Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

czwartek, 28 października 2010

Synek

Nie, tytuł nie jest przypadkowy.

Tak, tytuł oznacza, że nasze pierworodne dzieciątko będzie płci męskiej :)

U ginekolożki, jak zwykle, pusto i cicho, więc jakoś chwilę wcześniej żonka weszła. Pani przygotowała wszystko, potem mnie poprosiła.

Niesamowite... Dzieciątko - tyle, co na maszynie widać (a widać dużo) - zupełnie już ukształtowane. No, może główka nieco proporcjonalnie za duża w stosunku do reszty jeszcze :P (ale to po tacie :>) Widać było dokładnie wszystko - nóżki, rączki, ciałko. Mogłem policzyć dosłownie paluszki wszystkie - ginekolożka kazała, więc policzyłem, wszystko się zgadza :D Najpierw dzidzia była w pozycji płodowej, tyle że rączki podnosiła, i nóżki miała w pozycji po turecku. Więc się zgasiliśmy z Natuszką nieco, że nic z tego nie będzie i się płci nie dowiemy - dzidzia zasłoniła ten newralgiczny, decydujący kawałek ciała...

Ale jak ginekolożka tam pojeździła po brzuszku Natuszce, to pokazywała różne rzeczy - widok z tej, tamtej, i jeszcze innej strony. Świetne to było - dzidzia jakby po buzi się głaskała ręką. I znowu - chyba coś machnęła do mnie! W zależności od tego, jak naciskała tym ustrojstwem, co nim jeździła żonce po brzuszku, to widać było albo kości dzidzi (wszystkie), albo tkanki miękkie, a nawet raz widać było jakby twarz. Na tyle, co pamiętam swoje zdjęcia z okresu tuż po urodzeniu - jakby podobny kształt głowy. Natuszka orzekła - wielki nochal, czyli że po mnie (czy on jest taki wielki?...) Dokładnie widzieliśmy uszka, nosek, kości szczęki, żuchwę, wszystkie detale.

Właściwie - tak głupio trochę... Natuszka leżała, i jak za pierwszym razem byliśmy, to ginekolożka tak ustawiła monitor, że ona - leżąc - też wszystko widziała; ja po prostu musiałem się wychylić nieco, żeby widzieć. A wczoraj - Natuszka leży, i się cieszy, ona siedzi przy tej machinie, ja stoję koło niej - a monitor był przez większość czasu tak, że ginekolożka i ja widzieliśmy wszystko... a Natuszka niewiele. Kilka razy się zreflektowała i odwróciła, pokazywała żonce :)

Szczególnie - ten moment, kiedy dzidzia była w takiej pozycji, że ustalenie płci okazało się dość proste i jednoznaczne. W sumie - widać to było dwa razy, ale za pierwszym razem z profilu, więc nie byłem pewny. Potem babeczka mnie upewniła - i zrobiła nawet zdjęcie (potem, jak dawała dokumentację wizyty, wyraźnie zaznaczyła, że to zdjęcie osobno, bo ono nie należy do dokumentacji medycznej - to, na którym widać, że dzidzia to chłopiec, a nie dziewczynka) :D Pokazała to Natuszce, i też się ucieszyła. W sumie, ja na początku myślałem, że dziewczynka - ale im dalej (po ostatniej wizycie), tym bardziej jednak coś mówiło, że to chłopczyk będzie. Natuszka i teściu, ale jak się po fakcie okazało - także mój brat, i ci z Was, którzy komentowali i podjęli się typowania płci:P - obstawiali nie tak trafnie, skoro stawialiście na dziewczynkę. Ale przecież to znaczenia nie ma - grunt, żeby maleństwo zdrowe było.

Ja się śmieję, że korzyść z tego mam taką - nie muszę strzelby kupować pod kątem odstraszania przyszłych adoratorów, co by miało miejsce w wypadku córeczki :D A gdybym się tak o płeć zakładał - cóż, pewnie bym do przodu na kasie był :) (choć, z drugiej strony, znając swojego farta - wtedy by się okazało, że to dziewczynka :P).

Strasznie się cieszymy! Z tego, co pani powiedziała, i co nam napisała - maleństwo zdrowe, ładnie się rozwija, serducho bije jak szalone (jak powinno), więc jesteśmy jak najlepszej myśli.

Heh, zgodnie z tym starym przysłowiem - syn jest, teraz trzeba myśleć o zbudowaniu (albo w ogóle - o domu) i o zasadzeniu drzewa - nie ma rady :)

Kolejne wyzwanie - trza by jakieś imię, czy cóś, wymyślić? :)

poniedziałek, 25 października 2010

Weekendowy Bob Budowniczy?

Weekend, weekend - i po weekendzie.

