić. Np. ponadrabiać zaległości w spotkaniach, na które wcześniej czasu nie było.

Przedwczoraj zaprosiliśmy rodziców naszych do nas, na spóźnione świętowanie Natuszki urodzin i moich imienin, które wypadły w małym odstępie czasu w ostatnich dniach poprzedzających sławetne Waterloo moje... znaczy się, egzamin z minionej soboty. Na szczęście - dyskusja na jego temat była niezbyt długa, choć oczywiście mój ojciec, ze znaną sobie i niezrozumiałą dla mnie zupełnie pewnością, wyartykułował nieznoszącym sprzeciwu tonem kilka swoich przemyśleń odnośnie mojego złego nastawienia, pesymizmu i wpływu tychże na ten egzamin. Ok - ale co to ma do rzeczy? Nastawienie może i mało kwitnące mam teraz - po - a przed samym egzaminem stękałem, jak to mam zawsze w zwyczaju, ale nastawienie miałem pozytywne, zero stresu przed i w trakcie, a po (ale przed wynikami) nawet byłem zadowolony z tego, jak mi poszło. Ale to był tylko taki słaby akcent na koniec, niewiele później się zabrali i poszli.

Więc pewien zastrzyk gotówki dostaliśmy - przyda się. A Natuszka od teściowej dostała śliczną, sama wybrała sobie na Allegro :P piżamkę w kolorze jeżynowym. Tak, chodziło o piżamkę ciążową. I wszystko się zgadza - nowa, zapakowana, gatunkowo dobra. Tylko że w żadnym wypadku ciążowa - co łatwo ustaliliśmy po wejściu na aukcję, żeby porównać to, co było na zdjęciach, z tym, co dostaliśmy. A dostaliśmy to samo - tylko w wersji nie-ciążowej. Ale po subtelnym zgłoszeniu tego sprzedającemu dostałem z góry na konto kasę za wysłanie im z powrotem tej lewej piżamy (bo z jakiej paki mam płacić za wysyłkę? to ich błąd, a nie mój) i zapewnienie, że bez względu na moje odesłanie - czy zrobię to od razu czy np. za 2 dni - oni wysyłają prawidłową już dzisiaj. Mam nadzieję.

Wczoraj spotkaliśmy się na mieście z Z. i A. Troszkę się tego obawiałem - nie tak dawno, pod koniec sierpnia, pisałem o śmierci mamy Z. Trzyma się, przynajmniej z zewnątrz, dzielnie - choć przez chwilę, jak rozmowa na ten temat zeszła, widać było, że wycierała oko dyskretnie. Nic dziwnego - relacje tam były takie, że z ojcem prawie żadne, a z mamą - bardzo bliskie. Teraz, gdy mama - właściwie niespodziewanie (o ile tak można powiedzieć o osobie, która odchodzi po 2,5 latach walki z rakiem, a której dawali kilka m-cy życia), bo w ciągu kilku dni, odeszła, jest jej bardzo ciężko. Zszokowało nas, gdy mówiła, że wszystko - pogrzeb, kwestie spraw spadkowych i wyprostowywania spraw związanych z działalnością rodziców - musiała i musi nadal załatwiać sama, ojca to nie interesuje. Rzuciła pracę tam - mówi, że robiła to tylko dla mamy. Ale dobrze, że dają sobie radę - chyba w tym wszystkim dużo pomaga ich synek A., pieszczotliwie nazywany Pączkiem, rosnący jak na drożdżach; jak się ma 2-letnie dziecko, to nie bardzo jest czas na załamywanie się i melancholię. Przebąkiwali też coś o pomysłach na powiększanie rodziny - a co, trzeba iść za ciosem :)

No i, zmierzając już na to spotkanie, wpadłem na koleżankę z byłej pracy, która ucieszyła wiadomością - jedna z koleżanek stamtąd, która od jakiegoś już czasu, z żadnym skutkiem, starała się o dzidzię, jest w ciąży. Więc radocha wielka :) Jak to Natuszka moja kochana ostatnio stwierdziła - wszędzie kobiety albo w ciąży, albo z małymi dziećmi :D Z czysto ekonomicznego i socjalnego (choćby, skoro do niektórych innego rodzaju argumenty nie docierają) punktu widzenia - dobrze, będzie miał kto na nasze emerytury zarabiać :>

Żoneczka mi kwitnie - no co, nie mogę inaczej powiedzieć. Uśmiechnięte to słońce moje, od ucha do ucha. Spokój ma, do pracy chodzić nie musi, wysypia się do woli (przy założeniu, że nie obudzę jej tarabaniąc się bladym świtem do pracy). Jest dobrze.

