Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

niedziela, 27 marca 2011

Confused

W sumie - nie bardzo wiem, co napisać. Niby wiele się dzieje, ale spokojnie tak. 

Synuś zdecydowanie rośnie i zmienia się. Może nie tak dosłownie i wymierzalnie (wziąłem miarkę - położona powiedziała, że takie maluchy mierzy się zwykła taką - 52 cm, sporo), ale zdecydowanie włos mu się na główkę rzucił. Nie wiem, po kim, ale wychodziło by, że będzie blond aniołkiem. Hmm... Mamuśka jego ponoć tak też miała w dziecięctwie swym zamierzchłym :) Na twarzy, ale też w ciałku i na nóżkach zdecydowanie ładnie nabiera kształtów. Wydaje mi się, że jest coraz bardziej silny - jak się siłuje z nami (albo i sam ze sobą), np. przy przebieraniu, to widać sporo krzepy. Albo jak łapką paluszek czyiś złapie.

Mamy z Natuszką pewien problem z laktacją - otóż pokarmu jakby produkuje się zbyt dużo, i jak maleństwo nasze, jak by nie patrzeć, z dość małym jeszcze przełykiem i buźką, dosysa się do cycka, to okazuje się, że mleczka leci więcej, niż on jest w stanie przerobić, tzn, połknąć - i odstawiać trzeba go. Dość kłopotliwe i wydłuża nieco karmienie. W mądrej książce wyczytaliśmy o patencie z kapustą - przykładanie zgniecionej na piersi. Podobno pomaga.

Generalnie, Natuszka wrzaskliwym dziecięciem była, co wiem od teściowej. Dominik jednak momentami przechodzi sam siebie, gdy o wrzaski chodzi. Czasem w dzień, czasem w nocy. Ot, tak. Chyba raz czy dwa razy się zdarzyło, żeby mu niewygodnie na jednym boczku było - przełożyliśmy na drugi. Jak kupka - wiadomo. Jak ma odruch ssania? Nie wiem, bo to odruch, czy to od razu oznacza, że jest głodny? Jak pół godziny wcześniej skończył jeść - to chyba nie. Z odbijaniem jest różnie - raz łażę z nim kilkanaście minut na rękach i nic (mam wrażenie, że nie zawsze musi się odbijać, albo jemu się odbija dosłownie niezauważalnie, skoro trzymam go w rękach, a nic nie czuję), a raz wystarczy moment i jak mu się odbije, to ściany drżą. Położymy na brzuszek, ponosimy - czasem pomaga. A czasem - najczęściej - nic nie daje, i malec porykuje dalej w najlepsze.

Jest czym się martwić? Już głupieję trochę. Bo w takim ryku - donośnym naprawdę - ani żonka, ja, ani teściowa nie jesteśmy go chyba w stanie uspokoić (jak się udaje, wg mnie, to przypadkiem). Kolki? Ale to się zdarza także w nocy i rano, a kolki ponoć tylko popołudniami i wieczorami.

środa, 23 marca 2011

Zdiagnozowany - jest dobrze

Weekend upłynął dość spokojnie. Siedzieliśmy w domku, poza niedzielą, gdy poszliśmy z Natuszką na mały spacerek, żeby sobie odsapnąć, żeby pooddychała świeżym powietrzem. W sobotę pojechałem z teściem po niewielkie zakupy, przy okazji kupiliśmy Dominikowi czapeczki dwie i ze 3 ciuszki. 

Innymi słowy - jakby chillout, gdyby nie to, że w tym wszystkim maluszek, który bardzo szybko nauczył się wymuszać przyciąganie uwagi wszystkich naokoło :) Czyli sporo roboty. W ogóle, jakoś od niedzieli/poniedziałku mamy problemy ze snem jego - tzn. niby się najada, ale spać nie chce, budzi się i płacze. Nie bardzo wiemy, co z tym fantem zrobić. Dopóki jest na rękach, albo gdy go położymy między nami w łóżku - jest ok. Jak odłożymy go do kołyski - ryk. 

Wczoraj wziąłem wolne, bo mieliśmy koło południa iść do lekarza na zlecone przy wypisie ze szpitala badanie. A o 12:00 miała przyjść do teściów do domu położna. Czekaliśmy do 13:00 - nie przyszła. Z morderczymi zamiarami zadzwoniłem do niej - zaczęła się tłumaczyć, i żebyśmy przyszli do przychodni, skoro i tak idziemy tam. No to poszliśmy, z Dominikiem w nosidełku vel krzesełku samochodowym. Całość wizyty była dość ciekawa - najpierw z położną: papierologia, ważenie, oglądanie, rady co do pępuszka. Generalnie, kobieta bardzo dobre wrażenie na mnie, na nas zrobiła. Miła, bezpośrednia, bardzo starała się pokazać, że do maleństwa nie można jak do porcelanowej lalki podchodzić - pokazała kilka ćwiczeń, jak można go rozciągać, co robić gdy maluszek nie chce spać, jak ćwiczyć nóżki. Potem zawołała pediatrę (leczył Natuszkę, gdy chodziła do szkoły i były wtedy jeszcze gabinety - bardzo solidny) - przepisał witaminę K+D, opowiedział co nieco i poszedł. W tym czasie położna, której pokazałem przygotowaną przez nas listę pytań, zaczęła mi... pisać na niej odpowiedzi, pozytywnie zdziwiona profesjonalnym podejściem :) 

