Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

wtorek, 29 czerwca 2010

CHILLOUT GALERYJNY

Dieta, nie? Tia...

W związku z powyższym, wczoraj Natusza już rano dała znać, że A. i K. w pracy wyciągają nas do Galerii do Pizzy Hutt. Pretekst - wymyślny niezwykle - K. ma kupony zniżkowe do tejże. Pretekst dobry jak każdy inny. Jako że planów wybitnych na popołudnie nie mielimy, to po się umówiliśmy, że oni z S. przyjadą, a ja zjadę po drodze od siebie z pracy.

Mieliśmy czekać jeszcze na A. i A., które ostatecznie nie dojechały. W związku z tym zamówiliśmy 2 duże pizze na 4,5 osoby (córka A. mała jest - więc jadła za 1/2 osoby :P). I, o dziwo, najedliśmy się tym. Pomysł pierwotny był - czekamy na A. i A., i jak się pojawią, to zamawiamy następne. Ale zanim się okazało, że nie dojadą - stwierdziliśmy, że wszyscy właściwie jesteśmy najedzeni, i wystarczy. Dobrzeee. Uczymy się nie obżerać za bardzo :)

W związku z tym... poszliśmy na mega dobre lody. No, może poza truskawkowym - za słodki. I na dopchanie - na gorącą czekoladę... Masakra kaloryczna w sumie, ale cóż - raz się żyje. Przy dietce nie powinno być źle. I nie było. Wieczorem tylko ok. + 1 kg. I rano zniknęło jakby :)

Obydwoje z Natuszą mamy w pracy spokój względny. Dzwoniła przed chwilą - pocztę rozkłada sobie spokojnie. Dopsz. Bo w taką pogodę trudno się zebrać i coś porobić konstruktywnie, jak więcej roboty - za ciepło, szare komórki nie wyrabiają :)

poniedziałek, 28 czerwca 2010

POWROTY

Powiedzmy, że taki wygląd bloga mi wystarczy. Na razie :P

Iza się odezwała - bardzo miło :)

Ja dzisiaj w pracy luz generalnie miałem, ale naokoło dość nerwowo - dość spory wyciek danych użytkowników, a do tego dziura dziurę goni...

Natusza pierwszy dzień po urlopie dzisiaj w pracy. Wzięła pełne 2 tygodnie wolnego - ja nie bardzo miałem jak, ale tak to jest, jak się zmienia pracę (na co, broń Boże, nie narzekam). Ale dzwoniła i mówiła, że całkiem nieźle. Ja nie narzekam - jak wróciliśmy w środę z Turcji, to w czwartek już dzielnie pracował. 2 dni roboty były, ale się udało przekopać, i jestem na czysto, bez zaległości.

>>>

Oglądali debatę wczoraj? Ja kawałek, w przerwie reklamowej na AXN. Co wniosła? Nic. Poprztykali się w garniturach, i tyle. Komorowski chyba lepiej nauczył się na pamięć odpowiedzi na pytania, o których mi nikt nie powie, że kandydaci ich wcześniej nie znali (zresztą - nawet jak nie znali - to i tak nietrudno było domyśleć się, o co będą dziennikarze pytać), ładniej się wypowiadał. A Kaczyński z kolei ma mniejszą lekkość wypowiedzi. Ciekawe może było to, co mówili w podsumowaniu (ostatniej okazji na wypowiedź) - wydaje mi się, że każdy z kandydatów wskazał, na jaki elektorat liczy w II turze. Również, bez niespodzianek.

Czy któryś z nich jest lepszy? Trudno powiedzieć, naprawdę. Oni gryzą się nawzajem głównie dla medialności, bo poglądy zbliżone - o czym łatwo się można przekonać, jeśli choć pobieżnie śledzi się ich wypowiedzi (poza tym, że obiecują przysłowiowe gruszki na wierzbie, z których wiele w ogóle nie leży w gestii czy kompetencji prezydenta).

Co tu może zaważyć? Pewnie frekwencja osób starszych, na których liczy Kaczyński. No i to, kogo oficjalnie poprze przed wyborami Napieralski i SLD - a poprze, zapewne, Komorowskiego.