W sobotę, jak to Natuszka powiedziała swojej mamuśce, a mojej teściowej, przez telefon, zrobiłem więcej w domu niż przez cały dotychczasowy okres naszego mieszkania. Chodziło o to, że:
  1. Nie dość, że pomęczyłem się i w wewnętrzną stronę drzwi do łazienki wkręciłem taki kołek (masakra - bez wykorzystania mechanizmu dźwigni i śrubokręta w tym celu nie dałbym rady), żeby zawiesić takie fajne wyszywane coś z dużą ilością kieszonek z Ikei, gdzie Natuszka mogła sobie schować różne dziwne rzeczy, które dotychczas walały się po całym domu i przyległościach
  2. To jeszcze nabyłem drogą kupna nową, fajniejszą wycieraczkę do mieszkania - żaden kaprys, poprzednia (gumowa - z takimi wypustkami małymi, co przy byle stanięciu się odrywały i zasypywały korytarz) była do bani. Nowa - też gumowa, ale ładna, z takiego fajnego na wierzchu tworzywa. Oczywiście - w sklepie jedna taka była, pozostałe - badziewne, z takich jaką mieliśmy dotychczas.
Oczywiście, porównanie odnośnie zakresu mojej aktywności w domu było przesadzone, co żonka skwapliwie - w odpowiedzi na moje natychmiastowe oburzenie potwierdziła :)

Posprzątaliśmy chałupę, no i mieliśmy na zakupki razem pójść - ale że żonka się jakoś niewyraźnie czuła, to pomimo sprzeciwu stwierdziłem, że sam pójdę, kupię co trzeba. Troszkę to trwało, bo i do Biedronki się potoczyłem, i na halę, i jeszcze żarcie dla świnki, i ciasto... Ale się udało.

Wczesnym jesiennym popołudniem poczłapaliśmy do jednej z naszych ulubionych knajpek na obiad. Ja - normalnie, jakieś mięsko - a Natuszka potwierdziła, iż kobietami w ciąży w zakresie sposobu, smaków i ilości jedzenia rządzą zupełnie inne prawa, niż zwykłymi śmiertelnikami. Pół godziny chyba w domku jeszcze jęczała, że głodna, i żebyśmy już szli... Po czym co zjadła w knajpce? Kołduny w barszczu. Tylko. Owszem, nie była to mała miseczka, ale też wcale nie wielka. Choć może - dobrze, bo dotychczas na moje delikatne sugestie, żeby (jak chce zupkę i coś) zamówiła zupkę i danie w wersji (wielkości) dla dzieci - to się unosiła oburzeniem wielkim, po czym... spory kawał porcji zwykłej tego drugiego dania, co by to nie było, zostawał. Faktycznie - im dalej w tej ciąży, tym częściej ale mniej Natuszka sobie je.

Po południu wpadła do nas mama, posiedziała, pogadaliśmy, ciacho o kreatywnej nazwie sen karaibów (czekoladowe z ananasem, wiórkami kokosowymi i cynamonem :D) pojedliśmy. Martwię się o nią - nie dość, że mając już (na 01.12) termin pójścia do szpitala celem ostatecznego rozwiązania kwestii kamieni nerkowych, kombinuje jak koń pod górę, żeby się wymigać, to jeszcze wspominała coś, że chudnie (a nie należy do osób ani porządnej, ani tym bardziej tęgiej budowy ciała). Trzeba ją urobić, żeby na jakieś bardzo ogóle badania się wybrała.

A w niedzielę - desant do teściów, na obiadek. Natuszka posiedziała u nich troszkę, a ja pobiegłem się basenić, i nawet posiedziałem chwilę w saunie (dobrze robi, szczególnie jesienią, na wszelkiej maści katary i zatkane nosy). Dobra rzecz, tym bardziej, że nie szykuje się, abym w tym tygodniu miał czas, żeby się wybrać. Świetnie, że mam szwagierkę - a żonka siostrę - która bezkarnie nas tam za dziękuję wpuszcza :)

Świnia nam się cywilizuje - jak tak dalej pójdzie, to już nie będę jej mógł od emo i autystycznych świń wyzywać. Jak jej klatkę w sobotę sprzątałem - to i pobiegała nieco sama, a wczoraj nawet całkiem chętnie na ręce się dała wziąć, połaziła. Rozwija się, nie ma co :)

A ja? Natuszka zawodzi, że prawie jak słomiana wdowa... Bo siedziałem - czwartek, piątek - w bibliotece wydziałowej do oporu, tj. prawie do 20:00, nad komentarzami, i modzę to moje odwołanie w sprawie egzaminu wstępnego. Miało być, że podważać będę 3 pytania - teraz wychodzi, że nawet 5 dam radę. Jak na razie - 16 stron, a jestem w połowie drugiego z pytań. Ok, termin wysłania/zawiezienia do OIRP mam 02.11 (wtorek), ale tego samego dnia wieczorem mam ostatnią jazdę, a następnego dnia rano - egzamin na prawko, więc muszę się jak najbardziej sprężyć, żeby jeszcze mieć na to czas: testy, przepisy, przypomnienie itp. Więc dzisiaj Natuszka to teściów jedzie, a ja z roboty - do biblioteki znów, i sprężamy się. Będę musiał jej to wynagrodzić potem, bo bidulka sama siedzi... Ani mi się chce, ani mam wenę - ale gra warta świeczki, bo jak tyle osób, co deklarowało, zakwestionuje te same pytania na tych samych podstawach, to jest szansa. Mnie brakuje przecież tylko 1 punktu.