Wychodzi na to, że synuś rozwija się, jak trzeba. W poniedziałek teściowie z Natuszką zawieźli go na pobranie krwi - wynik był już wieczorem; w ciągu tygodnia ilość płytek krwi skoczyła z 122 000  do 204 000, więc bardzo ładnie. Zważyli go nam wczoraj - z 2490 g przy wypisie zrobiło się 2760 g, czyli w ciągu 7 dni przybyło mu 330 g - mówią, że to bardzo ładnie i dużo. Rozwiało to tym samym podstawowy problem - szukając przyczyny, dlaczego Dominik nie chce spać, myśleliśmy że Natuszka nie ma wystarczającej ilości pokarmu - a tu okazało się, że jest go aż nadto (położna powiedziała, żeby generalnie co do zasady karmić za jednym razem tylko jedną piersią; wyjaśniała, że karmienie do oporu oboma zalecili w szpitalu, bo był malutki i nie miał powalających wyników, a teraz ładnie nadgonił). Pogoda nastraja - mamy werandować młodego i szykować się spacerków (trzeba przywieźć z domu wózek). Czkawka jest normalna, pewnie zbyt łapczywie ciągnie mleko (wydaje mi się, że w pomieszczeniach jest mocno ciepło). Troszkę katarek miał przez chwilę - ale ustrojstwo do tego mamy, położna kazała też sól fizjologiczną kupić. 

Na koniec zapytaliśmy o dość skomplikowaną kwestię cytomegalii - nie wnikając w detale (Natuszce wykryli w ciąży, ale przebytą wcześniej - kwestia zestawienia ew. objawów Dominika z szansą na to, że on może mieć z tym problem), lekarka kolejna, która przyszła, wytłumaczyła, co i jak, poleciła dopytanie (mailowo) zupełnie przypadkowo pozyskanego eksperta (ekspertki - profesor neonatologii, kto by pomyślał). 

W każdym razie - morale po tej wizycie dużo lepsze. Szkoda, że Dominik cały czas jakoś nie jest skory do grzecznego spania w łóżeczku, i jak ktoś nie jest koło niego, to jest dramat, płacz i zgrzytanie zębów... :)

PS 01 - Bardzo dziękuję wszystkim za komentarze. Jak ktoś, zdarzyło się, napisał, że pierwszy raz coś komentuje - zachęcam do częstszego pisania i komentowania :)
PS 02 - Przed urodzeniem się Dominika starałem się komentować w miarę regularnie blogi wielu osób... Dzisiaj nijak nie mam na to czasu, niestety. Jeśli tylko będzie to możliwe - postaram się do tego wrócić.

piątek, 18 marca 2011

Pierwsze dni razem w domu

Niestety, w poniedziałek Natuszka z Dominikiem nie przyjechali do domku. Natuszka dzwoniła, popłakując, że jakieś badania jeszcze muszą zrobić. Trudno. Lepiej, żeby zrobili zawczasu i dopiero wypuścili - niż wypuścili byle jak i potem problem był.

Byłem przekonany - więc we wtorek. Było powiedziane - jeśli dobre wyniki badania krwi, to wypisują. Niestety, okazało się, że wynik za niski. Ale obiecali wykonać badania raz jeszcze, wyniki miały być po południu dość wcześnie. Siedzimy i trzymamy kciuki - ja w pracy normalnie. Zadzwoniło słońce moje - wypisują! Teściowie pojechali, ja z pracy taksówką za nimi. Jak czekaliśmy z teściem w poczekalni, kiedy Natuszka z teściową pakowały jej rzeczy i Dominika, okazało się, że czekał także jeden człowiek, który z żoną byli z nami na szkole rodzenia. Porozmawialiśmy - jego żona (pani mocno po 40, na oko) urodziła w poniedziałek, naturalnie. Odwiedzał ją z córką, 20-letnią. Niezła przerwa, co? :)

No to wróciliśmy. Pierwsza noc dość trudna była - spałem w sumie jakoś 4 h może. Dominik dość mocno płakał przy każdym zmienianiu pieluszki, a że ma tendencję (co chyba dobre?) do częstego wypróżniania się, to było tego troszkę. I najgorzej z karmieniem - Natuszka nie wiedziała, czy ma pokarm, czy on nie wie jak ssać. W środę, jak przyszedłem po pracy, Natuszka mocno podłamana - dalej problem był. Szukałem, czytałem - że po cesarskim cięciu to nie jest jak przy porodzie naturalnym, że laktacja się jakby uruchamia sama, i że to może potrwać. A sam maluszek musi się ssać nauczyć dobrze. 
 
I udało się, od tamtej pory im dalej, tym lepiej. Nie ma problemów - jak popłacze, a w pieluszce spokój, znaczy się głodny - karmimy, zgodnie z zaleceniem, na żądanie. Czasami co godzinę z hakiem, czasami co 3 h. Różnie. Jedyny mankament - ma tendencję, szczególnie jak się naje na początku, później zasypiać lekko. Nie przekreślamy laktatorów elektrycznych - mamy ręczny, ale jakby chcieć go stosować permanentnie zamiast karmienia piersią, to by się Natuszka zarobiła na samym ściąganiu pokarmu. Trochę kosztuje, ale przydatna rzecz może być. Patrzyłem na Allegro, Mendeli podobno są najlepsze. Zawsze będzie na sytuacje awaryjne - wyjście jakieś, załatwianie czegoś przez Natuszkę, co prędzej czy później nastąpi.