Jakby nie było - dla mnie, nieuznającego mniejszego zła - II tura to będzie właśnie takie wybieranie przysłowiowego mniejszego zła.

>>>

Ja wiem - polska piłka to dramat. Ale jak na mistrzostwach dzieje się coś takiego, jak wczoraj w meczu Niemcy-Anglia, to już przesada. To siadło na psychikę zawodników. Kto wie, jaki byłby wynik, jakby zaliczono bramkę, która w oczywisty sposób została strzelona? Nie żebym lubił Niemców (choć miło, że chociaż w ich barwach Polacy bramki strzelają...) albo Anglików jakoś mocno - ale chodzi o sprawiedliwość.

Zresztą, w późniejszym meczu Argentyna-Meksyk - to samo, tylko odwrotnie. Bo tam z kolei uznano gola... który zdobyty został z oczywistego spalonego.
Kłania się postulat kolejnego arbitra - który siedzi przy operatorach kamer i analizuje w kontrowersyjnych momentach zapisy kamer, zanim sędzia główny podejmuje decyzję.

>>>

Pomimo, że jesteśmy na diecie (Natusza - jakieś 11 kg, ja - ok. 22 kg schudłem - w 2 m-ce z małym hakiem), idziemy na pizzę, bo K. ma jakieś zniżki do Pizza Hutt, a ja tam uwielbiam jeść :) Cóż, taka motywacja na diecie. Mam nadzieję, że Natusza mnie tam nie padnie - bo coś mówiła, że biedna się słabo czuła - aż z tej słabości wciągnęła batonika i bułkę (samo zło, z dietetycznego punktu widzenia).

TURCJA

Dosłownie. Zakochałem się w Turcji - co chyba samo w sobie złe nie jest, jako że byłem tam z moją kochaną pierwszą miłością w osobie żony mej prywatnej osobistej :)

Wylecieliśmy po południu 16.06. Samolot punktualnie. Dla obydwojga z nas - coś nowego, bo żadne z nas nie leciało. A do tego - linie Sky Aerlines - tureckie, stewardessy turczynki, choć płynnie mówiące po angielsku. Tylko nie zrozumiem, po co komunikaty w czasie lotu były po turecku. Lot czarterowy, sami Polacy :)

gdzieś nad Polską

Wiedzieliśmy, że będzie ciepło. Ale to, co zastaliśmy po przejściu przez ogromny terminal 2 w Antalyi - przerosło wszelkie oczekiwania. Było ok. 21:00, czyli u nich 22:00 (+1 h w stosunku do czasu polskiego), i powietrze po prostu się czuło. Tropik jakby. Oczywiście, niektórzy pasażerowie musieli się popisać - dwóch (jeden trzeźwy, drugi nie) wynosiło trzeciego, który rozpoczął świętowanie piwem już na polskim lotnisku, i po wyjściu z lotniska w Turcji... położył się koło rezydentki, liczącej ludzi przed zapakowaniem nas do autokaru, i zasnął. A kilku Turków, obok stojących, miało straszny ubaw. I jak tu nie dziwić się, że mamy na świecie opinię - jak Rosjanie - pijaków?

Antalya jest 120 km od Alanyi - więc trzeba było dojechać. Po kolei zostawiając poszczególne osoby w poszczególnych hotelach - niektórzy nawet 20-30 km od Alanyi. Myśmy byli na końcu, w ostatnim, Gold Safran (dzielnica Machmutlar). Gdy boy zaprowadził nas do pokoju - jedyny zgrzyt w czasie pobytu: pokój był na parterze, z balkonem na który bez problemu można było wejść z ogrodu, a nie domykały się drzwi rozsuwane na ten balkon. Próbował, oczywiście, przekonać mnie, że w ogrodzie obok jest security (faktycznie, jakiś ochroniarz prawie spał ok. 50 m dalej) - ale po 10 USD i chwilowej rozmowie z delikatnym naciskiem + powtórzeniem kilkakrotnie z mojej strony słowa-klucza I will go and talk to the manager - od razu w rzekomo pełnym hotelu znalazło się dla nas miejsce na 5 piętrze.