Tylko mama się moja cóś pochorowała jakby, martwię się troszkę. Miejmy nadzieję, że dobrze będzie.

poniedziałek, 27 września 2010

A jednak się nie udało

Z całego serca dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie w intencji tego egzaminu i mojej skromnej osoby... I przepraszam za kłopot.

Bo nie zdałem.

A przynajmniej to wynika z listy, która w necie się pojawiła - wymienia ona osoby, które zdały, no i mnie na niej nie ma. Oficjalnie - powieszą wyniki jutro po południu.

Dla mnie to... dziwne. W ogóle, dziwnie było. Denerwowałem się do piątku, choć już wieczorem jakiś taki spokój był, jak powtarzałem sobie materiał pewien. Rano jak wstałem w sobotę - to już w ogóle, chillout wręcz. Zero stresu. Trochę mnie to niepokoiło, ale cóż. Pojechaliśmy - żonka oczywiście też, kibicować.

Usadzanie trwało w nieskończoność, potem bite 40 minut tłumaczenia, co i jak - niektóre rzeczy mocno zakręcone były. Wyniki - miały być najdalej we wtorek ok. 15:00, również na www. No i jak rozdali testy i można było zacząć - to zacząłem pisać. Sporo, wg mnie, z prawa karnego całkiem sensownie, a tego się najbardziej bałem, bo wiadomo było, że dużo z tego, a nie jest to moja mocna strona. No i tak szło. Cieszyłem się, bo pomimo że były pytania, gdzie generalnie mniej lub bardziej strzelałem na ślepo, to większość zdecydowanie wiedziałem. Nawet oddałem wcześniej - bo po co siedzieć? Koła nie wymyślę, co wiedziałem - zaznaczyłem, pozostałe potraktowałem na zasadzie eliminacji błędnych i niepasujących na pewno odpowiedzi, resztę strzeliłem po kilku próbach dojścia do prawidłowej odpowiedzi drogą eliminacji.

Jak wróciliśmy do domu, na jednym z portali zaczęła się burza mózgów - próby odtwarzania pytań i dochodzenia do prawidłowych odpowiedzi. Wszyscy zgodnie twierdzili - trudny. Dużo trudniejszy od zeszłorocznego, który trudno nazwać inaczej niż mocno prostym - i zdecydowanie dużo trudniejszy niż test tegoroczny na aplikację ogólną (sądowa, prokuratorska), który... opublikowali z odpowiedziami w piątek po południu .Nie bardzo to rozumiem, ale cóż. Wkurzające było, że pytania niekiedy były bardzo długie, niekiedy z dwiema negacjami w treści, i dotyczyły naprawdę detali albo wyjątków od wyjątków wyjątków... A mnie to się wydawało - że to ma sprawdzić znajomość wiedzy, a nie wyjątków od wyjątków?

Podszedłem do problemu możliwie metodycznie - na podstawie odtworzonych gremialnie na portalu pytań, sporządziłem listę takich, które wiedziałem, że mam źle - i nie było ich wcale dużo. Pewnie - pozostawała jakaś tam lista pytań (głównie z prawa administracyjnego), co do których po prostu nie pamiętałem i nie pamiętam dotąd, co w końcu zaznaczyłem. Oczywiście - poza tym, że nikt nie był w stanie w 100% potwierdzić, że dobrze zapamiętaliśmy pytania - a przecież 1 słowo zmienia niekiedy cały sens. Efekt - umiarkowany optymizm, i tak nazywałem, wobec wielu pytań, swój stan w kontekście oczekiwania na wyniki.

Wczorajszy dzień, spędzony z żonką, był przecudny. Dosłownie. Powolutku - mimo że musieliśmy chałupę posprzątać po 3-tygodniowej nieobecności (w sobotę nie mieliśmy siły już, trudno). Spacerek, obiadek, siedzenie na ławeczce i obserwowanie morza, przytulanki, buziaki... Raj.

I wieczorem coś mnie podkusiło. Wszedłem na www - widzę: są wyniki. Klikam i prawie zawał. Lista alfabetyczna osób które uzyskały wynik pozytywny, jak zapowiadali... i nie ma mnie na niej.

Żonka leci i przytula, żebym się nie martwił, że nic się nie stało, że za rok się uda... Czy się wkurzyłem? Nie. Po prostu zrobiło mi się bardzo przykro i poczułem się strasznie malutki w tym wszystkim. Nie spodziewałem się tego, naprawdę. Cały czas liczyłem - przy swoich obliczeniach i przeczuciach - że będzie dobrze. Że się uda.