Śliczne to nasze maleństwo :) Nawet zdarza mu się tak samemu z siebie uśmiechnąć. Bardzo lubi - jak Natuszka - jak się go głaska po rączce. I tak z ciekawością się patrzy. Szkoda, że ruchy nadal takie nieskoordynowane ma :) Czasem nie chce dać się uśpić, czasami się rozbudza - ale póki co, odpukać, nie ma jakiś dramatów z nim. Jak zakwili - to albo pieluszka, albo głodny. Troszkę przy myciu się wygina i wyrywa - damy radę, nauczymy, żeby wodę polubił (a nie, jak jeden nasz znajomy, który wody nie lubi - bo jest... mokra). 

Natuszka działa dzielnie i wg mnie idzie jej bardzo dobrze. Oczywiście, czasami chwilowa depresyjka przyjdzie - w stylu jaka ze mnie zła matka, ja nie umiem, ja źle robię - i wtedy staram się przytulić, uświadomić jak dobrze jej idzie. Zresztą - przyszła wczoraj położna, i stwierdziła, że maluszek zadbany, czysty i ładnie wygląda. U teściów jesteśmy, ale nie dajemy się wyręczać. Tzn. pomagają - teściowa upierze, ugotuje. Ale małym zajmujemy się my we dwoje - tzn. ja na tyle, na ile jestem po pracy w domu. W nocy też pomagam i staram się - choć i Natuszka, i teściowa protestują, żebym spać szedł. No i co? Teraz tylko ja pracuję, za pół roku do pracy wróci Natuszka, i będzie trzeba tak się podzielić tym wszystkim, żebyśmy obydwoje do pracy przytomni byli.

Wczoraj położna pobrała Dominikowi krew - i co? Nic, miały być wyniki, zadzwonili że się (2 fiolki!) skrzepły. I trzeba raz jeszcze. Inna rzecz - nie wiem, po co wczoraj się baba uparła. Przy wypisie zalecili i wizytę u pediatry (jest - na wtorek) i pobranie z badaniem krwi - ale na tydzień po wypisie. Czyli nie wczoraj ani dziś - a wtorek lub środę. Krew powtórzymy - ale w poniedziałek. I we wtorek pierwsza wizyta u lekarza - oby u maluszka w życiu ich jak najmniej było.

No właśnie. Dopiero dzisiaj synek zaistniał administracyjnie - rano udałem się do USC. Chciałem wcześniej - dobrze, że zadzwoniłem, bo pani mnie uświadomiła, że fakt wypisania ze szpitala nic nie znaczy, dopóki szpital do USC nie wyśle dokumentów. No i nie było ich wtedy - ale wczoraj okazało się, że  już są. Pojechałem - poszło sprawnie, imiona podałem uzgodnione (Dominik Aleksander - słyszałem, że z tym to różnie bywa, jak tatusiowie dzieci zgłaszają, jak są spory co do imion... :P). Dostałem 3 odpisy... i co? Beżowy, ładny, polarowy kocyk z logo Gdynia dzieciom. To się PR nazywa :) Czekamy 2 tygodnie na PESEL, i z nim składamy o becikowe. Ale powiem - szybciutko, mniej niż kwadrans, i bardzo miło. 

Teraz jeszcze kwestie ubezpieczeń - mamy obydwoje z Natuszką, a za urodzenie synka jest wypłata świadczenia - więc trzeba to sfinalizować. Na dniach, mam nadzieję. 

Pierwszy wspólny weekend przed nami :)

poniedziałek, 14 marca 2011

Szpitalnie

Piątek to był dzień wyrwany z rzeczywistości. Niby w pracy, ale jakoś tak nierealnie. W ogóle nie myśląc o tym, co jest do zrobienia, o pracy, tylko cały czas uciekając myślami do Natuszki i Dominika w szpitalu. Dzwoniliśmy do siebie często. Synuś w inkubatorze, podgrzewany. Cukier się poprawił, więc odstawili kroplówkę. Chyba bardzo delikatnie przeszedł żółtaczkę - zrobili mu badania, ale nic nie wykazały. Lekarz mówił coś o obawie infekcji - ale okazało się, na szczęście, że jest dobrze. 

Natuszka wypoczywała sobie jeszcze w piątek, bo maluszek był głównie w inkubatorze. Pojawiły się problemy z karmieniem - bała się, że pokarmu nie ma. Cóż, to się zdarza, może tak być, ale wyczytałem, że w przypadku porodów przez cesarskie cięcie nie ma tego, co przy naturalnym, czyli jakby automatycznego wytworzenia się pokarmu jako następstwa porodu. Czyli dłużej trwa, zanim pokarm się pojawi. Nie chodziło o to, że pokarmu Natuszka nie miała wcale - tylko malutko. Więc maluszek troszkę jadł od mamy, a troszkę go dokarmiały położne. 

Na szczęście, z biegiem czasu zaczęło się poprawiać - pokarm się pojawił, i już na przełomie soboty i niedzieli, jak położone brały synka do dokarmiania po karmieniu przez Natuszkę, okazywało się, że miał dość i najedzony był :) Od soboty wieczorem jest z Natuszką w pokoju już - VIP room, jak mówią położne, bo nie dość że płaski tv na ścianie, to sama była. Na początku to było dobre - spokój, ale później tak samej smętnie było.