Pokój doceniliśmy dopiero rano. Ogromny, chyba większy niż nasza kawalerka. Łukowo sklepiony korytarz, po lewej od razu sypialnia z 2 łóżkami (zbędna nam), dalej duża toaleta z wielkim prysznicem, właściwy pokój z kanapą, tv (tak, TV Polonia jest wszędzie!) i łóżko, gdzie spaliśmy. Klimatyzator, sensownie, nad łóżkiem, sterowany pilotem, cichutki. No i wielki balkon, akurat na rogu budynku - więc słońce o każdej porze dnia, gdy tylko było, począwszy od rana do wieczora. A z balkonu - prześliczny widok: po lewej na miasto, po prawej - na basen i ogród hotelowy.

Codziennie rano zrywałem się przed 7:00 i jako pierwszy/jeden z pierwszych szedłem na dół na basen, żeby się popluskać w basenie w promieniach wschodzącego słońca. Potem, jak żonka wstała sobie, ogarnialiśmy się i szliśmy na dół, na powietrze na śniadanie.

Właśnie. Wyżywienie w tym hotelu zasługuje na osobny opis. Ilość - ogromna. Fakt, all inclusive. Ale za niewiele - jako że za całość zapłaciliśmy ok. 1200 zł od osoby. Taki pokój, taki standard? Moim zdaniem, niewiele. Posiłki były co rusz. 7:30-9:30 śniadanie. 10:30-12:00 drugie śniadanie. 12:00-14:00 lunch. 16:00-17:00 herbatka i ciasto. 19:30-21:30 kolacja. 23:00 zupa. Od 10:00 do oporu bar - piwko, drinki lokalne, rakia turecka, likiery itp do bólu. Oczywiście, zimne napoje także - kawka, herbatka, mnie najbardziej do gustu przypadła gorąca czekolada.

Praktycznie na każdy posiłek było 4-5 do wyboru dań na ciepło. Niezliczona ilość różnego rodzaju sałatek, do których było drugie tyle sosów. Przeróżne wędliny, sery. I niesamowicie soczyste owoce - myśmy zażerali się przede wszystkim pomarańczami i arbuzami. Pieczywo - najróżniejsze. Jajeczka - oczywiście, na twardo i miękko. Jajecznica bywała, paróweczki - albo bułki z parówkami, takie mini. Ogromna różnorodność. Oczywiście, czasami coś się powtórzyło - np. co 2 dni - ale ja nie narzekałem, i nie widziałem, aby ktoś narzekał.

Osobna bajka - obsługa. Uśmiechnięci Turkowie, każdy w mundurku hotelowym, na piersi po prawej stronie mając wyszyte imię i stanowisko. Biali - kelnerzy; niebiescy - barmani. I Yildilray cały na czarno - szef baru. Strasznie pozytywni - nie uśmiechający się sztucznie, ale ewidentnie lubiący pracę. Bardzo często zagadujący uprzejmie, lubiący pogadać z turystami. I niesamowicie zdolni - taki mały Ali, mój ulubiony, potrafił w jednej ręce przenieść taką ilość talerzy, w ogóle nie patrząc na nie i dokładając ciągle nowe - że budził mój podziw.

Nie sposób też nie wspomnieć o grupie animatorów - którzy praktycznie cały dzień wygłupiali się i organizowali rozrywki dla gości hotelowych. Mówili po turecku, angielsku, niemiecku i troszkę po polsku - bo i Polaków tam sporo wśród gości. Począwszy od gimnastyki o różnych porach, przez różne gry i zabawy w ciągu dnia (w tym w basenie), dyskoteki wieczorne o 21:00 dla dzieci, codzienne wieczorne show czy wreszcie na dyskotekach w Alanyi skończywszy - dosłownie stawali na głowach, aby czas gościom uprzyjemnić. Bawili, i to skutecznie.

17.06 na spotkaniu organizacyjnym wykupiliśmy od razu wycieczki fakultatywne - stwierdziliśmy, że tak łatwiej, lepiej i wygodniej. Polski rezydent, transport spod hotelu (a nie skądś z miasta). Dowiedzieliśmy się o płatnościach, namiarach na rezydentów - bardzo dokładnie powiedziano, co i jak, a do tego drinki zimne były - co przy ok. 40 stopniach było potrzebne. Okazało się, że mieli nawet lekarza, z którym dało się po polsku komunikować!