W środę - USG i jest szansa, że dowiemy się, czy maleństwo, na które czekamy, to ten maluszek, czy ta maluszka...? :) Ktoś podejmuje się zgadywać?

Zimnawo jakoś, wiater wieje, czasami pada... Do czego to doszło, żeby w październiku już musieć się martwić i zmieniać skarpetki z lekkich, cienkich, na grube jesienno-zimowe? Świat się kończy... A mnie - po tej utracie 30 kg - jakoś chłodno, choć przecież w tej samej (co rok temu) kurtce chodzę. Trzeba się na cebulkę ubierać zacząć :)

Ogląda ktoś Miłość na rozlewiskiem, ew. oglądał Dom nad rozlewiskiem?

środa, 20 października 2010

O pogrzebach, rodzinie i jak to bywa...

W sumie, ciocia (przyszywana)B., na której pogrzebie z żonką i teściami byliśmy wczoraj, nie znałem jakoś bardzo dobrze - w przeciwieństwie do żonki i teściów. Zetknąłem się z nią kilka razy - i urzekła mnie swoją dobrocią, otwartością. Gdy pierwszy raz usłyszałem o chorobie - wierzyłem, że z nią wygra... choć gdzieś kołatało, że chyba jednak to jej śmierć się zbliża. Cieszę się, bo wydaje mi się, że jej córka w pewnym momencie - mniejsza o diagnozy (rozbieżne) lekarzy - też to wyczuła, bo pomimo żalu i bólu, jaki ją trawił od momentu usłyszenia końcowej diagnozy (brzmiała - jeśli mama do żyje do świąt, to będzie cud) była dziwnie spokojna, pogodzona z tym, co ma nastąpić.

Na pogrzebach rzadko bywam, bo i rodzina mało liczna. Ciocia B. mieszkała vis a vis teściów, ale dobre 10, może i więcej lat temu wróciła na wieś, w rodzinne strony. Zajmowała się domem, gdzie został syn z synową, i opiekowała się swoimi schorowanymi rodzicami. Jej ojciec, mający problemy z alkoholem, do śmierci miał bardzo trudny charakter, zmarł dobre kilka lat temu. Do zeszłego roku opiekowała się swoją mamą - cierpiącą na Alzheimera, wymagającej nieustannego pilnowania i opieki dosłownie jak dziecko. Wcześniej, gdy była zdrowa, wszystkie siły i oszczędności pożytkowała na edukację (studia) dzieci - nie powiem dokładnie, ale każde z nich raz po raz rozpoczynało płatne studia, z których żadne żadnych nie skończyło. Tak, to była chyba trochę za bardzo jej ambicja - widać było, że dzieci predyspozycji nie miały, tylko ona sama (z dyplomem wyższej uczelni technicznej) nie chciała tego zauważyć, a dzieci nigdy wprost same tego nie powiedziały. Do czego zmierzam - na mszy i na cmentarzu było dużo, bardzo dużo ludzi. Przyjechali i sąsiedzi ze wsi - ale także kilka osób z bloku, gdzie mieszkała (przecież przed laty), obok teściów. Piękna sprawa - dobitnie to pokazuje, jaka była, skoro ludziom zależało i przyszli ją żegnać.

Mimo prognoz i mroźnego powietrza - jak na jesień było ładnie. Może nie słonecznie, ale ładnie. Powiedziałbym - pogoda pasowała do sytuacji. Mroźno, ale sucho, troszkę wiało. Ceremonia na cmentarzu była prosta - i tylko łezka się zakręciła w oku, gdy trumna znikała w grobie. B. spoczęła obok swojego męża, który o wiele lat ją poprzedził w drodze do wieczności.

Na marginesie - nie rozumiem, jak syn - wiedząc, że matka umiera, i że czeka na niego (co wyraziła wprost, gdy jeszcze była świadoma) - może nie przyjechać do niej i się nie pożegnać, tłumacząc się a to brakiem urlopu z pracy, a to problemem z zapewnieniem opieki na dzieckiem; i tak samo - -po śmierci pojawił się dopiero w kościele przed pogrzebem, palcem nie kiwnął, aby pomóc w załatwianiu formalności (wszystko załatwiała córka zmarłej z mężem). Przepraszam - interesowało go, jeszcze za życia B., tylko to, jak pozbyć się psa, którego na wsi trzymała. W głowie mi się to nie mieści. Albo brat zmarłej - o którym wszyscy wiedzieli, iż od wielu lat, z jego winy, nie utrzymywali kontaktów (wielu dopatrywało się w tym działań żony tego brata) - również palcem nie kiwnął w przygotowywaniu pochówku własnej siostry, nawet nie odebrał od jej córki telefonu, gdy dzwoniła aby poinformować o śmierci swojej mamy. Gdy wysłała smsa - oschle zażądał tylko poinformowania go o dacie i miejscu pogrzebu. Nic. Zero. Co więcej - w kościele pierwszy rzucał się do przekazywania wszystkim znaku pokoju, a gdy wychodziliśmy po pogrzebie z cmentarza - szedł za nami - rozpływał się fałszywie nad tym jaka ta B. była dobra, kochana... Musiał dobrze grać. Bo nie uwierzę w to, aby człowieka nie uwierało i nie gryzło sumienie - w takim momencie. Stracił okazję, aby za życia się pogodzić, przeprosić, prosić o wybaczenie. Teraz może się tylko za nią modlić.