Po pracy od razu do nich poleciałem, posiedziałem, pocieszyłem się maluszkiem - choć przez szybę, w inkubatorze. Natuszka bardzo potrzebowała, żeby przy niej być - to byłem. Dzielna ta moja żonka strasznie. Coś pochlipała, ale się uspokoiła. Strasznie emocjonalnie podchodzi do tego - nic dziwnego, ona nie potrafi  do czegokolwiek podejść na odwal, szczególnie tak ważnego. Pojawiły się obawy w stylu ale ze mnie wyrodna matka, bo nie mam pokarmu (wcale/tyle ile trzeba), bo nie wiem jak przystawić do karmienia. Jestem z niej bardzo dumny, i szkoda, że nie mogę tam być z nimi cały czas, żeby choćby wesprzeć samym byciem. Ale ona ma teraz pełne ręce roboty - zaordynowali, żeby Dominika karmić na żądanie.
 
W sobotę byliśmy 2 razy - najpierw rano z teściem, na chwilę, a potem z teściową. W międzyczasie desant zrobili moja mama i brat. Jak na oddziale Natuszka przywoziła Dominika w takim jeżdżącym wózeczku - jaki on malutki jest, w porównaniu do innych dzieci. Fajnie to wyglądało - taki pokój, gdzie mamy mogły pobyć z gośćmi, a wszyscy mogli popatrzeć na maluszki przez szyby, jak sobie spały. Wcześniej, zanim mały został z mamą w pokoju, położne przymykały oko i siedzieliśmy z Natuszką - w sumie, skoro sama była, to komu miało to przeszkadzać? Cieszyła się bardzo, a my staraliśmy się nie nadużywać gościnności, bo jak miała spokój, to zmęczona mocno była, więc lepiej, żeby pospała troszkę. Więc buziak i z ciężkim sercem ją zostawialiśmy. 

Wczoraj też byłem, popołudniem wczesnym - po tym, jak w domu u teściów skręciłem kołyskę (ładniejszy nieco kolor) dla malutkiego. Okazało się, że całkiem realne jest, aby zostali wypisani już dzisiaj - czyli tak, jak wróżyli na początku, po 4 dniach. Zobaczymy, czekamy na informacje. Nie mogę się doczekać, jak wszyscy razem w domku będziemy. 

W rodzinie euforia. I teściowa, i mama wydzwaniają i chwalą się całemu światu wnuczkiem - w obu wypadkach w końcu pierwszy. Z teściowej wszyscy się nabijają - że żadna z niej babcia, a po prostu żona dziadka. U mamie to zjawisko dość popularne - sporo jej przyjaciółek zostało babciami w ostatnim czasie. Jak patrzyłem na Fejsbóku - z klasy liceum 2 osoby też urodziły, od początku tego roku. Sporo gratulacji, ciepłych słów i pozdrowień - nawet z USA :) 

W sobotę i niedzielę, kulturalnie i z umiarem, świętowaliśmy przy dobrym alkoholu wieczorem - w sobotę ze znajomymi z Oliwy (po fakcie zauważyłem - zebrali się wszyscy, którzy na naszym ślubie byli), w niedzielę ze znajomymi z poprzedniej pracy. Strasznie fajnie, miło że w takim składzie. Posiedzieliśmy, popiliśmy dobrego piwka, pogadaliśmy, ciesząc się z maleństwa, oglądając zdjęcia na komórce. Zresztą - wczoraj na spotkaniu jedna z koleżanek w 7 m-cu ciąży :) 

Kołyska czeka, ciuszki przygotowane, fotelik gotowy. Czekamy. Mam nadzieję, że dzisiaj będziemy już razem w domku.

piątek, 11 marca 2011

Maluszek już z nami

Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż zakładaliśmy, planując dość dokładnie, jak przygotować się do porodu. 

Po wtorkowej wizycie ginekolożka, zaniepokojona niską wagą maluszka, kazała Natuszce USG Dopplera zrobić. Udało się zapisać na wczoraj, ok. 15:00. Na Zaspie. No to pojechali z teściami, ja czuwałem w pracy. Ok. 15:30 telefon Natuszki, nieco płaczliwy głos, że coś jest nie tak, że jest problem z przepływem powietrza pomiędzy łożyskiem a synkiem. Dostała skierowanie do szpitala, jadą do Redłowa. Kolega podrzucił mnie kawałek, dalej taksówką - dojechałem ok. 16:45. 

Teściowie czekają, Natusia ma robione KTG i USG. Dwójka lekarzy, za chwilę pojawia się trzeci. Każą czekać na koniec badań. Nie wiem, ile to trwało - pół godziny? Pojawiła się Natuszka - uff, widzę, że nie zapłakana, czyli ją uspokoili. Wiadomo już na pewno - zostaje w szpitalu, siadamy z pielęgniarkami, które bardzo pomagają w wypełnianiu różnych dziwnych formularzy. Teściom każą zostać, mi pozwalają iść z nią. Byłem przekonany - na oddział, na patologię ciąży. Bo powiedzieli - na pewno zostanie, być może zrobią cesarskie cięcie. Wprowadzają ją do jakieś sali, pielęgniarka sama wychodzi, mi każe czekać na lekarzy. No to czekamy. 