Po spotkaniu - cieszyłem się przy okazji, bo pozbyłem się sporej części gotówki, płacąc za wycieczki - pojechaliśmy dolmuszem do centrum Alanyi. Dolmusz = w Turcji takie coś, jak busiki kursujące u nas na Podhalu. Bez rozkładu, po prostu jedzie - i trąbi, jak widzi kogoś na przystanku, i jak chcesz jechać, to trzeba machnąć.

Swoją drogą - pojazdy i sposób jazdy w Turcji to osobna bajka. Kierunkowskazów się nie używa. Jeździ się tak, jak wygodniej - pasy stanowią chyba tylko dekorację. Autobusy na górskich drogach wyprzedzają się na trzeciego. Skuterki wciskają się wszędzie. Pełen chillout. A zakaz zawracania oznacza, że Twój kierowca na 99% właśnie tam zawróci :)

Dojechaliśmy z przesiadką do Ic Kale - twierdzy Alanyi, sięgającej XIII w. Piękne zabytki, w tym rozsypujący się - z resztką kopuły - kościół. Zapierający dech w piersiach widok na Alanyię z obydwu stron - plażę Kleopatry, a także część z hotelami, gdzie my mieszkaliśmy. Masakryczny ukrop - ale warto było go znieść, żeby mieć takie zdjęcia.


Ic Kale - twierdza Alanyi

Wracając - kilka souvenirów, które - o dziwo - pod takim zabytkiem okazały się być... tańsze niż gdzie indziej. Na marginesie - walutą turecką jest lira. 1 lira = ok. 2 zł. Ale nie ma problemu z płatnościami w euro czy dolarach. Jak to mówią, no problem my friend - bo tam każdy jest Twoim friend.

Kolejny dzień - 18.06 - wycieczka z możliwością korzystnych zakupach w salonie z konfekcją skórzaną D'enver (strasznie natarczywi sprzedawcy - ale ceny, o ile wiem, wcale nie wygórowane) i u jubilera Tiffany'ego - gdzie nabyłem małżonce, z wyprzedzeniem jako prezent na naszą 1. rocznicę, pierścionek śliczny złoty z cyrkonią i małymi serduszkami, który jej się bardzo podobał. I to właściwie była jedyna okazja, kiedy mogłem się potargować - bo nietargowanie się, jak wszędzie pisało i mówili, jest w złym tonie - tam po prostu wypada się targować.

Stamtąd zawieźli nas na punkt widokowy Seir Tarasy - widok na Alanyię z drugiej strony w stosunku do miejsca, w którym myśmy mieszkali. Dalej - lunch na znanym już nam stoku w drodze do Ic Kale, w piętrowo położonej restauracji, na chyba ok. 5 platformach. I na koniec - czas wolny w porcie, gdzie obejrzeliśmy Czerwoną Wieżę, przeszliśmy się po ruinach murów i zrobiliśmy sobie fotki pod pomnikiem ojca współczesnej Turcji - paszy Kemala Ataturka.

widok ze zbocza Ic Kale na port i Czerwoną Wieżę

A po powrocie - spacerek nad morze. Plaża - dość nieciekawa, bo kamienista. Hotel ma przypisaną swoją plażę, kawałek, nawet z miejscem do gry w siatkówkę (graliśmy w kilku, zebrani przez animatorów, i nawet wygrała moja drużyna 2:0 - masakryczny upał, na nogi co chwilę polewali nam wodę, bo się wytrzymać nie dało, tak piasek palił), ale za leżaki trzeba płacić, a dodatkowo dno kamieniste i łatwo poranić nogi. No i woda słona. Więc nie korzystaliśmy.

plaża w Alanyi w dzielnicy Machmutlar

19.06 pojechaliśmy na rafting - czyli taki spływ pontonem rwącą górską rzeką. A że my nad brzegiem morza - to nieco trwało, zanim wywieźli nas w góry, na oko na wysokości jakieś połowy drogi pomiędzy Alanyą a Antalyą. Po drodze - okazja do popatrzenia, jak wyglądają małe miejscowości, wioski, poza dzielnicami hotelowymi w dużych miastach. A wyglądają biednie, nie ukrywając. I specyfika budowy domów tureckich - zawsze min. 2 piętra. Bo na dole - garaże np. z obórką czy składzikiem, na całej długości budynku , a mieszkania na piętrze. Za mało miejsca? Nie problem - dobuduje się nowe piętro.

