Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

I po weekendzie

Pooglądaliśmy filmy wieczorkami, porelaksowaliśmy się. W tym sensie, że stacjonarnie. Natuszka, mimo że się stara, coraz mniej mobilna jest. Bynajmniej nie z tytułu bolących nóg - nogi to jedno, a kwestie bólu w innych częściach ciała... Cóż, skoro został jakiś miesiąc, to jest to zrozumiałe. A i synuś wyrozumiałością nie grzeszy - generalnie, w najmniej odpowiednich momentach urządza sobie zabawę w brzuszku mamy, czy to próbując biegać, czy pajacyki robić :) 

W sobotę, poza tradycyjnym sprzątaniem (mniej roboty, jak nie ma świnki) i zakupami, wybyliśmy na miasto na obiadek. Padło na Pizzę Hut. Fajno, bo dotoczyliśmy się tam w porze mocno obiadowej, a gdy dodać do tego fakt ładnej soboty i lokalizację na trasie spacerowej - mogło być krucho z miejscami. Okazało się, że jedna z lóż - ostatnia - w głębi lokalu była wolna. Co prawda, żeby Natuszka się zmieściła, konieczne było przesunięcie bliżej mnie stolika (siedzieliśmy na przeciwko) - w wersji mnie sprzed 30 kg było by ciężko :) Ambitny pomysł - nie zapychać się ciastem, a delektować składnikami - padł, pomimo moich najszczerszych chęci, bo jak podałem kelnerce, jaką pizzę chcę, to stwierdziła, że ona by tę radziła na grubym jednak cieście, bo za dużo składników, i może się rozwalać. A w ogóle - jak postawiła przed nami Natuszki pizzę (na cienkim) i moją (na grubym) - to ja specjalnej różnicy, widocznej choćby w cenie, nie zauważyłem; minimalna. I, tradycyjnie - zamówiliśmy robioną na miejscu lemoniadę, z dolewkami oczywiście. Tradycyjnie także, pani na prośbę o dolewkę stwierdziła, że lemoniada się skończyła, i czy może być coś innego. W związku z czym uraczeni zostaliśmy pepsi - mimo, że poprosiłem o ice tea. 

Wieczorem sobotnim z zapartych tchem obserwowaliśmy Kuchenne rewolucje Magdy Gessler (słyszeliście, że kilka firm, których knajpy ratowała, chce ją pozwać, że niby teraz mają jeszcze gorzej, po tych jej zmianach, niż wcześniej?). Odcinek dość inny od pozostałych - ten - cały czas problemy z podejściem pracowników knajpy, z szefostwem, z totalnym brakiem organizacji pracy, i permanentnym syfem w kuchni,  a także z nieumiejącymi gotować kucharzami, którzy do tego kłamali co do świeżości potraw, z których chyba wszystkie były gotowcami i mrożonkami (trzymanymi w rozmrożonych zamrażarkach z wodą i syfem...). Niby wyszło - zmieniła wystrój, kartę dań, i fajnie. A jak kilka tygodni później pojechała w odwiedziny - okazało się, że syf jak był, tak w kuchni jest, dań ustalonych nie ma, generalnie powrót do tego, co było. Wściekła się, powiedziała to do widzenia i wyszła. Nie kumam takich ludzi jak tamci właściciele - zgłaszają knajpę do programu, żeby olać podane na tacy zmiany i dalej robić swoje. Bez sensu. 

Jak już przy TV jesteśmy - polecam genialny serial Obrońcy. Na AXN leci w niedziele o 20:00 :)

Skarga prawie napisana, mama podtrzymała wolę sponsorowania. Będziem wysyłać coś, jutro chyba. 

Wczoraj właśnie desant zrobiliśmy do moich rodziców na obiad - a co, jak weekend bez garów, to bez garów (u teściów - dzisiaj, jak co tydzień, z uwagi na szkołę rodzenia wieczorem :D wszystko dokładnie rozplanować - to podstawa). I znowu zonk - bo się przejedliśmy, wcale dużo nie jedząc. Bo nie jadamy dwudaniowych posiłków - a tu i rosołek, i mięcho, full zielska do wyboru. A potem, jak to u mnie w domu jest - na co zwróciła Natuszka uwagę, słusznie - ciasto wjeżdża na stół od razu (bez przerwy na zebranie sił :P). Co do ciasta - ewenement, bo kupne, co w wypadku mojej mamy, piekącej różne dziwne rzeczy z okazji i braku okazji, a w weekendy zawsze, rzadko się zdarza. 

No i jestem bogatszy o fajne brązowe półbuty. Wyjaśnię - jedne takowe, choć z mało naturalnych materiałów - już posiadam, jednakże niewiele się da w nich chodzić, bo jak tylko popada deszcz, tworzywo z uwagi na jasnobrązowy kolor moknie, i zaczynają się pojawiać na nim dość śmiesznie wyglądające plamy. Ojciec zadeklarował jakiś czas temu, że ma właściwie nieużywane - why not? Okazało się, że nic dziwnego, że nie używane - jak otworzył szafę, to samych brązowych półbutów miał... 4 pary. Fason praktycznie identyczny.  Facet, który nie chodzi - jeździ - wszędzie. Ja mam butów sporo - ale bez przesady. 

Słoneczko świeci, aż miło!

czwartek, 27 stycznia 2011

Rosół czy nie rosół?

Wieczór niedzielny w knajpce wietnamskiej w Gdyni należał do sympatycznych, choć - z mojego punktu widzenia - niekoniecznie ze względu na jedzenie, które po prostu mi nie zasmakowało. Nie żeby było nie takie, za mało wietnamskie czy coś w tym stylu. To chyba jednak nie dla mnie. Obsługa przesympatyczna - dziewczyna o korzeniach najpewniej wietnamskich, płynna polszczyzna; kolega  (osoba wiedząca wszystko chyba o każdej knajpie) zdradził - studiująca na kierunku analogicznym z naszymi studiami. Jedzenie na pewno zdrowe, wyglądało na świeże. Jednak, gdy idę - nawet do zagranicznej - knajpy, w której zamawiam z menu coś, co ma w nazwie rosół, to oczekuję, że będzie to zbliżone do rosołu. Prosta i naturalna sugestia - rosół to rosół. A to, co dostałem, z rosołem miało niewiele/nic wspólnego. Przez co nie bardzo mi odpowiadało. Ja bym optował za wariantem - nazwa ichnia, a obsługa ew. na pytanie klienta podpowiadająca, z jakim daniem polskiej kuchni można porównać tę potrawę. 

Posiedzieliśmy, pogadaliśmy w gronie kilku osób. Miły wieczór, szczególnie Natuszce na pewno potrzebny, która po prostu umiera już z nudów w domku. 