Widzę, że pojawia się kilka innych kobiet, w sumie jest 3 lekarzy, przez uchylone drzwi widać, że wkładają rękawiczki itp. Hmm, zabieg jakiś? Nic nie mówił lekarz, który w międzyczasie wyszedł - tylko żeby czekać na informację, że niebawem będzie. No to czekamy. W pewnym momencie wyszła jedna z pielęgniarek, spojrzała na mnie - A pan to na panią, co ma cesarskie cięcie czeka? Ja mówię - nie wiem, bo żona weszła tam, i mam czekać na informację, czy będą ją cięli, czy nie. Ona na to - Eee, oni tak zawsze mówią, ona już jest na stole, za 10 minut będzie dziecko

I co? Miała rację. Patrzę na zegarek - 17:55 - i słyszę wrzask noworodka. Uff. Płuca to ma po mamusi - ja podobno cichym dzieckiem byłem, a młody drze się w niebogłosy, co pasuje do opisów, jak zachowywała się Natuszka w maleńkości swojej. Już wiemy - Dominik się urodził. Zostaliśmy na korytarzu z teściami, atmosfera opada, emocje też. Teściowa uroniła łezkę, teściu też wyraźnie wzruszony. Wyszła położna, mówi że za chwilę będę mógł - już dumny tata - zobaczyć synka. I prowadzi mnie do środka - tam, gdzie była Natuszka, którą odwieźli do sali obok. Widzę, malutkie zawiniątko na wadze - nasz synuś. Pomarszczony, spuchnięte oczka, ledwo otwiera, maleńkie paluszki. W ogóle - kruszyna. Wziąłem delikatnie na rączki, przytuliłem ostrożnie, zaczął się bawić jednym moim palcem. Tylko rączką zasłaniał się od światła - nic dziwnego. 

Okazuje się - obok położna - kto? Jedna z pań, która prowadziła zajęcia na szkole rodzenia. Bawię się z maluszkiem, a jedna z położnych wypełnia dokumenty. Jakoś tak płynnie - ja z nim, ona przy biurku siedzi, pisze, pyta, a ja odpowiadam. W pewnym momencie wchodzi pani - później okazało się, że anestezjolog - i mówi do mnie: A pan - co? Aparatu nie ma? Zdjęcia trzeba robić, to wiekopomna chwila! Aparat, jak i wszystko do porodu - jest, tylko że w domu, przyszykowane w 2 torbach i plecaku. Ale od czego jest telefon? Jest, sporo zdjęć - ale ustaliliśmy, że nigdzie (blog, fejsbuki, nasze-wasze-klasy) nie będziemy ich publikować. Było co wysłać rodzinie.

Chwilę później, z racji że pojawia się kolejna pacjentka (jedyna, poza Natuszką) - położne proszą, abym wyszedł i czekał, aż będą przewozić Natuszkę do sali pooperacyjnej. Teściowie zachwyceni synkiem na zdjęciach, zbiegły się też dziewczyny, które na patologii ciąży leżały. Nawiązała się rozmowa - jedna np. ma problem, dzidzia leży bokiem, i główką naciska na nerki, przez co jest duży problem - i miło jest, ale domyślam się, że trochę nam zazdrościły: ledwo weszli, a już po wszystkim. Zaopatrywanie Natuszki trwa, jedna z położnych mówi, żebym pomógł im pchać łóżko z żoną, i w ten sposób będę mógł na chwilę do pokoju wejść - bo tam odwiedzin nie ma. Ustalamy więc - oni jadą do domu po rzeczy dla Natuszki i synka, a ja zostaję przy żonce. 

Pokój w porządku, dwuosobowy, Natuszka leży sama. Posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, pocieszyliśmy się - i niewiele potem położna przyniosła Dominika. Nasze 2490 g i 50 cm szczęścia. Malutki, zamknięte oczka, zawinięty w rożek. Buźka i oczka już mniej opuchnięte. Pierwsze wspólne chwile, choć Natuszka z przykazem leżenia bez ruchu, niepodnoszenia głowy, przez 12 h. Potem pierwsze próby karmienia - synuś wie, o co chodzi, poćwiczy trochę, i nie powinno być problemów - tak pani powiedziała.

Niestety, później pojawił się ordynator - coś a'la obchód - i poprosił, żebym wyszedł. Więc czekam na teściów w takim miejscu na wizyty. Przyjechali, zaniosłem rzeczy, pożegnaliśmy. Ciężko było mi wyjść - nie dość, że zostawiałem ich tam, to jeszcze obydwoje oddzielnie - Natuszka sama w pokoju, Dominika odłożyli pod takie lampy. Jakoś to do mnie jeszcze nie docierało. A jednak - jestem tatą, Natuszka mamą, a tam kawałek dalej leży nasze maleństwo, takie nieporadne, niepozorne, malutkie i kruche.

Dopiero teraz, po wyjściu, jak wszystko się skończyło, czuję, jak jestem głodny. Jedziemy z teściami do domu, po drodze zahaczając o pizzerię. Jemy w domu, potem jeszcze - spokojne bardzo - kilka toastów za zdrowie kolejnego członka rodziny. Dziadkowie bardzo dumni. Zmęczeni kładziemy się spać. 

Teraz wszystko się zmieniło. Jesteśmy już we trójkę :) 

Dzisiaj dzwoniłem, Natuszka zaczyna odczuwać skutki operacji, bo znieczulenie minęło, więc podają jej ketonal. Boli. Śmiesznie, bo ciuszki, jakie przygotowaliśmy i wzięliśmy do szpitala - za duże, więc trzeba przywieźć mniejsze. Chyba też kupić kilka, nie za dużo. Muszę przywieźć, żeby dzisiaj był, mały smoczek. Szkoda, że dzienna zmiana na oddziale mniej sympatyczna, niż nocna. Maluszek, niestety, pod kroplówką i w inkubatorze - tak postępują, gdy noworodki mają tak niską wagę. 

Zresztą, jadę do niej po pracy. Czemu poszedłem w ogóle do pracy? Skoro nie mógłbym przy niej, nich, siedzieć cały dzień, to bez sensu żeby w domu siedzieć. Pójdę, przytulę, popatrzę na nich, i wypytam lekarzy dokładnie, co i jak. 