Na miejscu wszyscy zrezygnowali z pianek, bo byśmy się w nich ugotowali, nie mówiąc o tym, że rozmiar XXL był, na moje oko, tak naprawdę L... Kapoki, rękawiczki, kaski - i wio do autobusu, który wiózł nas dalej, na start. No i popłynęliśmy. Lodowata woda. Na postoju mieliśmy, trzymając się nawzajem za kamizelki, przechodzić - a raczej przepływać - przez lodowato zimną wodę, co było w całości (jak cała impreza) filmowane i fotografowane. Pamiątkowe zdjęcia obok i nad wodospadem. Potem, przy kolejnym postoju, okazja do skakania ze skał do wody - bomba!

I w pewnym momencie - po prostu, płynąc sobie, wyskoczyliśmy we 3 z pontonów, żeby się ochłodzić w wodzie. A Murat, nasz przewodnik, powiedział, że można. Gorzej było z dopłynięciem potem z powrotem do pontonu - prąd był tak silny, że płyniesz z całej siły do przodu... i cofasz się. No i wojny pomiędzy poszczególnymi pontonami - czyli chlapanie się. Dyrygowanie nami - pełen profesjonalizm - po polsku: lewa do przodu, prawa do tyłu, attack position. I to jego magiczne Relax, I'm a professional. Kapitalny facet :) Który, notabene, umówił się po wszystkim na randkę następnego dnia z K., która z przyjaciółmi (mieszkali w innym hotelu) płynęła z nami. Dalszych losów tej znajomości nie znam.

Jak już dopłynęliśmy - lunch, dobry, i okazja życia - zdjęcia z imprezy po 5 USD sztuka, albo film po 25 USD. Trudno - kupiliśmy 4 zdjęcia. Potem zapakowali nas i zawieźli z powrotem do hoteli. Tego dnia bardzo dobrze się spało (nie żeby w inne dni spało się źle, co to to nie).


na czymś takim pływaliśmy

Następnego dnia - 20.06 - coś, co było niesamowite. Wycieczka do Perge, Aspendos i Kursunlu. Zdecydowaliśmy się na to, bo z uwagi na koszt i nachodzenie się terminów, nie byliśmy w stanie pojechać do Kapadocji (2 dni, dość droga - a szkoda 2 dni z 6 dni pobytu) ani do Pammukale (nachodziło się z jeep safari). Antyczne Perge - o którym pisał i gdzie był św. Paweł w 48 r.n.e. Aspendos z najlepiej zachowanym na świecie teatrem antycznym - nadal działającym, nawet był akurat festiwal, całość zapiera dech w piersiach. I park krajobrazowy Kursunlu - z prześlicznymi, magicznymi wręcz wodospadami. Bajka, nie tylko ze względu na przyjemny chłodek i cień drzew.


antyczne Perge


najlepiej zachowany antyczny teatr w Aspendos


wodospady w parku krajobrazowym Kursunlu

I wiecie, co? Zrobili tę wycieczkę tylko dla nas dwojga. Przyjechało 3 rezydentów, klimatyzowany nówka vw transportem ze skórzanymi obiciami - normalnie, vip tour nam się trafił. A przy okazji zaprzyjaźniliśmy się z Zosią (szefowa rezydentek, jedyna władająca tureckim), Beatą i Anią - dowiedzieliśmy się sporo o ich pracy, a nawet mieliśmy okazję być świadkami, jak Ania przez telefon kontaktowała się z tureckim lekarzem, i przekazywała mu informacje o stanie zdrowia jednego z gości hotelowych, który zasłabł i było podejrzenie stanu przedzawałowego... Mocno stresująca praca, takiego rezydenta.