A poza tym - w poniedziałek zdałem po południu egzamin wewnętrzny w swoim ośrodku, pojeździłem trochę jeszcze z instruktorem, a wczoraj po pogrzebie pojechałem zapisać się na egzamin, już ten właściwy, na prawo jazdy. Pierwsze - i mam nadzieję, ostatnie - starcie: 3 listopada o 9:30 :)

poniedziałek, 18 października 2010

Z zapisków kolejnego zadowolonego klienta trójmiejskiej SKM...

Jak codziennie, wsiadłem w Gdyni Głównej w SKM w kierunku Gdańska z zamiarem dojechania do Wrzeszcza. Przyjechała punktualnie - 6:53 - choć już na peronie były komunikaty, owszem, ale JEDYNIE informujące o tym że problemy mogą wystąpić, ale tylko w stronę Wejherowa. Więc wsiadłem spokojnie.

Pierwszy zonk - jakieś pole pomiędzy Orłowem a Kamiennym Potokiem. Ok. 10 minut postoju. Potem doczołgaliśmy się do Kamiennego Potoku, i znowu stoi nie wiem ile. Jak w pewnym momencie zaczęli coś nadawać - na peronie, oczywiście, to połowa ludzi z dość pełnego już pociągu wysypała się - i ruszyła do wyjść z peronu. Inni - za nimi - domyślając się, że usłyszeli, że pociąg nigdzie nie pojedzie. I tak wysypało się z pociągu sporo ludzi... po czym zabrzęczał sygnał przy zamykaniu drzwi... i pociąg pojechał dalej.

Ale JAK pojechał! Od razu za Kamiennym Potokiem zjechał w prawo, na tor dalekobieżny, i poooszedł! W Sopocie stanął normalnie - bo jest peron dalekobieżny - a potem to do Wrzeszcza zatrzymał się jedynie w Oliwie, omijając Wyścigi, Żabiankę, Przymorze czy Zaspę (bo tam jest tylko 1, podmiejski peron). W sumie - dojechał PRAWIE punktualnie (nic dziwnego, skoro ominął większość stacji po drodze). Ludzie wściekli - zarówno ci, co chcieli wysiąść na przystankach ominiętych, jak i ci, którzy na tych przystankach czekali.

We Wrzeszczu, jak zatrzymał się przy torze dalekobieżnym - sceny dantejskie... Wysypują się z kolejki wszyscy, którzy a) jechali do Wrzeszcza, b) jechali gdzieś wcześniej gdzie się kolejka zatrzymała - i tabun innych ludzi, zastanawiających się, na który peron lecieć: czy kolejka przyjedzie na tym, dalekobieżnym, czy na zwykłym. Skąd ten chaos? Ano stąd, że komunikaty były, owszem, przez megafon na peronach, tylko że o treści "Pociąg SKM w kier. Gdańska wjeżdża na peron" i wyłączała się radosna spikerka. Celowo, czy nie - ale powtarzając to ze 3 razy, ani razu nie udało się usłyszeć, na jaki peron ten cholerny pociąg wjedzie - i to nie z powodu zakłóceń, bo przekaz był dobry, tylko, nie wiem, czy pani udawała, że wyłącza mikrofon za wcześnie, czy co?

Morał jest jeden - SKM to badziew i dramat, trzeba szybko prawo jazdy robić i uciekać z tego luksusowego monopolisty przewoźnika na własne 4 kółka. Za 2 lata mistrzostwa mają być u nas, aspiruje Gdańsk do miana stolicy kultury - a w zwykłych pociągach nie potrafią zrobić jakiegoś, nazwijmy to, radiowęzła, za pomocą którego tzw. kierownik pociągu po prostu poinformowałby wszystkich pasażerów, że padło to i to, pociąg pojedzie za x/nie pojedzie wcale, żeby siedzieli/wysiadali - a nie, że ludzie, żeby się coś dowiedzieć, muszą albo radio włączyć, zadzwonić do kogoś kto przed netem siedzi i sprawdzi awarie, albo ryzykować wyjście na peron na stacji żeby coś usłyszeć z komunikatów (ryzykując, jak to opisałem wyżej, że im w międzyczasie pociąg zamknie drzwi i odjedzie).

W tym mieście nie ma czegoś takiego jak to, co wpiera SKM w komunikacie w tekście, który tu komentujemy - że padła trakcja w jedną stronę, a w drugą to jest w zasadzie normalnie. No na logikę - skoro jadą w jedną stronę (z A do B) i dojadą do celu (B), to żeby tą samą trasę (z A do B) jeszcze raz przejechać - muszą przejechać ją najpierw w odwrotnym kierunku (z B do A). A nie przejadą - bo trakcja walnięta. Więc lada moment, a może już - jak tylko wszystkie składy będące w Gdańsku Głównym dojadą do Wejherowa - z Gdańska do Wejherowa TEŻ nic nie pojedzie.