Dopiero teraz widzę - emocje schodzą. Czuję taki dziwny spokój. Chyba część tego złego samopoczucia, które wiązało się z powracającymi chorobami, wynikało ze stresu i świadomości, że poród tuż, tuż, że lada dzień, że trzeba być gotowym. 

Niesamowite to. Nasz synuś się urodził :)

wtorek, 8 marca 2011

Żelazko + pączki = sprzedaż mieszkania

Dzięki za informacje o miejscach, gdzie tanio - myśmy kupili takie żelazko w  2w1.pl. Wyszło z przesyłką (żeby tego samego dnia wysłali - płatne przy odbiorze) 110 zł. Dużo taniej niż najtańsze sensowne w Saturnie czy MediaMarkt. Zamówione w czwartek - mieliśmy już w piątek. Zdecydowanie sklep sam w sobie polecam.

Tłusty Czwartek... Scenka rodzajowa - knajpka zakładowa, do której wchodzi zgłodniały pracownik, poszukujący pożywienia w postaci kanapek; niestety - kanapki są, w ilości śladowej.
- Nie ma dzisiaj kanapek?
- Dzisiaj? Dzisiaj jest Tłusty Czwartek, dzisiaj pączki się je.
Kurtyna.

A poza tym - pączków zjadłem chyba sztuk ze 3 czy 4. Ale mam wrażenie, że coraz mniejsze one. Zaś marmolada w środku - żeby nie było, mówię na podstawie pączków z dwóch niezależnych źródeł - w jakimś żarówiastoróżowym i mało naturalnym kolorze. Miałem ochotę na pączka z adwokatem - nie kupiłem, bo zamiast lukru były obsypane cukrem pudrem, więc syf byłby wszędzie (niekoniecznie na mnie). Co do ilości - 2 kulturalnie w pracy, 2 w domu z teściami. Ot, w sam raz. 

W piątek spotkałem się z ojcem i bratem, na mieście tak zwanym, żeby przy obiedzie pogadać o perspektywach mieszkaniowych. Oczywiście, nic nie wyszło. Ojciec kredytu nie weźmie, żeby spłacić (~100 000 zł) połówkę mieszkania, jaka mi miała przypaść, abyśmy mieli wkład na większe mieszkanie - bo kredyt musiałby być na 10 lat, i nawet przy założeniu (bezproblemowym i bezspornym) że kredyt by się spłacał z wynajmu mieszkania, to uważają, że jak brat za 5 lat będzie chciał tam zamieszkać, to problem będzie, więc się nie da. Ale to, że my się tam nie mieścimy i że my TERAZ, DZISIAJ mamy problem - jakoś nikomu nie przeszkadza. A w ogóle - ojciec, jakoś w kontekście tylko tego tematu, zaczyna snuć pesymistyczne i apokaliptyczne wizje, jak to go posuną ze stanowiska, jaka to mało pewna praca (bo urząd + wybory = możliwość zmian - tiaa, na pewno, bo szykuje się w kraju zmiana opcji politycznej przy władzy, no na pewno). Jakoś w innych sytuacjach tego nie widzę, tylko w tej konkretnej. 

Wyjaśniło się więc, że mieszkanie trzeba po prostu sprzedać. Czy po prostu - to się okaże. Ogłoszenia w sobotę usiadłem i napisałem. Fotki wybrałem (zrobione w styczniu), powrzucałem wszystko na kilka większych ogólnopolskich i największy okoliczny serwisy z ogłoszeniami. Mail do znajomych też poszedł. Efekt? Wczoraj - pierwszy dzień roboczy od ukazania - telefon dzwonił co chwilę. Od zainteresowanych? Tak, tylko że pośredników. Doszło do tego, że jak jeden nie przyjmował do wiadomości, że nie interesuje mnie współpraca z nimi - napisał smsa Dogadamy się co do prowizji, spokojnie. Sprzedam panu to mieszkanie, tylko niech mi pan pozwoli! Żenada. Oczywiście były numery w stylu - Mam dla pana klienta, może się dzisiaj umówimy; tylko wie pan, musimy umowę podpisać czyli ustawka z kimś udającym zainteresowanego klienta, który jest zachwycony mieszkaniem, ty podpisujesz umowę o współpracę z pośrednikiem, po czym następnego dnia niby-klient się rozmyśla, a ty zostajesz z umową, uwiązany do pośrednika i jego prowizji za zdziałanie czegoś, w wysokości 2-3%, czyli lekko licząc 5 000 - 8 000 zł. 

Zmęczony spuszczaniem ich na drzewo, jednemu powiedziałem wprost, czemu nie jestem zainteresowany współpracą. Stwierdził, że nie chodzi o umowę, ale ma klienta i chciałby obejrzeć mieszkanie. Umówiliśmy się na wieczór. Przyjechali - pokazałem, opowiedziałem, zareklamowałem. Facet zainteresowany, rzekomo dla córki; waha się chyba między tym a innym, 2-pokojowym, tylko że do remontu - podczas gdy u nas wchodzisz i mieszkasz (a do tego zostawimy chyba wyposażenie kuchni). Co ciekawe, z kontekstu dyskusji wywnioskowałem, iż ów człowiek jest klientem pośrednika na nieco innej zasadzie - wynajął go, aby znalazł mu mieszkanie; więc może się okazać, że gdyby wyszło z tym człowiekiem, to prowizję by zapłacił on, więc całkiem obiecująco. I w ogóle, fakt że już pierwszego dnia roboczego było oglądanie mieszkania - obiecujące. Mam nadzieję, że to wyjdzie. Kilka złotych zapłaciłem, ale ogłoszenia wiszą jako wyszczególnione, więc jest szansa, że szukający także na własną rękę trafią na nie. 