Na poniedziałkowej szkole rodzenia dowiedzieliśmy się sporo o laktacji - wiele obalonych mitów (z których sporej części nie znałem :D) i 1 buteleczka 150 ml Tommee Tippee gratis :) Tak się w ogóle zdziwiłem - kobieta mówiła o tym, co i jak kupować; większość pań w ciąży mniej więcej tak zaawansowanej, jak Natuszki mojej - czy to oznacza, że oni mają zakupy jeszcze przed sobą? Może. Czyli że myśmy się tak pospieszyli? Wydaje mi się, że zrobiliśmy je w dobrym momencie, i mamy teraz spokój + czas na ew. dokupienie na spokojnie, jak się czegoś zapomniało. 

Wtorkowe popołudnie spędziłem w bibliotece mojego kochanego wydziału, siedząc nad skargą do WSA, jaką zamierzam złożyć odnośnie decyzji MS utrzymującej w mocy uchwałę odnośnie nieprzyjęcia mnie na aplikację. 30 stron bełkotu, i to w sporej części chyba na zasadzie kopiuj/wklej, bo ludzie którzy dostawali swoje odmowy wcześniej (nie zdarzyło się uwzględnienie) pisali mniej więcej o tym samym - a do tego nawet sprzeczności w zakresie omawiania tego samego pytania. I teraz bodajże do 3 lutego mam czas do napisania skargi, za którą - uwaga! - jeszcze 200 zł zapłacę. Tzn. sam bym odpuścił, gdybym miał płacić, bo wydatki są ważniejsze i to sporo potencjalnych jeszcze, ale mama sponsoruje. Jak straciłem wtedy na jesieni przeszło tydzień na napisanie 36 stron odwołania - to szkoda mi teraz to olać i zostawić, choćby dla ilości już włożonej pracy, no i tego, że wiem, że mam rację. Spróbuję w robocie popisać coś (słuchawki na uszy i jedziemy), no i w domku po pracy, żeby chociaż być obok Natuszki... Właściwie muszę pozbijać ich argumenty, udowodnić iż bazują na orzeczeniach-wyjątkach, i popowtarzać swoje argumenty z odwołania. Zobaczymy.

Wczoraj szwagierka z narzeczonym przyjechali po świnkę naszą wieczorem. Jak przyjechaliśmy nie tak dawno z wielkimi zakupami dziecięcymi z Wejherowa - stało się jasne, że kąt z klatką świnki jest nie tylko optymalnym, ale po prostu jedynym, gdzie wózek może stać, nie zagracając tej niewielkiej ilości przestrzeni, jaka nam pozostała. Teściowej opór zelżał, i zgodziła się - więc szwagierka mogła bez problemu zabrać Bobika. Nakupiliśmy karmy, wypucowaliśmy klatkę, oddaliśmy zapasy trocin, siana, kolby i wszystko - przyjechali i zabrali. Miejmy nadzieję, że nie będzie mu gorzej niż u nas. Złośliwy był ostatnio i strasznie wymuszał żarcie - ale pusto tak jakoś. Dzisiaj rano np. automatycznie pierwsze, co chciałem zrobić, to wziąć z lodówki marchewkę i ogórek i nakroić mu...

Wyjaśniła się sytuacja z windą. Tzn. wyjaśnił mi miły pan z firmy, która ją montowała, po kolejnej wczoraj rozmowie z mało rozgarniętą pańcią w ich call center, która w końcu przełączyła mnie do kogoś, kto coś wie (ona skupiała się na powtarzaniu, że ona nic nie wie). W windzie bowiem jest - na życzenie wspólnoty (?) - zabezpieczenie, aby osoby postronne nie mogły do piwnicy zjechać. Aby zjechać tam, konieczne jest przyłożenie w odpowiednim miejscu kasety windy breloczka - który firma przekazała administratorowi, tylko ten, nie dość że w ogóle nie poinformował o tym szczególe nikogo, nie wywiesił żadnej informacji, nic, że cokolwiek jest potrzebne do pełnego korzystania z windy, to jeszcze jakoś (2 tygodnie winda działa) nie udało mu się ich porozdawać mieszkańcom. Jak zadzwoniłem wczoraj i zapytałem o moje odkrycie - usłyszałem, że to oczywiste. Może dla niego, bo jest administratorem - dla mnie nie. Kolejna wtopa. Poszedłem i dał łaskawie taki breloczek, bo powiedziałem, że chcę korzystać i skoro on nie wie, kiedy i jak zostaną przekazane, to ja sam odbiorę swój. Nawet nic nie kwitowałem - spisał tylko jakiś numer na jakąś kartkę (kilka wpisów było - czyli nie tylko ja postanowiłem nie czekać, aż on sam zadziała i rozprowadzi to, co powinien zrobić już dawno) i dał. Sprawdziłem działa. A cała sytuacja - kolejny dowód kompetencji i podejścia naszego administratora do mieszkańców. Czyli - zrób sam, domyśl się, zgłoś, i nie licz, że sami coś zrobimy.

Wczoraj także zaliczyłem wizytę u laryngologa. Poza tym, że skończyła się receptą na woreczek leków za 100 zł polskich, nie dowiedziałem się generalnie, o co chodzi. Tzn. krtań ok, ale gardło rozpulchnione po długiej (eureka...) infekcji. Więc mam brać ok. 7 specyfików - syropki, psikacze i inne takie - i pojawić się za ok. miesiąc, aby pani stwierdziła, czy to pomogła. Jak nie - to przebąkiwała coś o alergii. Nie wiem, w życiu nikt mi testów nie robił. Może być ciekawie - okaże się, że na starość alergikiem jestem :) 

Natuszka zapuszcza korzenie w domku, za wyszywanie się wzięła - będąc u rodziców w poniedziałek nabyła drogą kupna obrazek. Nudzi się, biedactwo, ale ja to rozumiem. No i coraz ciężej. Nóżki bolą, puchną, więc staram się masować. Dzielne maleństwo :)

Mówią tyle o powrocie zimy, o śniegach itp. Niby coś popadało - ale niezbyt. Coś tam białego na ulicach leży, ale żeby było dużo? Mrozik lekki jest, sympatycznie.

niedziela, 23 stycznia 2011

Niedzielne popołudnie

Butelki (całość opisana w jednym z komentarzu do poprzedniego wpisu, z linkami) dotarły już dzień po nadaniu, i to - uwaga! - Pocztą Polską naszą wspaniałą. Jakby hasło i usługa priorytet zaczynało odzyskiwać dawne znaczenie i to, co pod tą nazwą reklamują: z dnia na dzień. Ładne, fajne, kompletne. Czekamy na laktator. 

Co do komentarzy licznych - za które dziękujemy :) - wiemy, że musimy jeszcze kupić:
  • termometr dla dzidzi
  • patyczki do czyszczenia uszu (choć Natuszka wczoraj w jakimś filmiku na youtubie z cyklu instrukcja obsługi noworodka wyczaiła, że mówią, że niekoniecznie to jest dobre rozwiązanie - bardzo łatwo można zranić maleństwo - w co wierzę, bo samemu mi się to, staremu koniowi, zdarzyło, który nie ma problemu z brakiem kontroli nad ruchami głowy w momencie czyszczenia uszu)
  • zestaw do pielęgnacji pępka
  • pieluszki - kilka różnych do wyboru, żeby sprawdzić (macie jakieś typy, sugestie?)
Piszę na szybko, może o czymś zapomniałem.