Półtora miesiąca naprawdę ciężkiej nauki. Pewnie - są tacy, co powiedzą, że i pół roku było się uczyć i przygotowywać, itp. Być może. Ja ten czas wykorzystałem na maxa - cały urlop na naukę, siedzenie u teściów i zakuwanie, potem też specjalnie przecież siedzieliśmy do piątku przed egzaminem u nich, żebym miał warunki, pokój w którym mogłem się zamknąć i uczyć. No to się uczyłem. Jak w pracy był czas - też nos w ustawę, albo w testy online.

Czy mam żal do siebie? Pewnie tak, ale to nie jest rozwiązanie, nic to nie zmieni. Jest, jak jest. Wszystko de facto rozstrzygnęło się w momencie, gdy skończyłem zakreślać odpowiedzi na karcie odpowiedzi. Przykro mi. Bo wiem, że kolega, który mniej niż 2 tygodnie się uczył do adwokackiej - zdał, dostał się (wiedział już w sobotę wieczorem, na adwokackiej szybko sprawdzili im i sobie, żeby mieć spokój), mimo że dużo mniej poświęcił na to czasu, nie przerobił wszystkiego, i bardzo miernie sam swoje szanse oceniał już po, gdy rozmawialiśmy. Wiedza? Raczej fart - w każdym razie coś, czego mi zabrakło.

Spora grupa ludzi - tu anonimowo, w realu konkretnie - kibicowała mi. I trzeba było powiadomić ich o porażce. Teściom powiedziała żonka, jeszcze wyszła z pokoju, żebym nie słyszał. Poprosiłem tylko, żeby powiedziała, że nie chcę o tym rozmawiać, żeby nie prosili mnie do telefonu... Może za dużo emocji? Na pewno nie chciałem słuchać tych słów współczucia, nie znoszę tego. Do domu sam zadzwoniłem - powiedziałem mamie sucho, jak jest, i że nie chcę o tym rozmawiać, i koniec. Zrozumiała, nie nalegała. Potem napisałem ogólnego smsa, którego szeregowi znajomych wysłałem, którzy o to prosili... i wyłączyłem telefon. Włączyłem go dopiero dzisiaj w drodze do pracy - worek raportów i odpowiedzi w stylu fak :( czy strasznie mi przykro, ale też czekaj na oficjalne wyniki i nie panikuj.

No więc - idę dalej. Poczekam na uchwałę o wyniku egzaminu, pójdę po ksero mojego testu i klucza z odpowiedziami, przeanalizuję. I pójdę dalej. Ta cała sytuacja już wczoraj przed snem, z czym podzieliłem się z żonką, uświadomiła mi, że to jest pewien kryzys - ale mały. Mam ją, mamy nasze maleństwo nienarodzone. Mam dla kogo i po co żyć. Motywację, żeby wstać, i próbować znowu, i znowu, ile trzeba. Dla nich :)

środa, 22 września 2010

Stresik? Nieee, skąd...

Natuszka kwitnąca, prawie się zadomowiła na nowo u teściów, i widzę, że jej dobrze... Ale cóż, trzeba się zabierać stamtąd i wracać do domu, normalnie żyć i funkcjonować na swoim. A wczoraj chyba cały Boży dzień spędziła... ściągając z neta po kolei wszystkie odcinki jakiegoś południowoamerykańskiego (bo nie wiem, czy wenezuelskiego :>) serialiska, tasiemca okropnego o jakimś tlenionym herosie z doktoratem i jakieś jego miłości życia, co to się znaleźć chyba nie mogą :| O, mój Ty... smutku :D

Robiąc np. na Facebooku (tak! nawet to tam jest - niedługo to chyba i bułki tam będziemy kupować...) testy przykładowe z zeszłorocznego egzaminu wstępnego, z jednej strony jestem całkiem zadowolony - źle nie idzie (a jak zła odpowiedź - to wiem od razu jak kliknę jakoś, tak w środku, zanim wypluje prawidłową :>). Ale z drugiej - ja nie wiem, po co ja się dużo różnych rzeczy dziwnych uczyłem z części szczegółowych kodeksów i ustaw... Ani jednego pytania o to jak na razie nie miałem, tylko z ogólnej. Może to i lepiej?

Tak - po takim wstępie zdecydowanie widać, co widać. Stres mnie żre. Jakoś mnie ściska w żołądku, brak chęci na cokolwiek i zaglądać zaczyna w oczy panika. Już wiem, że nie wszystko zdążę, więc część rzeczy będzie opracowana z opracowania, a nie z tekstów źródłowych.

A zresztą... W końcu to tylko najważniejszy chyba dotąd egzamin, jaki miałem - więc co ja się przejmuję? W końcu nie zależy od tego nic innego jak tylko to, jak i w jakim charakterze będę pracował i zarabiał, czy perspektywy (kwestia ok. 2-3 lat) na pracę naprawdę w tym, co mnie interesuje, co lubię będę miał i będą z tego sensowne pieniądze, które pozwolą żyć na przyzwoitym poziomie, czy nie...