Z kolei 21.06 - jeep safari. Firma - bardzo turecka - Sherlock Holmes. Charakterystyczne pomarańczowe jeepy. Jechało ich w sumie 7 - większość to... wycieczka fińska z prześmieszną, o bardzo jasnej karnacji, małą i krępą przewodniczką, obwieszoną ogromnymi koralami, która wywoływała nas - kilku Polaków - ogólną wesołość, gdy zaczynała trajkotać, tłumacząc na fiński to, co mówił po angielsku Alberto - przewodnik i szef firmy.

Najpierw - ponownie Seir Tarasy, panorama miasta, herbatka. Opis przebiegu wycieczki. Potem pięliśmy się coraz dalej w góry Taurus, otaczające Alanyę - w pewnym momencie byliśmy ponad chmurami. Ciekawostka - Zosia mówiła, że te chmury lecą przez całe morze i zatrzymują się dopiero właśnie na tych górach, stąd taki a nie inny klimat właśnie w tej okolicy.

Pierwszy przystanek - chatka nomadów. Rodzina, która cały rok mieszka w lesie - raz w letnim, raz w zimowym domu. Mogliśmy pochodzić po letnim - wielki namiot, wyłożony w środku dywanami, z paleniskiem po środku. Okazja do porobienia fajnych zdjęć ich sprzętów i sobie w ich fotelach, przy ich stolikach, w tych niesamowitych wnętrzach. Jak powiedział Alberto - ok. 50 lat temu sporo ludzi w takich warunkach tam żyło. Dzisiaj - jakby taki żywy skansen.



gdzieś w górach Taurus w okolicy Alanyi

Potem, mocno z nienacka, przejechaliśmy po terenie specjalnie przygotowanym na wyczyny terenówek. Zjazdy, podjazdy, slalom między drzewami, wjazdy do rzeczek - szaleństwo. Moim zdaniem - kierowca, o ile to w takich miejscach możliwe, nasz Irfan, jechał jakby na pamięć - bo szyba cała była uwalana błotem, więc nie mógł widzieć dokąd jechał.

Dalej pojechaliśmy głębiej w góry, aby dojechać do schowanej w jakieś dolince wsi, gdzie - jak opowiedziano nam - pozostali starcy i dzieci, bo młodzi ludzie są w mieście i pracują. Wioseczka, w której wszędzie pełno sadów i upraw - np. pomarańcze owocujące przez okrągły rok. Żonka z poznanymi tam D. i K. spróbowali, podprowadzając z drzewa - świeżutkie i pyszne.

Zbliżając się ku końcowi - lunch w restauracji w górach, ukrytej w głębokim wąwozie, ze stołami położonymi nad świetnie orzeźwiającym potokiem. Zjedliśmy, no i poszliśmy popływać. Woda - jak tam wszędzie w górskich potokach - lodowata. Ale za to - była skocznia, gdzie z ok. 4 m można było sobie skoczyć. Bajka.

Na zakończenie - zjechaliśmy pod Ic Kale, gdzie zawieźli nas w fajne miejsce u podnóża twierdzy, z fajnym widokiem na wspomnianą już Czerwoną Wieżę i port. Jako że było nas w sumie 6 - poza nami, D. i K. także A. i K., dwie dziewczyny mieszkające w hotelu naprzeciwko naszego - zrobiliśmy zrzutkę i zamówiliśmy film DVD i zdjęcia z całości. Odebrałem je następnego dnia rano w recepcji naszego hotelu - mam ich adresy, poprzegrywam i wyślę w Polskę.

Tego wieczora, jako że mieliśmy już silną grupę, spędziliśmy czas razem nad basenem, a po kolacji udało nam się przemycić A i K. do nas i posiedzieliśmy, racząc się nad basenem różnymi miejscowymi napitkami.

Ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na chillout nad basenem. Spiekliśmy się straszliwie, ale wytrzymaliśmy chyba z 6 godzin, co jakiś czas pluskając się w basenie. Nie obyło się bez ofiar - w toku gry w ping ponga z D., grając na boso, koło basenu, raczyłem sobie wbić kawałek rozbitego szkła w stopę prawą. Ale nic się nie stało - tylko krew się dość dramatycznie lała, ale jak przestała to było ok.