Smoczki, wkładki laktacyjne dla żonki, pieluchy po porodowe, obcinaczki do paznokci - wszystko mamy od dawna, tylko może się nie wywnętrzyłem i nie ująłem na liście tamtej. Wyjaśniając - to była lista do zakupów ostatnich, do Wejherowa, a sporo rzeczy, których tu nie wyliczałem, mieliśmy kupione wcześniej :)

Fotelik samochodowy będziemy mieli dzięki uprzejmości koleżanki.

Wanienkę mamy - z powodu chronicznego braku miejsca na wszystko (teraz jestem na etapie przerażania się, gdzie będą stały pieluszki, nie mówiąc o miejscu i pojemniku na zużyte...) czeka na wielki moment u teściów.

Zdrowie jakby ok - u mnie przeszło wszystko, więc laryngolog w środę raczej profilaktycznie. Natuszce też zdecydowanie się poprawiło, kaszle nieco, noskiem praktycznie nie ciągnie. Co do tych kropli do nosa, o których Iza pisała - cóż, wcześniej dostała i używała, jak najbardziej jej z nosa leciało... Ale skórczów macicy chyba nie było.

Dzisiaj wieczorem - spotkanie ze znajomymi w knajpie z wietnamskim jedzeniem :) Psa z budą podać sobie nie dam - ale cóż, trzeba poszerzać horyzonty :>

Co do superlatywów pod moim adresem - miło się czyta, ale chyba naprawdę aż taki fajny nie jestem :) Nawet na pewno.

środa, 19 stycznia 2011

Powrót do pracy i intensywne przygotowania

Pracę przeżyłem - oczywiście, roboty dosłownie full, poczta wychodziła już prawie z biurka i zaczynała jakby żyć własnym życiem... Ale co - ja nie dam rady? :) Jakoś to prawie ogarnąłem. Oczywiście, nie obyło się bez zonka - w ramach wewnątrzkorporacyjnych złośliwości i robienia sobie pod górkę przez wielkich firmy, w której się nająłem, zostało zmienione urządzenie dość newralgiczne z mojego punktu widzenia, bo potrzebne do realizacji sporej (i coraz większej, patrząc na tendencję) ilości zleceń. Oczywiście, zmodernizowane bynajmniej w sensie polepszenia - dokładnie na odwrót. Oczywiście również - bez informowania kogokolwiek z naszego działu o tym. Doszliśmy do tego, gdy owa rzecz, kolokwialnie mówiąc, zaczęła mulić. I jest aferka, bo odpowiedzialni za całe zamieszanie udają, że nie wiedzą o co chodzi, lub że to było konieczne, albo że to nie ich decyzja (dla precyzji - te same osoby twierdzą różne z w/w rzeczy, zamiennie). 
 
Ale poza tym - spokój - dwa dni siedziałem sam, bo szef na wyjazdowym podsumowaniu roku, a kolega z pokoju - dla odmiany (ja wróciłem) się był rozchorował. Dobre warunki dla nadrabiania zaległości. No i nikt nie kaszle.

Jest dobrze, chyba zwalczyłem to świństwo. Wczoraj stawiłem się w LuxMedzie celem przeglądu i potwierdzenia przez mądrzejszych ode mnie, że jest ok. Chciałem, żeby obejrzała mnie lekarka, która leczyła mnie dotąd - zarejestrowałem się, po czym w poniedziałek zadzwoniła miła pani, która powiedziała, że trzeba odwołać i zapisać do innego, bo tamta pani - biedna - chyba się połamała, w każdym razie ma 2 tygodnie zwolnienia jak nic. No to zapisałem się na wczoraj. Rozbawiła mnie etykietka, wizytówka na drzwiach - prosiłem o internistę, a pani okazała się być... specjalistą medycyny pracy :) 
 
W każdym razie - obejrzała, osłuchała, zajrzała w gardło. Niby ok, ale zaczerwienione. Kazała antybiotyk miejscowy odstawić (i tak sam bym to zrobił - nie będę się truł dłużej niż tydzień), zaordynowała coś tam na wzmocnienie i coś na gardło, po czym podtrzymała wersję poprzedniej lekarski - żebym pofatygował się do laryngologa, co by mi głębiej zajrzał i wykluczył jakieś syfy dalej. W sumie, czemu nie. Zapisałem się od razu, jakoś na przyszły tydzień. Z mojej strony - po poniedziałku gardło było jakieś zmęczone takie, jak dłużej pogadałem - ale to chyba normalne. Z nosa leci, ale mniej. Wygląda na to, że jest ok, pobiorę sobie to na wzmocnienie (niby nic - a kolejne 50 zł w aptece poszło się...).

No właśnie - apteka. Nie napisałem poprzednio - ale po poprzedniej wizycie, gdy dostałem ostatnie zwolnienie (czyli zeszły wtorek) poszedłem kupić, co lekarka zaordynowała. Na antybiotyk dała receptę, resztę dyktowałem z karteczki z zaleceniami i dawkami (dla mnie). Na co aptekarka - Ale to na receptę jest... Ja mówię - nie mam, dała tylko na to, a to mam na zaleceniu - i pokazałem. Była miła - powiedziała, że skseruje zalecenie (luxmedowe - drukowane takie, z danymi firmy itp. - w sumie podkładka jakaś jest) i sprzeda. No to wczoraj się pytam lekarki, jak u niej byłem, czy ten lek, co ode mnie chcieli wtedy recepty, a jej nie miałem, to w końcu jest na receptę, czy nie. Nieee, skąd... Dobra. Poszedłem wczoraj kupić to, co mi wczoraj zapisała - i z ciekawości pytam, tym razem faceta, w aptece - to w końcu tamto jest na receptę, czy nie. No pewnie, że jest. Zmieniło się jakiś czas temu. Norma, lekarze nie nadążają. Świetnie, co? A i tak się okazało, że jedna rzecz z tego, co mi wczoraj przepisała - a nie dała żadnej recepty, bo to zwykłe leki jakieś, tylko na kartce napisała - też, znowu, była tylko na receptę, ale facet się uśmiał i mi sprzedał. Bomba. Jak by mi kazał ktoś w aptece się wracać po receptę do lekarza - to bym z granatem do gabinetu chyba wpadł. 

Z Natuszką słabiej. Siedzi w domku, nudzi się jak przysłowiowy mops, i gardziołko jej trochę do wiwatu daje. Dzielnie wlewa w siebie syropek i ssie tantum verde - z noska nie leci już tak, żeby jeszcze to gardło przeszło, no i katar. Jak nie przejdzie, też pójdziemy z nią do LuxMedu. 

Mama się zapowiedziała na wizytę celem obejrzenia na własne oczy zakupów dziecięcych, pozachwycania się wózkiem, łóżeczkiem i innymi bajerami. No i że dawno się nie widzieliśmy. W sumie - lepiej, niż jakby Natuszka miała się tłuc do nich specjalnie. Niby cieplej, ale jak nie musi, to niech w domku siedzi. 