A korzystając z okazji, że u teściów jesteśmy - chcę poszukać ogłoszeń kilku sensownych z okolicy, i poumawiać się na oglądanie. Tym bardziej, że wczoraj koleżanka, od której rodziców mieliśmy odkupić mieszkanie w okolicy teściów, napisała SMSa z propozycją ceny... Delikatnie mówiąc, kompletnie oderwaną od rzeczywistości. W skrócie - cena za mieszkanie ze sporym remontem do wykonania (kompletny łazienki i kuchni, wszędzie ściany - bo tapety - zabudowa do wymiany i balkon do zrobienia) jak za mieszkania w ogłoszeniach opisane jako takie, gdzie wchodzisz i mieszkasz bez żadnych prac. Dzisiaj wieczorem szykuje się rozmowa i wyjaśnienie, że z taką kwotą to nie mamy o czym mówić. Nie wiem, może strzelili, nie orientując się w cenach. W każdym razie - pudło. I nie zaszkodzi szukać innych ofert - a nuż coś się znajdzie sensownego. 

W sobotę myśleliśmy, że to już ten moment - Natuszka bowiem dostała skurczy, i to były całkiem regularne, ale dość lekkie, i po jakimś czasie po prostu rozeszły się. Jednakże pozostajemy w pełnej gotowości - u teściów wszystkie rzeczy do szpitala zwarte, spakowane i gotowe czekają. Na weekend zjechaliśmy do nas do domu - pierwszy raz nie dałem Natuszce nic sprzątać, choć ostro oponowała, i mieszkanie sprzątnąłem ja. Zakupów nie robiliśmy - bo po co, na 2 dni nie miało sensu, coś tam w lodówce było, a w sobotę na obiad i tak zamówiliśmy pizzę :) W niedzielę - sympatyczne popołudnie ze znajomymi z pracy, przy kawie, lokach i czekoladzie. Dobrze było się ruszyć i podreptać :) 

W poniedziałek rano uderzyłem do alergologa. Pani mnie wypytała, dała skierowanie na testy. I lipa - myślałem, że to kwestia np. zrobienia dzień później. Nie - musi pan minimum 7 dni odstawić lek x. Dobra. Poszedłem do rejestracji - i co? W LuxMedzie termin na 28 marca najwcześniej. Cóż. Biorąc pod uwagę, że w NFZ podobno czeka się 3-4 m-ce (brat chciał zrobić, miał z alergią problemy) - to i tak nieźle. Co nie zmienia faktu, że chyba jesteśmy przysłowiowe 100 lat za Murzynami. Mam nadzieję, że do tego badania nie padnę znowu na jakieś zapalenie gardła. 

Natuszka dzisiaj u ginekologa była. Pani coś się nie podobał obwód brzuszka, że niby dzidzia za mała jak na ten moment (końcówkę) ciąży. Dała skierowanie na takie specjalne USG, niestety, 300 zł taka przyjemność. Ale trzeba zrobić, żeby się upewnić, że z małym wszystko w porządku jest, że się rozwija. Oczywiście, da się je zrobić tylko w 1 miejscu w okolicy, i rejestracja w godzinach 16:00-18:00. Powiedziała, żeby nie panikować - i słysząc głos Natuszki wiem, że nie panikuje, bo bym słyszał - ale mam nadzieję, że wszystko będzie ok, i po prostu synuś nasz taka kruszyna. Ja podobno też niezbyt duży byłem po urodzeniu. 

A wszystkim Paniom czytającym tego bloga (o Panach nie wiem) - z okazji Waszego święta: wszystkiego, co najlepsze - pamięci, docenienia i uznania nie tylko w tym dniu :)

środa, 2 marca 2011

Boje i pandemia w pracy, nowy mebel, odliczanie

Jak to się raczyłem odgrażać prawie że na końcu poprzedniego wpisu - w poniedziałek dziarskim krokiem powróciłem na niwy mej działalności zawodowej. Aby dostać prawie zawału na widok ilości papierologii oczekującej na moje optymistyczne jej załatwienie. Nie wiem, czy ktoś sformułował wprost takie prawo Murphy'ego - ale zdecydowanie działa to w ten sposób, że jak siedzisz w pracy, to roboty jest mniej, za to gdy tylko pójdziesz na urlop/zwolnienie/whatever - zasypią cię wszyscy, o których byś nawet nie wpadł na to, że czegoś mogą od ciebie chcieć. Ale któż jest pracownikiem stulecia? Nie wiem, natomiast mnie udało się ogarnąć to wszystko ~ półtora dnia. Jest ok, ale na bieżąco spływa. Show must go on. 

Za to, żeby nie było za dobrze, kolega z biurka obok padł był. Tzn. w poniedziałek był, i to niekoniecznie w zejściowej formie. Wczoraj już pisał, że zdycha - dzisiaj potwierdził, że stan takowy najpewniej utrzyma się do końca tygodnia, zaś on jest na L4. Wygląda to dość zabawnie - bo wymieniamy się właściwie: jak on siedzi, to ja na zwolnieniu, i na odwrót. Cóż, jeden mniej do pączków jutro :P

Natomiast sytuacja jako taka ciekawa nie jest. Kolega ów również padł na zapalenie gardła. Czyli dokładnie to samo, z czym - do tej pory: 3 m-ce, 3 zwolnienia - średnio skutecznie walczę ja sam niżej podpisany. On ma o tyle gorzej, że ma problemy z zatokami jeszcze dodatkowo. Strzelam, że - o ile go sensownie zdiagnozują - nie obejdzie się bez laryngologa i pewnie wywróżą mu, tak jak i mnie, alergię na zakładową klimatyzację. Zobaczymy - ustawkę z laryngologiem mam na poniedziałek. 