Taaak, to wszystko motywuje, żeby jak najszybciej zrobić prawko i kupić samochód, nie musząc być skazanym na korzystanie z, wątpliwej jakości, usług SKM.

piątek, 15 października 2010

Jesienna rzeczywistość

Życie płynie - za oknem niby słoneczko ciągle świeci, ale już to wczoraj wieczorem padało i się ziąb niesamowity zrobił, a poza tym naprawdę chłodno... Mnie dotyka to tym bardziej, że chodzę w tej samej kurtce, co rok temu (polar + kurtka, komplet taki), i rok temu chodziłem tak do grudnia prawie - i ciepło było. A teraz, te -dzieścia kg mniej, to naprawdę chłodno się zrobiło już... W pracy ciepło (klima ustawiana indywidualnie w każdym pokoju), więc przyjdzie się na cebulkę ubierać, żeby nie marznąć po drodze.

No chyba, że szybko prawko zrobię, samochodzik kupimy - to jednak inaczej, nawiew człowiek sobie włączy i ciepło. Są ku temu szanse - właściwie jazda 1 mi została, najprawdopodobniej w poniedziałek. Przed nią mam pójść i zdać wewnętrzny egzamin (teścik, jak na egzaminie właściwym), i odebrać papierologię, z którą potem muszę się przejechać do ośrodka egzaminacyjnego, żeby zapisać się na egzamin. I właściwie tyle. Nic, tylko się naumieć teorii, pójść i zdać.

>>>

Natuszka wczoraj u swojej pani ginekolożki :) była na kolejnej wizycie. Wszystko w jak najlepszym porządku, pani powiedziała. USG genetyczne - skoro ma skierowanie - kazała zrobić, skoro już jest, bo to nigdy nie szkodzi. No i na USG się kolejne zapisać - mamy już termin, 27 października - z wyraźnym zastrzeżeniem, żeby pani przyszła z mężem. Czyli będzie nasza chwila prawdy - i najpewniej, jak dzidzia się do nas nie odwróci tylną częścią ciała, dowiemy się odnośnie płci!

A w ogóle to szczęście to moje małe - a dokładnie: większe (żeby nie mylić z dzidzią :P) - wraca w poniedziałek do pracy. Na początku sceptycznie - ale widzę, że się mi w domku zanudza na śmierć. Ile można siedzieć i dziergać, albo przed tv leżeć czy książkę czytać? 2 m-ce to wystarczająco dużo. Sama na spacerek nie idzie - bo ja chcę z Tobą... - a w tym kraju o obecnej porze roku to jak ja z roboty przyczłapię, to spacerować można jak już to z latarką, o ile akurat nie ma wichury jakieś czy ulewy.

Ja tam się nie przejmuję. Natuszka ta moja bardzo mało asertywna jest (poza opieprzaniem mnie, gdy zasłużę - ja jej mówię, że tak samo powinna o swoje dbać w pracy :P), a przecież ciąża to jedyny okres w życiu kobiety, gdy naprawdę może dyktować warunki w pracy. Co mnie to obchodzi, że w żonki pracy nie ma co poza komputerem robić? W KP jest wyraźnie - max 4 godziny. Jak pracuje 8 h, to nie jest to jej problem - niech pracodawca wymyśli, co przez drugie 4 h ma robić; przy kompie nie ma siedzieć, i tyle. Sala - tak samo - za długo, więc odpada, i trzeba jeszcze papiery nosić.

Fakt, że szef jest osobą bezdzietną, mającą - dosłownie - obsesję na punkcie dzieci i kobiet w ciąży (cytat Ja mam tego dość! Całe życie nic, tylko pracuję za te wszystkie kobity, co w ciążę zachodzą i na zwolnienia albo macierzyńskie chodzą! powinien wystarczyć) nic nie zmienia - łaski nie robi, nic uznaniowego. Nie podoba się? Nie ma problemu - do końca macierzyńskiego jej nie zobaczy, znajdzie się lekarza, który da zwolnienie. Natuszka się zakolegowała wczoraj przed gabinetem z jakąś inną dziewczyną - potwierdziła, że jej na początku też nie chciała dawać na dłużej zwolnienia, ale po (w?) 6 m-cu i dalej dawała już, jak widziała, że ciężko.

Więc w poniedziałek ładnie za moją żonkę kciuki trzymamy na okoliczność jej wielkiego come backu do roli przodownika pracy :D

>>>

Nie tak dawno - nieco ponad miesiąc temu - napisałem o dwóch osobach, które dotknął krzyż choroby. Jedna z nich już wtedy przegrała walkę - pisałem o tym, że mama Z. umarła po 2,5-letniej walce z rakiem. I że wierzę, iż ta druga, u której nowotwór dopiero zdiagnozowali, wygra walkę, choć rokowania były dość mało optymistyczne.