Teściowie - mistrzowie nowych technologi (a na serio - teścia podziwiam: pan w wieku już słusznym, a na kompie śmiga naprawdę bardzo biegle, w PowerPoincie na pewno umie zrobić milion rzeczy, których ja nie potrafię) :) Tak się z nich śmieję. Teściu nie tak dawno nie doczytał regulaminu Pobieraczka, nie znał problemu - i zarejestrował się, i było pisanie do siebie nawzajem (tzn. ja w jego imieniu do Pobieraczka, a oni do teścia) listów miłosnych w kwestii tego, czy się należy za korzystanie z serwisu (okres próbny i potem prawie 100 zł - w necie dużo o tym jest). Dobra, rozwiązane. No to wczoraj teściu zadzwonił, że tym razem z teściową jest problem. Otóż ma ona problem ze zrozumieniem, że wszelkiego rodzaju konkursy w stylu wygraj bmw/audi to naciąganie gości. I wysłała kilka dni temu, na ten konkurs z Orange - a co tam, audi by się przydało. Tyle, że poza tym, że sam sms zgłoszeniowy to 4,92 zł - to w odpowiedzi codziennie się dostaje także smsa od nich, i one również kosztują po 4,92 zł. Dziennie. I w panikę wpadli - bo teściowej w 10 dni z konta prawie 50 zł uciekło. No to się wyjaśniło, zablokowałem to przez neta, i po problemie. Kochani ci teściowie - dbają, żeby człowiek miał co robić :)

A na szkole rodzenia w poniedziałek - psycholożka (:D) przyszła i rozmawialiśmy o emocjach, oczekiwaniach pod kątem porodu, zmian jakie oznacza pojawienie się maleństwa, dostosowania się do nich przez nas, kwestii zorganizowania pomocy w pierwszym okresie życia maleństwa (mamy, teściowe), logistyki związanej z przygotowaniem się do szpitala (pakowanie), i rolą faceta w tym wszystkim. Oj, dużo :) Jak pisaliśmy z Natuszką nasze oczekiwania pod kątem - poród, życie później z dzidzią - okazały się bardzo zbieżne. Wiemy, że będzie dużo roboty, i człowiek na pysk będzie padał na początku z pewnością (dobrze - może nieco schudnę :P) - ale chcemy, aby nam było dobrze w tych nowych obowiązkach, i żeby poza dzidzią mieć choć troszkę czasem czasu dla siebie. 

Padło wtedy fajne jedno zdanie (tzn. padło pewnie mądrych więcej, a to mi jakoś utkwiło w pamięci): że moment urodzenia się dziecka jest przełomowy; owszem - ciąża już też, ale jesteśmy we dwoje, a tu pojawia się maleństwo; taki moment wymiany pokoleń - z młodych ludzi stajemy się rodzicami, nasi rodzice - dziadkami. Taka przemiana pokoleń. Coś w tym jest. 

Może ktoś jeszcze coś poradzi w kwestii butelek i laktatorów (o co pytałem poprzednio)?

niedziela, 16 stycznia 2011

Zakupów moc i przygody z nową windą

No to sobie pochorowaliśmy przez tydzień.

W sensie - posiedzieliśmy razem w domu. Ja na zwolnieniu na gardło i krtań, Natuszka zaś na zwolnieniu ciążowym. Troszku z gardłem na problem, czasami kaszlnie, czasem z noska poleci, ale bardzo dyskretnie i ma coś do psikania do nosa plus syropek. Jak nie wystarczy - pójdziemy do lekarza. Ja się zapisałem na środę rano, na kontrolę - po dwóch antybiotykach w ciągu 3 tygodni wolę dać się obejrzeć, żeby za tydzień nie paść znowu.

Sympatycznie w sumie było, spokojnie. Wstawaliśmy, jak chcieliśmy, nigdzie się nam nie spieszyło. Jednak w pewnym momencie zaczęło nam się nudzić - nic dziwnego, ile można sobie siedzieć (non-stop), gadać, oglądać zaległe firmy czy seriale, grać w karty i nie tylko, czytać książki? To jest fajne jako odmiana, raz na jakiś czas, albo w normalnym życiu w systemie praca-dom; ale jak tak tylko siedzieć, a pogoda pod psem za oknem - syf, deszcz albo śnieg z deszczem, zero słońca - to nie bardzo. 

Wczoraj zrobiliśmy desant na sklep Etygrysek w Wejherowie, razem z teściami. Mieliśmy skrupulatnie przygotowaną listę zakupów, wraz z przykładowymi korzystnymi cenami na Allegro (żeby w razie czego, jakby różnica była wielka, nie kupować w sklepie, a po powrocie zamówić na Allegro). Okazało się to zbędne - ceny właściwie wszystkiego, poza laktatorem i zestawem butelek różniły się dosłownie o grosze. 
  • sudocrem
  • miękka szczoteczka do włosów (Canpol)
  • nożyczki
  • płatki kosmetyczne
  • frida
  • zestaw do przemywania pępka (gaziki + 70% spirytus)
  • sól fizjologiczna
  • ręcznik z kapturkiem
  • pieluszki tetrowe
  • pieluszki flanelowe
  • patyczki higieniczne do uszu (Bella)
  • krem do twarzy (Nivea)
  • wkładki laktacyjne (Bella)
  • laktator
  • biustonosz do karmienia
  • butelka do karmienia 150 ml
  • butelka do karmienia 260 ml
  • termoopakowanie do butelek
  • łóżeczko np. Bobas Ola
  • materacyk kokosowo - gryczany
  • pościel
  • prześcieradło
  • kołderka
  • przybornik na łóżeczko
  • grubszy kocyk
  • cienki kocyk
  • wózek Espiro GTX
  • śpiwór do wózka
  • przewijak
  • ceratka pod prześcieradło
  • podkład higieniczny
  • majtki siateczkowe
  • podkłady poporodowe (Bella)
  • nakładki na sutki
Rachunek - wózek za 1200 zł  (ha! na Allegro od 1319 zł :D), fundowali kochani teściowie; zakupy drobne - nieco ponad 300 zł; wózek, łóżko i wszystko do łóżka (pościele, materace, przewijak itp.) jakieś 600 zł. Nieźle.

Do kupienia zostały pieluszki (znajomi polecają Belli - sensowna cena i wystarczą, o ile dzidziuś nie będzie miał problemów ze skórą; a jak się kupi jakieś super mega ultra Pampersy za fortunę i dziecko ze zdrową skórą się do nich przyzwyczai, to potem są problemy żeby zmienić na mniej wypasione, żeby nie przepłacać), zestaw do dezynfekcji pępuszka - i na Allegro staniki do karmienia (znamy wymiary i firmę - jeden Natuszka kupiła w sklepie, przymierzony i pasuje - znamy wymiary itp.), no i wspomniany laktator i butelki.