Zdecydowanie w nocy z niedzieli na poniedziałek fajnie nie było. Tak to już jest, że ja po prostu nie mogę spać sam. Precyzując - bez mojej Natuszki. No po prostu źle mi się śpi, ciężko i w ogóle do bani. Ale trzeba było - jednak z domu mam do roboty o wiele bliżej. Ale po południu była już w domku, i to po łowach bogatych - pojechali bowiem do Ikei niejakiej, skąd przytaszczyli (Natuszka + teściowie) niezwykle ładną, prostą do złożenia, ale i przede wszystkim wygodną finkę. Złożyłem ją wieczorową mocno porą w kilkanaście chyba minut. Przyczyna nabytku? Przy ostatniej chorobie zonk był totalny - jako że posiadamy, z zakresu miejsc do siedzenia, nie licząc niewygodnych drewnianych krzeseł przy stole, aż 1 miejsce - kanapę, która po rozłożeniu robi za łóżko - to jak ja zdychałem na leżąco, to małżonka moja szanowna ciężarna nawet nie miała gdzie usiąść wygodnie. Tak oto, za jedyne 300 zł polskich, staliśmy się posiadaczami wygodnego ustrojstwa, które podlinkowałem wyżej. Fajne, nie powiem. W sam raz do siedzenia, jak jedno chce siedzieć, a drugie chce/musi leżeć - no i do karmienia. 

Pierworodny wczoraj jakiś maraton raczył sobie w brzuszku Natuszki urządzić wieczorem, dosłownie. Jak przyłożyłem rękę do brzuszka - po prostu jakby wulkan jakiś :) A w ogóle to żonka była u ginekolożki swojej wczoraj. No więc, o dziwo, synek waży niespełna 3 kg (dla Natuszki, z perspektywy rodzenia, to zdecydowanie dobrze) - mnie to dziwi, bo ani Natuszka, ani ja, do maleństw nie należymy. W sumie, sam niby podobno też niewielki byłem, i po urodzeniu nadrobiłem szybko zaległości :) Dzidzia ułożona prawidłowo, fizjologicznie wszystko jest tak, jak ma być, brzuszek - jak pani zauważyła - opadł słusznie. Poród wróżyła na ok. 13 marca. Jaja będą - jeszcze się urodzi w urodziny babci (mojej mamy, w sensie), jak trafi na 12 marca. Natuszka przy okazji załapała się na USG - wszystko w porządku. Kolejna wizyta - 8 marca. Jakiś bonus na dzień kobiet? A może przy okazji obchody dnia matki siakiegoś?

W sobotę w dzień oraz w poniedziałek wieczorem pojeździłem sobie z moimi instruktorami. Wszystko na okoliczność czwartego już mojego podejścia do egzaminu praktycznego na prawo jazdy, który miał miejsce wczoraj rano. Nie wchodząc w detale, żeby się nie kompromitować - pan naprawdę wyglądał, jakby mu przykro było, gdy po dobrych 10 minutach jazdy kazał stanąć, i stwierdził, że niestety, ale na egzaminie, ani nawet po, nie można jeździć na światłach pozycyjnych. Jak by nie patrzeć - miał rację. Na głupotę nie ma rady. Natomiast każdemu życzę takiego egzaminatora, o takim podejściu, naprawdę. 

Wczoraj coś dziwnego działo się z pralką. Tzn. po zrobieniu prania stwierdziłem, iż coś z niej cieknie. Nie, nie leje się - zbyt duże słowo. Ale, jako że to, co miało być wyprane, nie zmieściło się za jednym zamachem, stwierdziłem, iż w celach testowych odpalimy resztę w kolejnym praniu, i obserwowałem ustrojstwo. Oczywiście, po pierwszym praniu, gdy problem został zauważony, urządzenie zostało poprzesuwane na wszelkie możliwe sposoby, aby ustalić, z czego ciekło. Na szczęście - nie z węży doprowadzających/odprowadzających wodę (choć być może to było by najprostsze?) Drugie pranie się zrobiło, i nic nie ciekło. Temat został odłożony ad acta skoro problem, jakby, sam się rozwiązał. 

Coś się porobiło, ale to już jakiś czas wcześniej, z żelazkiem. Trzeba wysupłać parę złotych i nabyć drogą kupna nowe. Na Allegro pooglądałem ceny, muszę wdepnąć jeszcze do Saturna czy czegoś w tym guście i tam popatrzeć.

Dzisiaj czasowa przeprowadzka do teściów. Mamy 2 marca, jeśli wierzyć wyliczeniom lekarzy, za 10-11 dni Dominik może uznać, że wypada się wreszcie urodzić. Natuszka na ostatnich nogach, więc żeby było jej raźniej i był ktoś przy niej cały czas, przenosimy się do teściów. Sam w domu siedział nie będę, więc przenoszę się z nią. Troszkę dalej do pracy będę miał, ale przecież ćwiczyliśmy to na okoliczność zeszłorocznych moich przygotowań do egzaminu wstępnego na aplikację; dało się. Powoli odliczanie czas zacząć.