Tak sobie szedłem wczoraj, wracając z pracy, i myślałem właśnie o tej osobie. W poprzednim tygodniu diagnoza zabrzmiała - bez szans, będzie cud, jak do końca roku dożyje. Czy ta decyzja do niej docierała? Rodzina powiedziała, że rokowania nie są najlepsze, ale nie ujawniła wszystkiego. Tylko że mi się wydaje, że taki człowiek czuje, że koniec się zbliża, że niedługo umrze. W tym tygodniu nie było z nią już kontaktu - oddychała, czasami jęczała z bólu (za dużo przerzutów). Miał odwiedzić ją ksiądz z Komunią, ale rodzina odwołała - z chorą nie było już kontaktu. Na dniach udało się zorganizować jej pobyt w hospicjum, gdzie miała by lepszą, bardziej fachową opiekę, niedaleko od domu - wczoraj po nią przyjechali, ale została w domu, bo lekarz stwierdził, że nie przeżyła by podróży...

Wieczorem dowiedziałem się od żonki, że zmarła. Kto by pomyślał. Rok z hakiem wstecz bawiła się z nami na weselu, sam nie raz z nią tańczyłem.
Odejść --- by dłużej pamiętać
wiewiórki co kabaret przeniosły na cmentarz
pies co wył przez megafon tak na rząd się wściekał
łzy co płynął z nieba jak z kaczkami rzeka
ktoś kto tak umarł by inny uwierzył
spokój ---- gdy się na rozpacz popatrzy z daleka
(śp. x Jan Twardowski)

piątek, 8 października 2010

Świat bez pizzy byłby strasznie pusty, nie sądzicie?

Choć stwierdziliśmy, że musimy nieco zacisnąć pasa (zeszły miesiąc niby bez wydatków, bo siedzieliśmy u teściów, którzy (poza sytuacjami, gdy kantowałem i zakupy robiłem za nasze, a nie ich pieniądze) nie dali sobie wytłumaczyć, że choć troszkę się dorzucimy do żarcia i w ogóle - a jak policzyłem po fakcie, to... wydaliśmy więcej niż w sierpniu. Ale wydatków było, a i zbiegło się kilka rzeczy z cyklu rachunkowego (dopłata za wodę + prónd), no i pierwsza rata za laptopa nowego. Ale nie jest źle, i tak troszkę odłożyliśmy.

Odkładanie kasy się przyda - dzisiaj mam kolejne jazdy i ambitny zamiar w ciągu m-ca w końcu, po latach, podejść do egzaminu na prawko, zdać. A jak zdam - nabyć musimy jakiś samochodzik, koniecznie na gaz (żeby była kasa na jeżdżenie - obawiam się, że na diesel czy benzynowy by nam nie starczyło nawet na eksploatację do pracy - a nie chcemy kupować po to, żeby stał i rdzewiał pod domem). Prawko robię od baaardzo dawna - z lenistwa. Nie, nie oblewałem x razy - po prostu nigdy nie chciało mi się nauczyć teorii i podejść do wewnętrznego, w szkółce, egzaminu teoretycznego. A co za tym idzie - nigdy do ośrodka egzaminacyjnego nie dotarłem. Ale zamierzam nadrobić to i rzutem na taśmę podejść. Nie wiem, za którym razem zdam - ale teraz jest to priorytet i musi się udać, żeby było czym żonkę przed porodem zawieźć do szpitala, i czym moją powiększoną nie tak długo rodzinę przywieźć do domku :)

Mama już lepiej. Dzwoniłem wczoraj, żeby zapytać, jak tam - w ogóle, no i po USG, które miała mieć w środę... i się okazało, że generalnie że czuje się (w kontekście jej zapalenia płuc) lepiej, słaba bo na antybiotyku jeszcze, ale lepiej. A USG ją wkurza - bo ma je o 17:00, czyli jakieś 1,5 h po tym, jak dzwoniłem - bo pomyliłem środę z czwartkiem. I oczywiście, jak to moja mama, już kombinuje - co tam, że siedzi w domu przeszło tydzień na antybiotyku, ale ona w niedzielę w nasze okolice chce na cmentarz na grób swojej babci lecieć, bo wypadają jej imieniny... Trochę to potrwało, ale wybiłem z głowy. Najwyżej my pójdziemy sami. Zimno, wieje - a ona się chce pół miasta tłuc. Ale się nie dziwię tak bardzo - to osoba wyjątkowo ruchliwa, często spacerująca, wszędzie gdzie się da idąca pieszo - więc rozumiem, że po takim siedzeniu w domu chce się gdzieś poruszać.

Wczoraj, jakoś tak wyszło spontanicznie (bo Natuszka nie chciała się zgodzić, żebym sam zakupy zrobił), po pracy poszliśmy zlustrować nową Biedronkę w naszej okolicy. Miejsca więcej - wcześniej bezpośrednio był tam Carrefour Express (a jeszcze wcześniej... pierwsze kino, w którym 100 lat temu byłem). Spory asortyment, więcej miejsca. Kupiliśmy, co trzeba było, i do domku.