Jazda zaczęła się, jak wytoczyliśmy się ze sklepu z tym wszystkim. Wózek w trzech częściach - stelaż, gondola i spacerówka. Łóżko - wielkie pudło długie i ciężkie. Do tego dwie wielkie siatki z mniejszymi rzeczami. Samochód spory, sedan, ale i nasza czwórka - teściowie i my. W sumie, udało się nam załadować, ale w taki sposób, że materac do łóżka na tylnym siedzeniu przy plecach, my z teściową stłoczeni z tyłu, ja z gondolą wózka na kolanach, Natuszka z przodu z spacerówką w nogach, a sam stelaż łóżka w pudle w równolegle w samochodzie,pomiędzy fotelami (tak, że teściu, żeby wrzucić bieg, gdy gałką trzeba do tyłu, musiałby podnieść sobie końcówkę paczki z łóżkiem...); wory z zakupami i stelaż wózka z bagażniku.

Stwierdziliśmy, że to bez sensu i tak niebezpiecznie będzie - wypakowaliśmy wszystko, zostawiliśmy panie z poleceniem zadekowania się z jakiejś knajpce w okolicy wejherowskiego rynku, a sami pojechaliśmy ze wszystkim do domu (we dwoje - bardziej przydatni do niesienia). Wtarabaniliśmy wszystko do mieszkania i wróciliśmy po panie, po czym do naszej ulubionej Luny na obiad, po którym teściowie pojechali do siebie, a my spacerkiem podreptaliśmy do domu.

W domku z kolei, po małym odsapie, wzięliśmy się do składania łóżeczka - co, z powodu mojej atechniczności, zajęło aż 1,5 h. Ale udało się, łóżeczko stoi. Skoro ono stoi, to najpierw było konieczne wyniesienie biurka i krzesła (krzesło w piwnicy - Natuszka się uparła, wg mnie na śmietnik, bo rozwalone, a takie samo nowe nadal w Jysku za 100 zł, w razie czego, na co się nie zanosi z braku miejsca w tym mieszkaniu; biurko - chwilowo w suszarni, bo szwagierka z narzeczonym na dniach mają przyjechać i zabrać, więc szkoda mi było tarabanić się do piwnicy, żeby zaraz go wynosić stamtąd). Łóżeczko stoi, naładowane różnymi innymi rzeczami, na które na razie - dopóki nie upierzemy i niepoukładanym wszystkiego w szafkach - nie ma tam miejsca, m.in. ze spacerówką, dla której póki co nie mamy pomysłu co do miejsca przechowania, jako że na początku przydatna tylko gondola będzie.

Na marginesie - w czwartek uruchomili nam nową windę. Śliczna, ładna, jak w hotelu. Rozsuwane drzwi - więc nie ma problemu z szarpaniem się z drzwiami np. z rękoma pełnymi zakupów; wystarczy choćby i nogą kopnąć guzik. Świetnie. Szkoda, że wczoraj, jak chcieliśmy zwieźć biurko do piwnicy - odmówiła posłuszeństwa. Wytrzymała aż 3 dni. Co się działo? Przyjechała, otworzyła się... i już nie chciała zamknąć. Tzn. zamykała się, do 1/3 z każdej strony - po czym drzwi się rozsuwały. I tak w kółko. Zadzwoniłem na infolinię producenta - ThyssenKrupp - gdzie facet rozwalił mnie po prostu stwierdzeniem... że oni nie zajmują się serwisem. Zapytałem - więc kto, skoro cała winda obklejona jest ich logo i nazwami, wisi tam właśnie numer na który dzwonię jako serwisowy; nie mówiąc o tym, że wnosząc z teściem zakupy z Wejherowa mijaliśmy właśnie koło windy ich serwisanta, bo w spodenkach roboczych z ich nazwą i logo. Facet przez telefon się zmieszał, powiedział że coś musi sprawdzić, i że oddzwoni za chwilę. Oddzwonił, przeprosił - opisałem problem, i jakieś 15 minut później pojawił się serwisant, widziany wcześniej tego dnia.

Podsłuchałem rozmowę - okazuje się, że podobne problemy podobno chwilo pojawiały się też na niższych piętrach, ale same się kończyły - u nas jakoś nie. W każdym razie, po jakimś czasie niby działała. Niby - bo nie do końca. Jak wiadomo - w windach takich są drzwi zewnętrzne (na każdym piętrze), i drzwi wewnętrzne samej kabiny windy. Jak się otwierają i zamykają - to i jedne, i drugie. Tylko że po tej naprawie wygląda to tak, że zewnętrzne na piętrze zamykają się normalnie, zaś wewnętrzne nie do końca - pozostaje szpara wielkości małego palca. Jak ktoś się boi jeździć windą - nie zazdroszczę, bo widać przez nią wszystko w trakcie jazdy. Co więcej - nie dość, że tego nie było wcześniej, to jeszcze jak winda dojeżdża do miejsca przeznaczenia, to drzwi (w momencie otwierania) najpierw jakby się domykają do pozycji w jakiej powinny być prawidłowo zamknięte, po czym od razu otwierają.

I to nie wszystko - budynek ma piwnicę, poziom -1. Stara winda, jak i nowa zjeżdżają tam... Tzn. nowa jak na razie w teorii. Jak ją wczoraj uzdatnili, postanowiłem zwieźć krzesło - załadowałem, i naciskam na kasecie guziczek -1. I nic. Pozostałe, np. 0, naciskam, zapalają się i jedzie. A tu - nic. Zjechałem na parter, wytaszczyłem krzesło i zniosłem do piwnicy, zamknąłem w naszej, i wracam. Nowe drzwi do windy w piwnicy widzę - no to spróbowałem ją zawołać do piwnicy. Przyjechała, wsiadłem i pojechałem normalnie do góry. Wniosek? Poza niedomykającymi się drzwiami mamy windę, którą do piwnicy można stamtąd zawołać - ale z innego piętra nie można do niej wsiąść i do piwnicy zjechać. Bomba, co? Jutro zadzwonię do nich i ciekawe, czy zrozumieją, o co mi chodzi. Świetna sprawa.

Właśnie - laktator. Drogie panie - pole do popisu - co polecacie? Wiemy, że ręczny (za dużo kosztuje elektryczny, poza tym nie wiadomo, czy potrzebny będzie). Zastanawiamy się właściwie między dwoma. Marka Avent to produkty od Philipsa, więc domyślam się, że dobre. Właściwie jak patrzyliśmy - i na Allegro, i w sklepie - to właśnie ludzie decydują się na Avent Isis albo Tommee Tippee Closer to Nature. Czy miałyście z nimi do czynienia? Co polecanie - i dlaczego? Za wszelkie, możliwie szybkie, rady - bardzo dziękujemy :)

Jutro pierwszy dzień w pracy, trzymajcie kciuki, żeby mnie nie zasypało w robocie zaległościami, i żeby ze zdrówkiem wszystko jako tako było. Antybiotyk - zgodnie z zaleceniem - do wtorku włącznie. No i, wieczorem, kolejne spotkanie w ramach szkoły rodzenia - spotkanie z psychologiem.

wtorek, 11 stycznia 2011

Jak chorować, to na całego

Weekend upłynął generalnie spokojnie... gdyby nie to, że po prostu powoli zdychałem. Trudno inaczej to nazwać. Owszem - dzięki Natuszce i jej szałowi porządkowemu w piątek nie musiałem sprzątać w sobotę, ale zakupy i tak trzeba było przynieść. To znaczy - nie żebym się jakoś źle fizycznie czuł jako tako; owszem, słabo czasami po pracy, jakoś tak ciężko, człowiek zmęczony jakby nie wiem co robił (choć Weidera nie robiłem ani na basenie mnie nie widzieli od sprzed świąt - przez te ciągłe dolegliwości). 