Dość mam tego szczerze już. Jak się uda - to tylko raz coś takiego mnie czeka, na koniec tego, na co się zamierzam dostać. Poza tym nie zanosi się, aby ktoś ode mnie wymagał jeszcze znajomości 53 ustaw, w tym kilku byczych kodeksów.

W piątek zwijamy się od teściów do domu - muszę sobie garniaka przygotować (hehe, pójdę w maturalnym chyba jednak - nie dlatego, że lubię, tylko dlatego, że obydwa zeszłorocznie nabyte [magisterski i ślubny] są wg miary na mnie w poprzednim wcieleniu +30 kg, więc mógłbym się w nie chyba zawinąć, albo pod marynarkę założyć polar, a pod spodnie jeszcze dresy... zonk, bo trzeba będzie gdzieś pojechać i choćby te guziki w marynarkach i spodniach poprzesuwać), a w ogóle to wyspać się we własnym łóżku, bo jakoś lepiej chyba. Cieszę się - u teściów sympatycznie, ale czas na swoje śmieci wracać.

Byle do soboty. Od 11:00 proszę ładnie krzyżem leżeć i przesyłać bardzo dużo dobrych fluidów - bo przydadzą się w każdej ilości. Na wyniki, o ile pani w OIRP mnie dobrze poinformowała, poczekać trzeba będzie pewnie ok. tygodnia. Stresik w każdym razie - do soboty.

No, to tyle. Aha, byłbym zapomniał - serio - ale podobno dzisiaj mam imieniny. Sprawdzam w mój kalendarzyk, bez którego jak bez głowy... Tak! Nie da się ukryć. Cóż, chociaż nie urodziny - od staruchów nikt wyzywać nie będzie...

piątek, 17 września 2010

Ginekolog po raz kolejny i upodobania kulinarne

Kolejna wizyta u ginekologa - za nami, a konkretnie to za żonką moją Natuszką :) Wczoraj pojechała, jeszcze pisała sprzed, że poślizg jakiś jest, że wejdzie później. Niesamowicie było - bo pani pokazała jej rękami, gdzie można wyczuć poszczególne części ciała dzidzi: rączki, nóżki, brzuszek - i mówi, że to czuła! :)

Z badaniami - wszystko w porządku. Nie wiem, czy pisałem, ale w LuxMedzie wkurzyłem się i napisałem skargę, bo przy jednych z badań, na których żonka w zeszłym tygodniu była, okazało się, że nie dość, że płatne (o czym zawsze wcześniej uprzedzali przy rejestracji - przecież człowiek nie musi kasy nosić przy sobie), to jeszcze na wyniki miało się czekać... 2 tygodnie zamiast 2 dni. I sens tej wizyty wczorajszej stanął pod znakiem zapytania - miał być komplet wyników, a tu okazało się, że kluczowe wyniki były by... tydzień później. Ale stanęli na głowie - i słusznie, bo to ich błąd - no i wyniki na wczoraj były. Cytomegalię widać, ale malutko, więc wszystko dobrze. I w nagrodę - Natuszka dostała... skierowanie na kolejne kilo badań :) W tym na tarczycę. Podobno tak się robi. Mam nadzieję, że dobrze będzie - teściowa ma z nią (tarczycą, nie Natuszką :P) problemy od kilku lat.

Troszkę gorzej w kwestii zwolnienia lekarskiego. Jest, na razie do 17 października, pani przedłużyła o miesiąc. Ale powiedziała, że tak z powietrza dać nie może potem dalej. Poprzednie dała - nic dziwnego - na te ciągłe mdłości, żonka nie do życia była, a co dopiero do pracy. Teraz jest lepiej, rzyganko zdarza się sporadycznie, ale jakie warunki w naszych radosnych urzędach są, jednego z których żonka jest pracownikiem, wszyscy wiemy. Kodeks pracy jasno mówi - 4 h pracy przy komputerze i potem coś innego? Wyśmieją. Taskanie ton papieru, siedzenie na protokołach i inne takie... A do tego ciągłe gadanie, że za wolno, że nie tak (mimo że tak) - a żonka jest dobrym pracownikiem, nie ma pracy w tylnej części ciała i przejmuje się, więc maleństwo by mi się denerwowało... Ale zrozumiałe - nie można dawać zwolnienia na piękne oczy, i generalnie to chyba bym nie chciał, żeby żonka całą ciążę praktycznie w domku spędziła - męczące by to było, nudziła by się, a potem trudniej było by się przyzwyczaić do obowiązków pracowych. Myślimy nad załatwieniem po prostu innego jakby stanowiska, innych obowiązków - lżejszych. Bo chyba każdy idiota - pracodawca też - wpadnie na to, że większy pożytek z pracownicy w ciąży, której da się lżejszą robotę i będzie ją robiła, niż z pracownicy w ciąży którą zostawi się na dotychczasowym stołku, na którym nie wyrobi i pójdzie na zwolnienie?