Później poszliśmy z żonką do nieopodal położonego sklepiku, gdzie nabyliśmy drogą kupna pamiątki dla rodziny i przyległości, po czym z D. i K. poszliśmy na prawdziwy turecki kebap. Żeby nie było - jedyny, poza wycieczkami fakultatywnymi (gdzie posiłek był w cenie) posiłek zjedzony na mieście (bo po co - skoro w hotelu wszystko było). I zostaliśmy najwyraźniej wzięci za Rosjan - tym dziwniejsze to, że D. (rodowity Ślązak) rozmawiał z właścicielem... po niemiecku.

Ostatni wieczór spędziliśmy obserwując show naszych dzielnych animatorów, racząc się w chłodzie obok basenu różnymi napitkami. Potem szybkie pakowanie i spanie.

Rano ostatnie dopakowywanie, pożegnanie z D. i K. po śniadaniu (my wyjeżdżaliśmy o 8:20, oni o 11:10 - mogli jeszcze słońca złapać nieco) i z przyjemnością stwierdziliśmy, że odwozi nas na lotnisko nasza Zosia. Z jednym przystankiem i chwilą dreszczyku (gdy minęliśmy rozwalony nieco autokar innego biura podróży z Polski - nic się nikomu nie stało, ktoś im pod koła wjechał - gorzej, że niecałe 45 minut i ok. 30 km dalej mieli samolot, więc raczej nie zdążyli) dojechaliśmy na czas na lotnisko, aby o 13:20 odlecieć i ok. 15:45 23.06 naleźć się w Polsce.


Gdzieś nad Rumunią

Reasumując. Wrażeń co niemiara. Ok. 1500 zdjęć, kilka filmików. Zupełnie inna kultura - wszechobecne meczety, choć przecież Turcja jest republiką laicką. Tak, sami sobie budują meczety - jak chcą i mają pieniądze (co czasami powoduje, że jedna wioseczka potrafi mieć... 5 meczetów na 200 mieszkańców). Piękna pogoda, niesamowite widoki, krajobrazy, zapachy. Wszystko takie inne i bardziej intensywne niż nasza szara Polska.

No i najważniejsze - ludzie. Nie, wcale nie uprzejmi dlatego, że nastawieni na zysk i chcący zarobić na turystach. Nie raz i nie dwa razy zagadali mnie na ulicy - mówiąc wprost, że nie chcą mi nic wcisnąć czy sprzedać, ale chcą porozmawiać, ewidentnie z ciekawości dopytując się, skąd jestem, jak mi się podoba Turcja. Taka prawdziwa życzliwość i ciekawość świata. A przede wszystkim - autentyczne uśmiechy. Zosia to zauważyła, ale ma rację - u nas większość osób, zapytanych co u ciebie? zaczyna narzekać; tam, choćby ktoś miał wypadek, okradli go - zawsze odpowie, że Thanks, I'm great, an how are you? Permanentny optymizm.

To był dobry czas odpoczynku od tego wszystkiego, co tutaj. Piękny czas spędzony z ukochaną osobą, który pozwolił poszerzyć horyzonty, zobaczyć coś nowego, poznać nowych ludzi. I na pewno - pozbyć się stereotypów. Bo ja tam nie widziałem ani jednego szalonego radykała muzułmańskiego - a zetknąłem się z dużą ilością ludzi po prostu uprzejmych, życzliwych, miłych i kulturalnych; co z tego, że czasami pracowali jakby dla mnie jako gościa hotelu - ale, bywając nawet w różnych polskich hotelach, z tak pozytywnym nastawieniem jakoś się nie spotkałem.

Wszystkim, którzy chcieliby wybrać się do Turcji, Egiptu czy Tunecji - polecamy organizatora naszego wypoczynku, firmę BeeFree. Nowa, w tym roku powstała firma, dawny właściwie Exim Tours (jego właściciele odeszli i założyli nowe biuro, przenosząc także cały personel). Tak samo, jak hotel Gold Safran w Alanyi w Turcji na Riwierze Tureckiej nad Morzem Śródziemnym, w którym byliśmy.

ps. Jeśli ktoś się w te strony wybiera - polecam Turcję w sandałach - świetna strona, dużo przydatnych i w bardzo ciekawej (i ciągle aktualizowanej) formie podanych informacji o wszystkim: historii, kulturze, obyczajach, ludziach - wszystkim, co na wyjazd potrzebne.


niedziela, 27 czerwca 2010

KILKA SŁÓW O NAS

Kultura wymaga, aby się przedstawić.