Za to gardło i nos - masakra. Od czasu, kiedy w środę mi ta lekarka dała piguły i spray do nosa - z nosa lecieć nie przestaje, a na dniach ledwo mówię, nie mówiąc o bólu przy przełykaniu - czegokolwiek, śliny, jogurtów, co dopiero pieczywa czy rzeczy twardszych. Po prostu nieciekawie, szczególnie w kontekście zapalenia krtani sprzed niespełna 2 tygodni. Do tego - wczoraj w pracy doszło łamanie, jakbym gorączkę miał. Więc się zarejestrowałem do LuxMedu, na dzisiaj rano. 

Pojechaliśmy razem z Natuszką - ja miałem internistę nieco wcześniej niż ona ginekolożkę swoją. Ustaliliśmy strategię - chcieliśmy wejść razem, poprosić panią moją żeby i Natuszkę obejrzała, zajrzała w gardło. Oczywiście, oporów ze strony żonki było - ale jak od kilku dni siedzę w domu i kaszlę na nią mocno (3 dni na pewno) - to wczoraj jakaś taka zmarniała była, zmęczona bardziej niż zwykle i do tego pociągała noskiem i pokasływała, chrząkała troszkę. Niestety, moja pani miała obsuwę - i Natuszka poszła do swojej ginekolożki, i miała się postarać szybko przyjść. Pani mnie obsłuchała, zajrzała w gardło - i nie podobało się jej to, co tam zobaczyła. Nie, nie zapalenie - ale problem tym razem już i z gardłem, i z krtanią. Do tego powiedziała coś o tym, że niewiele brakuje do zapalenia oskrzeli... Przestraszyłem się nieco. Zapisała antybiotyk - aerozol do nosa i ust, miejscowy taki.

Dostałem jakiś antybiotyk i furę innych rzeczy, i na szczęście pojawiła się Natuszka. Pani obsłuchała i zajrzała w gardło - i stwierdziła, że coś tam się czerwieni, ale jest dobrze. Że jeśli już tyle siedzieliśmy razem i nic się nie stało, nie zaraziła się - to nie powinno się nic stać, jak będziemy uważać, będę dmuchał nos mocno i uważał z kaszlem. Uspokoiliśmy się obydwoje. Dostała troszkę lekarstw, syropek jakiś, i polecieliśmy do domu. W ogóle, Natuszka przekonała się, jaka to miła i sympatyczna osoba - nie musiała przyjąć nas obojga, wiedziała że ma kilka osób już pod drzwiami i opóźnienie. Przyjęła, poradziła, i jeszcze obiecała, że jakby u ginekolożki były problemy ze zwolnieniem Natuszki - to ona napisze. Nie na odwal, ale jak opisałem dziwny tok myślenia ginekolożki - to pokiwała głową, i powiedziała że sama słyszała o tym. 

Mały zonk był w aptece - jak kupowaliśmy siatę leków, okazało się, że drugi preparat dla mnie jest na receptę, podczas gdy receptę dała mi tylko na antybiotyk. Ale aptekarka zlitowała się, jak zobaczyła wydruk z zaleceniami (nie receptę) - i powiedziała, że skseruje sobie i sprzeda. Kolejna dobra wola ze strony zupełnie obcej osoby. Niby ludzie są, jacy są - a jednak, tacy ludzcy są, normalni, życzliwi. 

Sporo kasy tam zostawiliśmy w aptece - przeszło 150 zł - niby nic, ale moje jedno za 50 zł, Natuszki witaminki ciążowe 50 zł, i kilka rzeczy innych - i o, nazbierało się. Nie mówiąc o tym, że dopłaciliśmy 200 zł za szkołę rodzenia - skleroza, mieliśmy to zrobić w zeszłym tygodniu... A poza tym - z tej pensji (tzn. w tym m-cu dostanę, za styczeń - czyli na luty musi wystarczyć) odliczą mi za zwolnienie z okresu świąteczno-noworocznego, i jeszcze za to, na którym teraz jestem; lekko licząc - prawie 2 tygodnie po 80%, o ile pamiętam. Poczujemy to. I do tego na dniach - wyjazd do hurtowni po rzeczy dziecięce. 

No właśnie - w weekend siedzieliśmy i uskuteczniliśmy wielkie pranie wszystkiego, co mamy w zakresie ciuszków dla dzieci. Wyszło tego 3 pralki, i 2 razy praktycznie załadowaliśmy i zajęliśmy całą suszarnię. Fajne te nowe okna w niej - o wiele szybciej schnie, i ciepło jest tam. Tzn. uprane wszystko, co kolorowe - zostały tylko rzeczy białe. Oczywiście - po tym - wyprasowanie wszystkiego :) 

Wczoraj byliśmy na szkole rodzenia, mowa była o aktywnym porodzie. Fajne sprawy - jak można mamuśce ulżyć, pomasować, jakie można ćwiczenia wykonywać, w jakich pozycjach można rodzić. I, jak zwykle, sporo rozbieżności - między tym, co można teoretycznie, prawnie, a tym co można w większości polskich szpitali. Grunt, że o tym wiemy. Z tego, co ludzie mówią, zdecydowanie musimy pojeździć po szpitalach - tzn. przejechać się do Redłowa i Wejherowa. Ci, co byli - optują zdecydowanie za Wejherowem, co pokrywa się z tym, co nasza lekarka mówiła nt. migracji lekarzy z dawnego oddziału położniczego w Szpitalu Miejskim w Gdyni (którzy uciekli do Wejherowa). Świetnie - znowu było sporo miejsca na dyskusję, pytania, konfrontowanie posiadanych już informacji. 

Po zajęciach właściwych pojawiła się kobitka, która przedstawiła prezentację banku komórek macierzystych. Sporo się o tym słyszy i pisze - mnie jednak bardzo wiele, właściwie wszystko, rozjaśnił ten tekst. Nie jakaś opinia jednego lekarza czy amatora - a krajowego konsultanta z zakresu hematologii, profesora nauk medycznych. Wniosek? Takie firmy, banki komórek, mają z tego straszną kasą (powiedziała, że złożono komórki 18000 osób x 600 zł opłata wstępna x 1390 zł opłata właściwa x 400 zł za każdy rok przechowywania...). 