A przed tym - tiaa, w ramach oszczędzania - poszliśmy na obiad do Pizzy Hutt, właściwie to bardzo blisko sklepu. Świetne mają te przystawki - pieczywo czosnkowe z różnymi serami, i takie jakby pierożki z ciasta jak do cienkiej pizzy, z zapiekanym mięskiem, z dobrym sosem śmietanowym. Ale bez pizzy się nie obeszło :)

Oczywiście, musiałem się na dzień dobry pofrustrować. Siedliśmy, jakaś kelnerka krąży, widziała że wchodzimy i że siedzimy bez menu - więc myślę, wpadnie na to, żeby podać menu. Nic. Krąży, nosi, podaje, a nas olewa. W końcu, poza dyskretnymi znakami, po prostu jak nas mijała powiedziałem, że chcielibyśmy dostać meny. Już za chwilkę. I dalej łazi - poszła coś, pogrzebała na komputerze do zamówień, potem zebrała od ludzi naczynia ze stołu, przyniosła coś na dwa stoły koło nas - a do nas jakoś nie dotarła. Już mnie szlag trafiał, kiedy podeszła zupełnie inna, bardzo miła, kelnerka, która podała menu, bezproblemowo sama pojawiła się, gdy wybraliśmy co chcieliśmy, jeszcze zaproponowała jakąś promocję żeby taniej wyszło to, co chcieliśmy zjeść. Uprzejma, uśmiechnięta, precyzyjna - i to w taki dość naturalny sposób. Tamta, mam wrażenie, wylądała, jakby tu była za karę. Nie wiem, po co takich ludzi zatrudniają...

Zakupy mamy zrobione, więc w sobotę zostaje tylko chałupę sprzątnąć i świniaka przewinąć (tzn. posprzątać klatkę). I jedziemy z wizytą do znajomych naszych, na pyszną domową... dla odmiany - pizzę :D Świat bez pizzy byłby strasznie pusty, nie sądzicie? Być może przed tym wpadniemy do rodziców, ale zobaczymy, zależy od tego, jak się mama będzie czuła. Nie możemy sobie pozwolić - czy to oboje, czy nawet ja sam - żeby jechać, jak może zarażać czymś (choć chyba zapaleniem płuc, jak się nie kaszle, to się nie da?). W każdym razie, zapowiada się miło :)

poniedziałek, 4 października 2010

Spokojny weekend

Piżamka ciążowa żonki dotarła - szok! - już następnego dnia, awizo znaleźliśmy, co w wypadku Poczty Polskiej wydaje się oznaczać, iż zakrzywili conajmniej czasoprzestrzeń i przekroczyli prędkość dźwięku. Impressing. I tym razem - faktycznie ciążowa. A gratis - długopisik firmowy.

W weekend generalnie rzecz biorąc się leniliśmy, choć nie do końca. W sobotę posprzątaliśmy ładnie, a poza kupkach nawet polazłem do piwnicy, przytaszczyłem (z pewnymi wątpliwościami co do stanu tego, co w kubełku, i co się stanie na ścianie...) pozostałość farby, którą malowaliśmy nasz pokój. Otóż w wakacje, mało roztropnie, jak upał, skwar był, opieraliśmy się na naszych zielonych poduszkach z owcami z Zakopanego, po czym poduszki te kładliśmy na górze oparcia naszej kanapy. Na skutek czego, jako że poduszki czasami nieco potu miały na sobie, farba na ścianie w tym miejscu nieco się rozmazała, co niestety widać. Więc nabyliśmy droga kupna wałeczek, no i raz, dwa, machnąłem wspomniany kawałek ściany farbą, jeszcze raz. A przy okazji - kilka miejsc, gdzie coś tam kiedyś się zawadziło (pewnie większość jeszcze w toku wprowadzania się) i gdzie białe wystawało spod farby. I powiem - te farby Dulux Once są genialne. Stoi w piwnicy pewnie ok. 2 lat, ale konsystencja jak nowa, no i po pokryciu i wyschnięciu - NIC nie widać, że coś poprawiane było, że domalowywane! I od razu ładniej - mimo, że staruszkowie nasi twierdzą, że i tak tylko myśmy coś widzieli. E tam :)

Z pozostałych newsów - w naszej Biedronce dowiedziałem się, iż drugi przybytek tego rodzaju powstał nieopodal, o tyle lepiej - bo podobno z alkoholem (tak, tamta nie oferuje - ludzie się w sąsiedztwie nie zgodzili; bez sensu - jakby był, to ci sami ludzie pierwsi by go kupowali, ale co tam), ale przede wszystkim w miejscu, skąd można podjechać do nas prawie pod dom trajtkiem. Bo my kupujemy właściwie w sobotę, raz w tygodniu, i sporo tego. A do dotychczasowej Biedronki niby nie daleko, ale jak człowiek ma 20 kg przytaszczyć, to z buta jakieś 15 minut. Trzeba będzie wybadać. Tak przy okazji - korzysta ktoś z Was może z Lidla? Jakieś opinie, ew. porównanie z Biedronką właśnie? :D