Zobaczymy. Ja nie odpuszczę - łaski nie robią, żadne widzimisię, tylko ustawowe uprawnienie kobiet w ciąży, i ja je w stosunku do mojej żonki wyegzekwuję, czy komuś to się podoba, czy nie, nawet jak 90% kobit siedzi cicho i daje po sobie jeździć i wpędzać w poczucie winy z powodu tego, że są w ciąży, jakim to są obciążeniem dla pracodawców, bla bla...

A w ogóle - Natuszka mi się zaokrągla rozkosznie :) Brzuszek ładny taki ma :D Nic tylko by ją po nim głaskać i głaskać :D Nie, żaden tłuszczyk - właśnie dowcip polega na tym, że choć sobie podjada, jak tylko ma ochotę, to... nie przytyła nic praktycznie :>

Inna sprawa - ostatnio zaobserwowałem wieczorną porą, jak Natuszka pokroiła sobie jabłuszko, włożyła do miseczki, usiadła... Po czym zjadła ogóreczka kiszonego, a po nim bezpośrednio - wspomniane jabłuszko (oczywiście, nie dała rady wszystkich kawałków i jęczała, żeby jej zjeść, a ja o tak późnej porze nie jadam). Masakra :)

Ja - dla odmiany (tak!) - siedzę i ryję. Jakoś idzie - w najgorszym wypadku, tylko tydzień (przyszła sobota) do egzaminu, a potem tylko stresik czekania na wyniki, i dalej z górki...

Jutro żonka ma urodzinki moja. Kobiecie lat nie wypada wypominać - wystarczy powiedzieć, że mam piękną, mądrą i wiecznie młodą żonkę :D

Dzisiaj - nasza mała rocznica, taka półroczna - 6,5 roku razem :)

A za oknem - niby ładnie (wczoraj lało), ale jesiennie. Z ciężkim sercem, lekką zwiewną kurtkę zamieniłem dzisiaj na polarek... i nie przegrzałem się. Wieje, wiatr hula... Ale ładnie jest. Czekamy na złotą polską jesień. Ostatnią we dwoje - za roczek będziemy pokazywać ten świat naszej dzidzi :D

poniedziałek, 13 września 2010

Ot tak

Zaległości urlopowe zwalczył, na bieżąco, jakby w roboczym sensie jest.

Wczoraj minął 3 tydzień, jak u teściów siedzimy. Dobry układ - żonka nie jest sama, tylko ze szwagierką i teściową, zajmują się sobą; a ja mam kąt (osobny pokój), gdzie mogę po pracy się pouczyć, nie przeszkadzając innym. Jak na razie - w moim odczuciu - wychodzi to całkiem dobrze, i chyba jakoś brnę powoli do przodu. I tak jeszcze najpewniej jakieś 2 tygodnie - 25.09 egzamin... Nadal proszę o wsparcie, dobre fluidy itp.

Żonka tylko mnie dziwi - w ogóle nie czyta książeczek, które przywiozła, i chyba za komputrem tęskni (nie wiem, teściowie mają bezprzewodową sieć, sam ją ustawiłem, ale działa to tak... że jak jak jeden komp chodzi i działa neta, to już na drugim nie działa bezprzewodowo :| i nie wiem, co z tym zrobić, bo poza postawieniem sieci nic z routerem nie robiłem). Więc siada i sobie coś na komputrze dłubie teścia, jak teściu dłubie coś innego akurat.

A maleństwo nasze rośnie. W zeszłym tygodniu - zakupy by Allegro, kilka sztuk ciuszków ciążowych - spodnie jeansowe, sztruksy i dresik - i to wszystko z wysyłką kurierem za kwotę mniejszą niż 1 para spodni ciążowych, które swego czasu teściowa kupiła w sklepie żonce. Przydatne to Allegro :) A że użytkownik, od którego kupowaliśmy, dość nowy i mało jeszcze punktów czy gwiazdek ma - to go polecimy, a co, bo naprawdę bardzo szybko przysłał ciuszki.