Świetny interes, kobieta bardzo dobrze odegrała swoją rolę przekonywania o bardzo dobrej woli firmy, że nie tylko pieniądze, że też działalność charytatywna, ratowanie życia - mocno wyuczony tekst, dopatrzyłem się tylko 2 pomyłek (zakręciła się). Klucz - ukazanie morza możliwości, jakie to daje, i wywołanie w słuchaczach poczucia, że jak nie wykupią tego i nie zdeponują tej krwi w banku, to jakby prawie na pewno narażali życie swoich pociech i wyrządzali w ten sposób krzywdę... Tylko, że większość z tego, o czym mowa w kontekście tej krwi pępowinowej, to po prostu science fiction - możliwości teoretyczne, za mało (albo wcale, albo pojedyncze wypadki) badań do sformułowania szerszych wniosków. Obecne możliwości jej zastosowania są jednak określone i zawężone, a realne zastosowanie tej krwi do leczenia tego, co takie firmy reklamują, nie jest możliwe w perspektywie jeszcze wielu lat. 

Warto przeczytać powyższy tekst. Choć sami mamy znajomych, którzy nas zachęcali - tam jednak jest inna sytuacja, jej mama niedawno zmarła na nowotwór, może stąd obawa o ich synka. Na szczęście - po reakcji wszystkich, którzy byli na sali, i wysiedzieli do końca - widać było, że na szczęście nie dali się naciągnąć, i podejście do tego wszystkiego mają podobne do naszego.
Natuszka zalega w łóżeczku przed tv i ogląda serial, ja też chyba zalegnę do wyrka niebawem. 

Trzymajcie kciuki - przede wszystkim za Dominika i Natuszkę, żeby się nie rozchorowali jak ja. Ze mną - pół biedy, wykuruję się. A w ogóle - nasz synek waży już 2 kg, jest bardzo ruchliwy i nie dał sobie wczoraj na USG zdjęcia zrobić. Dzisiaj zaś lekarka - nie pamiętam, na podstawie jakich wyników Natuszki - uprzedziła nas, że wygląda na to, że nie będziemy mieli problemów z brakiem apetytu, synek na niejadka się nie zapowiada. Ułożony jest dobrze - główką w dół. Tylko pępowinkę coraz mocniej ciągnie i czasami boskuje Natuszkę, aż się zwija troszkę. Żywotne to nasze maleństwo :)

piątek, 7 stycznia 2011

Alien vs Predator? :)

W środę Natuszka sama poszła dzielnie na swoje fittnesy ciążowe - tzn. szkoła rodzenia w zakresie ćwiczeń dla kobiet w ciąży. Co prawda, do dzisiaj nie udało mi się z niej wydusić, co takiego tam ćwiczyli, ale wróciła troszkę zmęczona. Dobrze to na pewno jej zrobi - skoro dla osoby z uwagi na swój stan raczej statycznej obecnie pokażą, jak może się rozruszać w obecnym stanie. Moja rola ograniczyła się do odebrania ich z przystanku, po czym Natuszka zaciągnęła mnie do sklepu jeszcze - na kwadrans przed zamknięciem - po reklamowane powszechnie nuggetsy z kurczaka Knorra - których oczywiście nie było :)

Ja poleciałem z Bobikiem naszym po pracy do weterynarza. Dzielny był, zachował stoicki spokój podczas zarówno obcinania pazurków, jak i ząbków. Niestety, ma krzywy zgryz, więc ząbki, które normalnie powinny się same ścierać, nie robią tego i trzeba podcinać. Pani obejrzała go dokładnie, powiedziała że dorodny, zadbany i bardzo grzeczny. Szkoda, że z uwagi na brak miejsca w związku ze sprzętami związanymi z pojawieniem się maluszka naszego najpewniej trafi do szwagierki...

A potem jeszcze, rzutem na taśmę, do LuxMedu. Niby zdrowy jestem - ale na gardle coś czuję, jak przełykam, i nie mam ochoty znowu na zwolnienie iść, tym razem przez np. anginę czy zapalenie gardła - skoro coś mi tam ścieka z nosa, dmuchać nie mogę, a gardło drapie. Siedziałem cierpliwie pod gabinetem - przede mną jeden facet, i - naiwniak - nie pytałem, na którą był. Poślizg był - po 20 minut na pacjenta niby, a on wszedł 5 minut przed porą, kiedy ja miałem wejść. Jak wyszedł i ja wszedłem... okazało się, że pani pogratulowała mi cierpliwości, bo facet ten był dodatkowy, miał czekać na wolne miejsce pomiędzy zapisanymi pacjentami, i rżnąc głupa, nie pytając się, znalazł jelenia - mnie - i wszedł przede mną, nic nie mówiąc. Dostałem leki, mam nadzieję że przejdzie samo.

Wczoraj - wreszcie dotarliśmy do moich rodziców, z prezentami i posiedzieliśmy (po)świątcznie. Tak to już wyszło - jak się choruje w święta i tuż po, to się dociera praktycznie z dwutygodniowym poślizgiem. Sympatycznie było, cieszyli się - z wyjątkiem ojca, jak zwykle (...) - z prezentów. Myśmy też fajne dostali - Natuszka kosmetyków, obydwoje książek, nieco podreperowaliśmy budżecik nasz (przyda się w kontekście nadchodzących zakupów), no i mamy zamówiony własnoręcznie (jako prezent od mamy) gadżecik dla Dominika - fotelik taki bujany dla dziecka (za ułamek ceny - Allegro rządzi :D). Natuszka zasmakowała ciasta - i dobrze, bo jak odpoczęliśmy po świętach, to się smaczniej jadło, niż jakby to było piąte z kolei ciasto w te same trzy dni. 

Dzisiaj praca znów, ale kameralnie - szef się rozchorował, większość ludzi nie ma, bo urlopy pobrali. Z nosa mi czasem cieknie, ale psikam preparatem jakimś i łykam niebieskie :> pigułki rano. A Natuszka mnie wkurza - sama wzięła i sprzątnęła mieszkanie: odkurzyła, posprzątała klatkę Bobika, i łazienkę wymyła całą. Heh... Niby ciąża to nie choroba, ok, ale martwię się o nią - bo czasem po byle czym ją boli, a teraz tak szaleje. To moje szczęście okrągłe :) 

Maluszek dzielnie boksuje, nie wiem, goni się tam sam ze sobą, czy co. Ciągle się rzuca, w ogóle się nas nie słucha, jak mu mówimy, żeby się uspokoił. Jak wczoraj rano obudziłem się, to jakbym Alien vs Predator oglądał - synek się tak Natuszce w brzuszku ułożył, że... wystawał w jedną stronę, i to ostro :) 

Kto by pomyślał - za jakiś miesiąc trzeba będzie być w gotowości bojowej, a przed Wielkanocą będzie nas już na świecie troje :)

wtorek, 4 stycznia 2011

Okolice nowego roku i początki szkoły rodzenia

Doprowadzając się do stanu używalności po blisko 5-dniowym lenistwie - tzn. chorowaniu - samotnie w domu, wstałem żwawo w miniony sylwestrowy piątek i ogarnąłem chałupę, tzn. dokonałem czyszczenia kurzy i odkurzenia naszego apartamentu. Posprzątałem po sobie, poukładałem ładnie - i zapakowawszy do plecaka sporą ilość zaległych i przetrzymywanych książek z aż 2 bibliotek - wyszedłem nieśmiało z domu.