Natusza
Rocznik ten sam, co Tomusz (bo kobiet dat nie wypada wypominać :P). Od zawsze mieszkanka nowszej części Trójmiasta. Liceum skończyła w Sopocie, potem studia również w Trójmieście. Pod koniec liceum, nieco z początku na siłę, w jej życie wkroczył człowiek, który bardzo się starał... Tak, Tomusz właśnie. No i poszedł za nią aż na te same studia, które (w odstępie 2-3 minut) pewnego pięknego, acz wietrznego, czerwcowego dnia AD 2009 skończyli. Od o wiele piękniejszego sierpniowego dnia tego samego roku - z własnej nieprzymuszonej woli żona Tomusza. Od prawie początku studiów zawodowo - jak najbardziej zbieżnie z wykształceniem - urzędniczka gdzieś w Trójmieście (a może nie :P), od całkiem niedawna na bardzo merytorycznym i odpowiedzialnym stanowisku.

Pasjonatka książek, filmów i seriali wszelkiej maści o wampirach (chętnie przyjmiemy większe mieszkanie - bo jej książki przestają się mieścić w naszym malutkim). Nie znosi wycieczek pieszych, ale Tomusz stara się ją nawrócić. Zdecydowana domatorka - jednak w nieco innym sensie niż Tomusz - także domator.

Oaza spokoju. Uroczy uśmiech. Niezwykła umiejętność rozładowywania napięcia swoją beztroską. Nic dziwnego, że Tomusz się zakochał :)

Tomusz
Rocznik 1985. Na początku kilka lat w Gdyni, potem wieki całe w Gdańsku, żeby po ślubie z Natuszą rok temu powrócić do Gdyni. Liceum, tak jak Natusza, skończył w Sopocie - ale inne. W ogóle to poznali się przypadkiem - dzięki GG (chociaż jeden pożytek z tego ustrojstwa). W życiu zajmował się, w trakcie studiów, kilkoma różnymi dość (choć zawsze z kierunkiem jakoś związanymi) rzeczami - aby nie tak dawno, sfrustrowany byciem urzędnikiem, osiąść w pewnym dość dużym i z pewnością czytelnikowi znanym z widzenia/nazwy serwisie www, w charakterze wielce wykwalifikowanego specjalisty. A w trakcie (a dokładnie - pod koniec) studiów tak naprawdę się przekonał do tego kierunku. Absolwent pewnej aplikacji korporacyjnej, łączonej z niezrozumiałych bliżej przyczyn, z kolorem niebieskim. Podobno pan mecenas. Dzisiaj, póki co, urzędnik.

Czyta wszystko, wszędzie, zawsze. Od historii (średniowiecze, Kościół, chrześcijaństwo, II wojna światowa, historia najnowsza) poprzez hagiografie i literaturę religijną, aż do dobrych powieści (historical fiction, sensacje, thrillery, thrillery sądowe i medyczne). Natusza, o ile się z nim rozwiedzie (a Boże broń!) to pewnie dlatego, że zawali ich mieszkanie dokumentnie książkami... Poza tym człowiek od komputerów, przy okazji lubiący amatorsko fotografować. No i pojechać w góry czy za granicą świata cóś zobaczyć - jak żona pozwoli. Zapalony rowerzysta amator.

Choleryk, który próbuje jakoś sobie z tym radzić i nie doprowadzać Natuszy do szału. Ciągle na nowo zakochany w niej, zapatrzony jak w obrazek.

>>>

Blog o nas - ale pisać będę pewnie ja. Nie Jarząbek - ale Tomusz :)


dopisane 08.11.2010Dominik
Przewidywania lekarzy różnej maści wskazują, iż narodzić się ma w pierwszej połowie marca 2011. Pierworodny Natuszki i Tomusza, owoc ich ciężkiej pracy na spóźnionym miesiącu miodowym w Turcji (czerwiec 2010). Jak na razie - dość ruchliwy i uparty, zajmujący się spaniem tudzież kopaniem Natuszki od środka.

dopisane 11.03.2011
Urodzony 10.03.2011.