Na jedną partię - legginsy ciążowe sztuk 2 - kupione u innej osoby, ale również na Allegro, jeszcze czekamy - w tym sensie, że listonosz (w domu były 3 osoby - nikt nie dzwonił do drzwi/domofonem, zero...) "awizował" przesyłkę, czyli nie chciało mu się tyłka ruszyć na 4 piętro, więc awizo wetknął. Ale Natuszka odbierze dzisiaj - wracając z domku naszego zapuszczonego, gdzie musi świniaka oporządzić naszego (w sensie - sprzątnąć klatkę) i jeść mu dać, coby przeżył jakoś do naszego powrotu. Niestety, co 2 dni tak trzeba, bo świniak sporo je...

Żonka już się ślini na różne śpioszki i ciuszki dla maleństwa - ale na razie (powiedzmy) twardo obstaję, żeby poczekać, aż poznamy płeć, bo nie chcę mieć synka, który od małego w różowych śpioszkach będzie paradował, bo mama się pospieszyła z zakupami...

W czwartek żonka do ginekologa się wybiera, i musi postarać się o zwolnienie. Dzwonił kolega od niej z pracy - mówi, że taki bałagan i chaos jest, żeby nie wracała. Zresztą, to nie jest miejsce do pracy dla kobiety w ciąży. Nikt po 4 h, jak ustawa każe, nie pozwoli jej odejść od komputera; nosić tony papieru nie raz i nie dwa razy musi, czasami po drabinach łazić, a do tego nierzadko dużo stresu. Więc mam nadzieję, że zwolnienie dostanie.

A wczoraj - zaczął się/kontynuuje się nasz serial dość lubiany, czyli c.d. Domu nad rozlewiskiem Kalicińskiej - Miłość nad rozlewiskiem (jakby co, TVP 1, niedziela jakoś ok. 20:00) :)

I tak to mniej więcej wygląda :)

poniedziałek, 6 września 2010

Podsumowanie jakby po-urlopowe

Był urlop, i się skończył. W sensie - mnie, bo Natuszka cały czas się zwolnieniuje, więc do pracy chodzić nie musi.

Na szczęście, można powiedzieć - z małymi wyjątkami - jest dobrze, gdy chodzi o żonki problemy, jakie do, powiedzmy, 2 tygodni wstecz miewała w związku z permanentnymi mdłościami (podczas gdy do samego zwracania dochodziło bardzo rzadko). Od jakiegoś pewnie tygodnia, z hakiem, jak na razie bardzo ładnie i spokojnie. Poza tym, jak w sobotę Natuszka bardzo żarłocznie rzuciła się na pizzę, i wczoraj - analogicznie, tyle że z ciastem mojej mamy :)

Siedzi sobie w domku, i coś tam sobie z teściową, teściem czy szwagierką porabiają. A to sobie poczyta, a to w tv ogląda jakieś programy kulinarne czy konkursy w tej samej tematyce - normalnie, podoba jej się to (mnie też, jak czasem podglądałem), szczególnie jak są takie konkursy, gdzie amatorzy w drużynach czy indywidualnie przygotowują posiłki, a potem krytycy kulinarni czy kucharze to oceniają. Ciekawe. Ale nadal, stanowczo, mówi że nie lubi gotować :) A teraz aż wzięła sobie od nas z domku do teściów różne pozbierane, powycinane skądś przepisy, i ma to jakoś zintegrować ze swoim zeszycikiem z przepisami.

Ostatnie 2 tygodnie mieszkaliśmy u teściów, i dobry to był pomysł. Warunki do nauki były, a żonka nie siedziała zanudzona na śmierć sama. Teściowie się cieszyli, że jesteśmy - teściowa mogła się wyżywać kulinarnie i ciągle mnie opieprzać, że za mało jem i że marudzę, że to co ona gotuje, za tłuste jest... :) Teściu ucieszony, bo miał z kim wieczorkiem piwko wypić - tak, niestety, kilka razy się zdarzyło. Ale powiedziałem - wystarczy, bo przyjemne to jest, ale nie chcę wrócić do poprzednich gabarytów. Pozwoliliśmy sobie nawet ze 2 razy na chipsy :> Ale, żeby nie był0 - równoważyłem to codziennym lub co drugi dzień basenikiem, skoro pod domem jest.

Tylko że co 2 dzień jechałem na chwilę do domu, żeby naszego Bobika nakarmić, a przy okazji a to brudy przywieźć, a to pranie zrobić. Ostatnio - w piątek - nabyłem drogą kupna ślicznego Pentagrama Vanquish Volta 2 GB, odtwarzacz mp3, który mocno mi się podobał :) Poszukałem na Ceneo, i okazało się, że jeden z najtańszych można kupić... w sklepie o przecznicę od naszego domu. A że żonka się zgodziła - pod koniec m-ca mamy (Natuszka) urodziny i (ja) imieniny - żeby to był prezent dla mnie, to dała się ubłagać :D Gra naprawdę fajnie, i ma akumulator, który podobno ma wytrzymać 70 h słuchania, a poza tym opcję powiększenia o karty microSD. Szwagierka taki sam dostała jakiś czas temu i jest zadowolona. Więc mam nadzieję, że ok będzie. Bo w sumie - poprzedniemu nic nie dolegało, tylko że jest stary, ma tylko 1 GB pamięci i na akumulatorki - które to akumulatorki po x latach są już tak zużyte, że po całonocnym ładowaniu jak włączę rano, to mam... pół baterii :| A nowe akumulatory były by warte więcej niż odtwarzacz, więc bez sensu.