Pogoda - hmm... Nie wiem, dawno z domu nie wychodziłem. Zimno, ale dałem radę. Najpierw poczłapałem w kierunku jednego z biur gdyńskiego ZKM celem umożliwienia sobie beztroskiego podróżowania po bezdrożach nie tylko Gdyni, ale także Gdańska i Sopotu, a nawet SKM do Wejherowa (jakby się zachciało) - co okazało się możliwe za jedyne kolejne 200 zł polskich. Luksus, prawda? Bez tego nie dałbym rady. Nie mówiąc o kontrolerach, którzy by mnie łapali pewnie przy każdej okazji, z powodu dość prozaicznego - odzwyczaiłem się od kasowania biletów, bo za długo jeżdżę z sieciówką w kieszeni. Ale jest, i kolejny m-c w spokoju mogę podróżować po trójmiejskich bezdrożach. 

Zahaczywszy o pierwszą z bibliotek, gdzie zostawiłem większość tego, co ja pożyczyłem (zaleta - mamy z żonką wspólne konto, więc można więcej książek brać, bo na 2 osoby jest zarejestrowane), gdzie pomimo bardzo miłego uśmiechu jednej z pań, od drugiej usłyszałem w kontekście jedynej książki, jakiej nie oddałem (żonka u teściów miała) Ale o tego Kreta to już pytali się... - co delikatnie sugerowało, iż - w ocenie Natuszki dość słaba i nudna - cegiełka pogodynki TVPowskiej Jarosława K. pt. Moje Indie (czy jakość) jest towarem w bibliotece pożądanym, i aby nie narazić się na gniew boży bibliotekarki wskazane jest jej doniesienie w terminie bliższym niż dalszym. Co skwapliwie obiecałem, okraszając jakoś tam życzeniami, po czym wycofałem się.

Dojechawszy w okolicę teściów, obściskałem Natuszkę, której 5 dni nie widziałem, a z którą umówiliśmy się w terenie, tj. pod drugą z bibliotek, z której ona sama chciała skorzystać, aby pożyczyć coś do czytania. Oddaliśmy - tym razem wszystko, co mieliśmy - i żona wybrała cóś do czytania. Ja z przykrością stwierdziłem, iż w porównaniu z tą pierwszą, ta posiada dość niewielkie zasoby. Coś tam pożyczyłem, jakąś sensację, ale bez szału. W oczy rzuciła mi się jakaś książka z wywiadami tandemu Sekielski/Morozowski, ale dyskusje nt. polityczne o naszym kraju i nie tylko jakoś nie należą ostatnio do tego, co mnie kręci, więc zostawiłem. Jedno, co fajne - w tej słabszej bibliotece eksponują tak jakby nowe tytuły, co umożliwia potencjalnie wyłapanie ciekawych nowinek przez systematycznie odwiedzających ten przybytek. Przy dodatkowym założeniu, że pod pojęciem pozycje warte przeczytania rozumie się to samo, co pani bibliotekarka. 

Z satysfakcją odnotowałem, co uprzednio donosiła telefonicznie teściowa, że przymusili żonkę, która kupiła sobie, po dekadach i eonach jęków i utyskiwać (po co, na co, tamte są dobre i wystarczą...) zwykłe śniegowce. Poza tym, że bałem się, że dotychczasowe butki po prostu mogą przemoknąć kiedyś, to ciąża u kobiet, pomiędzy wieloma efektami ubocznymi, skutkuje czasami opuchlizną, a to palców u rąk, a to nóg samych - i założenie jej kozaczków mogło po prostu okazać się pewnego pięknego dnia zimowego niemożliwe. I co wtedy? Na szczęście - nabyła drogą kupna śniegowce, bardzo fajne, choć sama zainteresowana spuentowała: babcine (przytyk do fasonu). 

Pomogliśmy teściowi przygotować specjalność zakładu - pizza, palce lizać, inna od tych z knajp - po czym wyekspediowaliśmy szwagierkę z jedną z dwóch blach tejże pizzy na spotkanie z jej narzeczonym (cel - domówką na drugim końcu trójmiasta), a wieczorkiem spokojnie zasiedliśmy z teściami do pizzy. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy... i nawet do północy nie dotrwaliśmy. Nie chodzi o to, że w złej formie byłem - bo nie byłem, czułem się już ok, tylko że na antybiotyku dalej. Po prostu - nie chciało się nam, i zalegliśmy sobie. Jak zwykle, zasnąłem snem kamiennym vel sprawiedliwego - jakoś ok. 23:30 - i przespałem wszystko. Co w niczym mi nie przeszkadzało - nawet się bardzo miło wyspałem. Mało to konwencjonalnie - ale miło. 

Od wczoraj działam dzielnie w pracy, przekopując się przez tygodniowe zaległości. Nasza dzielna tajna przez poufna załoga wzbogaciła się o nowego człowieka - tzn. nowego u nas, bo w firmie pracuje sporo dłużej ode mnie. Na marginesie - 3 lata, po studiach, nieco starszy ode mnie, i... dalej na zlecenie. Współczuję. Ale farciarz, bo ma mieszkanie, co prawda kredyt na 35 lat, ale załapał się na Rodzinę na swoim i z kwoty ok. 1600 płaci miesięcznie z własnej kieszeni niecały 1000 zł. Nieźle. No i raźniej jakoś się zrobiło - dotychczas we dwójkę siedząc z szefem jakoś tak milcząco między nami było (nie w ogóle - tylko raczej każdy więcej zajmował się sobą niż dyskusją), a teraz gęściej w pokoju i więcej dyskusji jest.

Wczoraj - szkoła rodzenia odsłona nr 1. Przeszło 2,5 h (od 19:00...) niedaleko teściów, bo okazało się, że w tej szkole, gdzie chcieliśmy pójść, nie da rady, bo pani ma akurat w styczniu urlop, a zaczynając w lutym (przy 24 spotkaniach) nie załapalibyśmy się przed porodem nawet na połowę, co mi uczciwie przez telefon powiedziała - więc poszliśmy do kolejnej z tych najbardziej w odmętach www polecanych. Sympatyczna położna, wczoraj tak wprowadzająco było - o tym, jak ważne jest prawidłowe oddychanie i spokój mamy, poznanie szpitala przed trafieniem tam na poród (żeby znać miejsce i się nie stresować), jaka jest ważna rola męża przy porodzie, jakie mamy prawa itp. Sporo miejsca na dyskusję - nie było takiego biernego siedzenia i kiwania głowami, można było pytać i swoje uwagi przedstawiać. W ogóle - kameralnie, 8 par, my chyba najmłodsi. Jak pamiętam - ok. 1,5 m-ca, spotkania 2 razy w tygodniu. W środę - Natuszka idzie sama walczyć, tzn. na ćwiczenia - pani powiedziała, że mężom dziękują, bo nie mamy po co. No to skoro mnie nie chcą, to nie idę :P 
 
Śmiesznie - okazało się, że na 8 par... aż 3 mają termin, jak my - 13.03 :D

Powolutku w nowy rok...