Poszliśmy sobie do naszej ostatnimi czasy ulubionej knajpki Kwadrans na Skwerze Kościuszki. Tabuny dzikie, jak to w ładny dzień bez względu na porę roku w porze obiadowej. Ale zawsze fartem znajdujemy wolny stolik (ostatnimi czasy - ten sam :P). I tym razem zamówiłem Natuszce to, co chciała - jako, że poprzednio zapamiętałem, że jej danie było na końcu listy, więc zamówiłem ostatnie, a ona chciała przedostatnie. Pocieszając mnie, jęczącego o konieczności nabycia czegoś na Alzheimera, stwierdziła, że było równie dobre, o ile nie lepsze - ale jakaś demencja chyba mnie bierze :|

I jak zwykle, podczas jedzenia, doszliśmy do momentu, gdy Natuszka poległa... w połowie MAŁEJ pizzy! Masakra. Chciała dużą - nie zgodziłem się, argumentując (słusznie) że nie da rady, więc zamówiła małą. No i barszczyk - bo ostatnio ma ochotę (choć, po smaku, chyba z torebki, ale doprawiany). I co? Barszczyk wlaliśmy w siebie na spółkę właściwie, a potem żonka poległa w połowie małej pizzy. Oczy chciały, ale reszta nie mogła... Lekka rozpacz była, ale nie uznaję zabierania na wynos niedojedzonej pizzy - to jest dobre i zjadliwe, jak się je na ciepło od razu, a nie następnego dnia odgrzewane.

A wczoraj to zupełny chillout - tylko spacerek do kościoła, potem do sklepiku - Natuszkę wzięło na nachosy, koniecznie z dipem serowym (całą drogę - rozmyślanie, jak by tu to podgrzać, żeby był tak ciepły, jak w kinie? :D), a dodatkowo - na kapustkę kiszoną. Maaaasakra :) Na obiadek własnej roboty sznycelek :)

Poczytaliśmy sobie potem, zaś Natuszka oddawała się swojej ostatniej wielkiej nowej pasji - wyszywaniu. Kupuje się takie szabloniki, dużo włóczki kolorowej, i wyszywa się różne dziwne rzeczy. A żonka się tym zaraziła od teściowej :) Obecnie - bardzo szybko jej idzie dłubanie Mikołaja na zimowym dachu, do takiej ozdóbki świątecznej. Jest szansa, że na święta będzie :)

Niesamowite było też - siedzimy tak sobie, ja czytam, Natuszka chyba dziergała, i nagle mówi "Oj, jak mnie kopnął!". Tak! Nasze maleństwo zaczyna się aktywizować, i przez kilka dni Natuszka pokazywała, że można je poczuć - za to wczoraj kopnęła dzidzia sama z siebie :) Bo wcześniej to, jak żonka zjadła coś słodkiego, czekoladę, albo w sobotę wypiła czekoladę z mlekiem, to jak się pomasowało brzuszek w jednym miejscu, to dzidzia jakby odpowiadała na to masowanie - i pukała od środka :D Ale wczoraj - tak sama z siebie.

Stwierdziłem, że to w połączeniu ze zdecydowaną jednak tendencją do rzeczy słonych, a nie słodkich, wskazuje na płeć męską dzidzi (ja tam się nie znam - to żonka i kilka innych kobit uświadamiały mnie, że jak słodkie = dziewczynka, a jak słone = chłopiec, oczywiście chodzi o to, co kobieta preferuje w ciąży), na co Natuszka stwierdziła, że faktycznie chyba tak, i że ona się z tym już pogodziła. Bo cały czas chciała, żeby dziewczynka była :) Oczywiście, przekornie tak, bo nie wiemy, co będzie, a chcemy tylko, aby dzidzia zdrowa była. Ale zbliża się wizyta kolejna u ginekologa, i teraz przy USG to pewnie będzie wiadomo, jaka płeć, o ile dzidzi się do nas jakoś nie odwróci dziwnie :)

Moja mama ma zapalenie płuc. Lipa, siedzi w domu, gorączka - a ona ani do chorowania, ani do gorączki nieprzyzwyczajona. Mam nadzieję, że przejdzie jej jakoś w miarę szybko, bo martwię się. A w taką pogodę to kurowanie się nie idzie zbyt szybko.

I jeszcze jedna rzecz, odnośnie mojej sromotnej porażki na egzaminie wstępnym na aplikację... która to się okazała nie tak wcale sromotna. Dowiedziałem się w piątek, że można zadzwonić do OIRP i dowiedzieć się o wynik, ilość punktów. No i zadzwoniłem. I co? 99 punktów. Od 100 przyjmowali. To się nazywa szczęście, co? Ale podbudowałem się - bo bałem się, że jak uwalić, to pewnie na poziomie 70-80 punktów, a tu nie. O włos, rzekłbym. Istnieje szansa, że źle policzyli - choć obawiam się, że takie prace na styk liczyli dokładnie. Ale są w necie pomysły i dyskusje, co by tu podważyć, które z pytań. Więc czekam na list z uchwałą, wtedy biegiem obejrzeć sobie, i 14 dni na napisanie do ministra (nie)spawiedliwości odwołania.

A w ogóle - jesień w pełni. Kaloryfery grzeją, słoneczko świeci, ale zimno mocno. No i coraz więcej żółtych liści wokół - nie tylko na drzewach :)