W czwartek zaatakowaliśmy Ikeę w ambitnym planem nabycia drogą kupna kartoników. Już wyjaśniam - w celu opróżnienia pawlacza jednego z ciuchów na drugą (na razie - zimową) porę roku, żeby ciuchy w kartonach upchnąć na meblach w pokoju, do pawlacza przerzucić to, co w szufladach w meblach, a tam żeby zostało miejsce na ciuszki dla dzidzi naszej :) Teściowie pojechali z nami. Kupiliśmy poza dużą (Natuszka twierdzi - za dużą? - nieee :P) ilością kartonów różnych kolorów i rozmiarów (no bo: na ciuchy wysokie i węższe, szerokie i płaskie, małe do pawlacza; na płytki CD, na płytki DVD, na papier...), także takie fajne cóś z dużą ilością kieszeni, do powieszenia w łazience na drzwiach, gdzie można różne dziwne rzeczy upychać, no i podkładkę pod laptopa (w końcu niebawem biurko się wyniesie - a na podkładce wygodniej niż na kolanach, i nie grzeje się komputer), szkoda że żółta - ciemne już wyszły. A do tego drewniany chlebak - bo metalowy cały czas się, a do tego był jakoś tak skonstruowany, że ja się kiedyś... zaciąłem nim. Okazuje się, że jak się źle złapie za tą podnoszącą się część, można się bardzo nieprzyjemnie zaciąć jakimś żelastwem, które wystaje w środku w ogóle niezabezpieczone.

No i pyszny obiadek w ich knajpce - naprawdę dobre jedzonko za niewielkie pieniądze (mniam, pyszne klopsiki), a teściowa nie musiała obiadu robić. I do wszystkiego żurawina - coś, czego Natuszka moja jakoś nie ubóstwia, a co dodawali chyba do każdego dania :) Najlepsze było, jak Natuszce zachciało się zapiekanki takiej - ładna, wypieczona, wyglądała jak ze szpinakiem (za którym obydwoje przepadamy), tylko bez karteczki była. Dla nieobeznanych - w Ikei, jak w porządnej szwedzkiej firmie - w knajpie co jest? Szwedzki stół oczywiście, i się idzie wzdłuż i wybiera sobie, są karteczki najczęściej, co jest co. A tam nie było - ale, co tam, wziąłem kawałek (na rachunku się okazało - najdroższa rzecz ze wszystkich :P). Tylko że zapiekanka... okazała się być z rybą, więc komisyjnie z teściami stwierdziliśmy, że z ciężkim sercem ale chyba jednak nasz budżet będzie musiał znieść marnotrawstwo w postaci zostawienia tejże zapiekanki nietkniętej.

A wrażenie ogóle - pewnie, niektóre rozwiązania fajne i wygodne mocno, ale ogólnie to drożej niż w takim Black Red White. No i meble właściwie albo czarne, białe, ew. czerwone (mam na myśli moduły, segmenty - nie pojedyncze np. kanapy czy fotele) albo zielone czy pomarańczowe, nie ma lubianych przeze mnie różnych odcieni brązu (poza regałami książkowymi Billy, które sami mamy w domku - podrożały...). Raz na jakiś czas warto się wybrać, można coś ciekawego do domku upolować.

A przy okazji dowiedzieliśmy się, że trójmiejski ElectroWorld, gdzie teściu chciał wstąpić po jedną rzecz, umarł - nie wiem, czy śmiercią naturalną, czy też inną, ale zamknięty na głucho. Trudno - zarobił kilka złotych Real :) A na końcu - McDonalds - bo, jak Natuszka powiedziała, kobiecie w ciąży odmawiać nie można, a ona miała ochotę na loda w wafelku z polewą czekoladową. Po prawdzie - mogliby darować sobie loda i nalać jej do pełna do wafelka polewy :) Ale faktem jest - naprawdę smaczna i dobra.

W piątek wieczorem zwinęliśmy się do domku i sympatycznie posiedzieliśmy sobie wieczorem we własnym domku, żeby w sobotę zdemolować chałupę co nieco, zagospodarowując nabyte kartony. Udało się - strat w ludziach nie odnotowaliśmy, ładne czerwone kartony z białymi wzorkami poustawiane. Przy okazji pozbyliśmy się kilku niepotrzebnych śmieci ciuchowych - zawsze dobrze. A wieczorkiem, po wspomnianej już pizzy, zasypialiśmy z Porankiem kojota w tle :)

Wczoraj wczesnym popołudniem zwaliliśmy się na głowę tym razem moim rodzicom. Wtrząchnęliśmy dobry obiadek, pogadaliśmy, podziwialiśmy pomalowany na nowo - zielony - pokój mamy :) A do tego pojedliśmy dobrego ciacha - część nabyta przez nas (z pustymi ręcyma głupio, choć jedno słabe było, jak się okazało, ale sernik dzebeściak :D), część maminej roboty. Okazało się - młody, podobnie jak ja, skończył swoją radosną kelnerską pracę zarobkową, i zakuwa do poprawek. Heh, ale on ma to szybciej - coś już chyba dzisiaj miał - a w perspektywie w drugiej połowie miesiąca ma wyjazd z dziewczyną i znajomymi do Włoch. Heh, patrząc za okno, fajno :)

Od rodziców moich przeflancowaliśmy się od razu do teściów - już wcześniej doszliśmy do wniosku, że sprawdzony dotychczasowy wariant pociągniemy (jak nie będą mieli nas dość i nas nie wyrzucą :P) do egzaminu. Ja zaczynam chodzenie do pracy - i albo po pracy będę się zamykał w pokoiku, jak na urlopie, albo po pracy zostawał w firmie dłużej, bo są komfortowe warunki do nauki - a przy tym Natuszka nie będzie siedziała sama jak palec, bo z mamuśką, tatuśkiem i siostrą. Sami to zaproponowali, ja na początku sceptycznie - cóż, tak mam, że lubię własne łóżko i swoje maleńkie mieszkanie - ale to dobre rozwiązanie. Nawet moja mama nie marudziła, jak to usłyszała - przyznała rację. Oby to przetrawiła, przespała się z tym, na potrzeby zbliżającej się rozmowy o ew. jej zgodzie na sprzedaż naszego mieszkanka i przeznaczenia tego jako wkładu na większe dla nas... Ale jestem dobrej myśli :)

Paseczek - suwaczek - zwał jak zwał, ściemnia :P Natuszka dzisiaj na USG genetycznym za darmo była (dzięki uprzejmości pani ginekolog), no i powiedzieli jej, że wszystko w jak najlepszym porządku jest. Kłamie suwaczek - bo maleństwo nasze ma 7,5 cm :D I podobno spało, jak jej powiedzieli, przy robieniu badań :) Cytomegalia nie groźna, bo żonka przeszła ją wcześniej, więc się uodporniła, zatem to samo powinno automatycznie dotyczyć dzidziusia - groźnie by było, gdyby przechodziła to, nieodporna, teraz. Więc pełen optymizm! A jakby coś z wynikami nie tak było, to sami zadzwonią, ale powiedzieli, że nie ma się o co martwić.

Boszz, podobno to już niektórzy kupują ciuszki maluchom? Ale nie wiemy nawet, jaką dzidzia płeć ma... Poczekamy :) A wczoraj dowiedzieliśmy się przez mamę, że jej przyjaciółka dobra oferuje nam dla maluszka... kołyskę taką prawdziwą :D Bajer, co? Przyda się :)

A ja Natuszkę podpuszczam - bo ostatnio ma cały czas nutkę na słone rzecz: kabanosy, parówki, łososia - że chłopczyk będzie :) To się zaczyna boczyć... i z nerwów po kabanoska sięga :P

I tak to życie płynie. Ja obecnie jestem na etapie przekopywania się przez odmęty poczty, jaka napłynęła do szacownej instytucji mojego chlebodawcy, i z którą to muszę merytorycznie się zmierzyć. Cóż, damy radę, nie? :) Natuszka z teściem, wracając z mniasta do domu, podjechali i zobaczyli, gdzie to ja pracuję - do firmy nie mogli i tak wejść, takie przepisy - ale wiedzą chociaż, gdzie to. A miejsce, przynajmniej z mojego okna, urokliwe. Tylko że - na czas pobytu u teściów - doszła mi jeszcze 1 przesiadka: autobus, potem kolejka, i znowu autobus. Damy radę :)

Tylko żeby się uczyć chciało... Tzn. chce się, ale powoli idzie. Przesyłać więc mnie, proszę, pozytywne fluidy!

(dopisane rano 07.09.2010):

Jak mi tak słoneczko ślicznie zagląda przez okno, to mogę w robocie siedzieć :D