Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Wczoraj był dobry dzień

Wczoraj był bardzo dobry dzień.

Najpierw w pracy dowiedziałem się, że w wyniku rekrutacji wybrali właśnie mnie do działu 3 pokoje dalej, gdzie staram się dostać. Teraz tylko pozostaje ów Ktoś Bardzo Ważny w spółce, dla której nasza firma jest spółką zależną. Mam nadzieję, że po prostu na podstawie rozmowy z dyrektorem działu, do którego miałbym przejść, i moich CV + listu motywacyjnego ów człowiek przyklepie przejście, i nie będzie potrzebna moja wycieczka do Warszafki celem pokazania się, aby mnie sobie pooglądał. 

A potem, w domku, wieczorem zadzwonił nasz doradca i okazało się, że 2 dnia roboczego od złożenia wniosku... mamy pozytywną decyzję kredytową, i to z banku najbardziej wiarygodnego z tych, do których składaliśmy, a przede wszystkim dającego najlepsze warunki (= najmniej ukrytych kosztów i ekstra płatnych obowiązkowych bonusów). Czekamy na kontakt z rzeczoznawcą, potem umówienie podpisania umowy w banku, notariusz i uruchomienie kredytu. Realnie zupełnie - do 2 tygodni, czyli połowy maja - może być po wszystkim :)
 
Dzisiaj wieczorem - spotkanie z panem, który ma nam remont robić. Oby przewidziane na ten cel fundusze to wytrzymały.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Kredytowo-wielkanocnie

Tydzień przebiegł dość spokojnie, acz intensywnie - na mozolnym zbieraniu i załatwianiu (lub też kibicowaniu w załatwianiu) dokumentów potrzebnych do uzyskania kredytu. Jednego dnia - ja w pracy Natuszki, gdzie księgowa dość długo wypisywała zaświadczenia; innego - u siebie, z pewnymi perturbacjami (na ostatni dzwonek, w piątek, bo koleżanka, która miała to zrobić na czwartek... w czwartek była na urlopie). W tle - stymulowanie cały czas sprzedających, którzy załatwiali zaświadczenia o braku zadłużeń w płatnościach względem spółdzielni mieszkaniowej. No i jeszcze - u mnie zaświadczenie o tym, że choć mi się za m-c kończy umowa, to nie zamierzają mnie wywalić, a zatrudnić na warunkach (finansowych) nie gorszych niż dotychczas - żeby nie było wątpliwości co do kredytu. 
 
Któregoś wieczora posiedziałem przy komputerze, i z % przeliczyłem na konkretne kwoty tzw. koszty okołokredytowe, ze szczególnym uwzględnieniem wysokości tego, co by trzeba było zapłacić na dzień dobry. Mieliśmy 4 oferty. Jedna odpadła od razu - 25 zł za konto, obowiązkowe, dawało by 9000 zł (sic!) przez cały kredyt tylko z tego tytułu (przy założeniu, że ta kwota by się nie zmieniła - a przecież zmieniają się często i zawsze drożeją...). Pozostałe - generalnie podobne, różniące się nieco kosztami opłat za konto, a poza tym - ten sam rząd kwoty do zapłacenia, z tą różnicą tylko, że w jednym wypadku płaciło się wprost za koszty kredytu - prowizję, ekspertyzę, ubezpieczenie pomostowe itp. - a w drugim niby wszystko było 0%... tylko dodatkowo 2 obowiązkowe ubezpieczenia, z którymi wychodziło na to samo, jakby po prostu normalnie zapłacić to, co czego nigdy nie było. 

Kiedy w czwartek okazało się, że sprzedający zdobyli zaświadczenie ze spółdzielni - generalnie nic nie stało na przeszkodzie, żeby w piątek spotkać się z naszym doradcą. Nic - poza tym, że nie miałem cały czas zaświadczeń dot. mojego zatrudnienia. Umówiłem się zatem z doradcą na piątek - zastrzegając, że może się okazać, że przełożymy to na po świętach. Ale się udało - dziewczynę z kadr, która miała mi to przygotować, spotkałem wchodząc do firmy. Przed południem miałem komplet dokumentów zatem, potwierdziłem u doradcy - zostało tylko pokserowanie dokumentów do wszystkich wniosków, żeby u doradcy szybciej było, i wydrukowanie wyciągów z kont bankowych naszych. 
 
Z uwagi na karmienie - Natuszkę podrzucił do Wrzeszcza teściu. Poszliśmy, porozmawialiśmy chwilę z doradcą, i po 2 h wychodziliśmy, mając złożone 3 wnioski kredytowe. Doradca bardziej niż pozytywnie zaskoczony tym, że wszystkie ksera miał praktycznie zrobione. Wypełnialiśmy szybko, niewiele błędów. Wzięliśmy kopie - żeby nie było, że nie wiemy, co i jak wypełnialiśmy. Niektóre rubryczki - co najmniej dziwne, mało zrozumiałe i z dziwnymi opcjami - ale doradca, bez mrugnięcia okiem, czytając wszystko do góry nogami (siedział na przeciwko) potrafił wskazać, co zaznaczyć. Poszło więc sprawnie - w słoneczne popołudnie Wielkiego Piątku wyszliśmy z biura doradcy, złożywszy wnioski o kredyt w Rodzinie na swoim do 3 banków. Nic, tylko trzymać kciuki!
 
Dopytując o pewne szczegóły - dowiedzieliśmy się, że jest zupełnie realne sfinalizowanie procedur kredytowych w 2 tygodnie, zaś w 3 tygodniu podpisanie umowy kredytu, notariusz i samo uruchomienie kredytu! Z uwagi na to, że 2 tygodnie - od podpisania umowy przedwstępnej - trwało gromadzenie dokumentów, wiadomo już, że umowy przyrzeczonej nie podpiszemy z właścicielami dotychczasowymi, a ich córką, która już ma odpowiednie pełnomocnictwo. Natomiast wszystko wskazuje na to, o ile się nic nie wydarzy, że w połowie maja jesteśmy właścicielami mieszkanka :) 

We wtorek dostanę klucze - formalność, i tak mieszkanie już jest opróżnione, to myśmy tylko stwierdzili, żeby nie zapeszać, że prace zaczniemy dopiero mając decyzję kredytową i umowę notarialną w ręku - zrobimy zdjęcia, które podeślę doradcy, a on do banku; przy okazji - wymierzymy ładnie mieszkanie, żeby móc już planować, co i jak. Powoli można zacząć zastanawiać się nad kolorami ścian itp... :)

Dominik nie do poznania, spokojny, nie denerwuje się aż tak, od kiedy karmimy go odciąganym przez Natuszkę pokarmem - z butelki. Co ciekawe - mamy już 2 laktatory. Używanie ręcznego - Tommee Tippee - okazało się ok, tyle że dość długo trwa i męczy. Natomiast kupiony Medela Mini - tak polecany i w ogóle - nie dość, że hałasuje jak traktor, to wcale jakoś szałowo nie odciąga; tzn. ciągnie dość dobrze, ale bardzo szybko nie jest w stanie ciągnąć, za mała siła ssania, gdy tylko pokarmu robi się nieco mniej niż na początku. Więc na razie Natuszka używa raczej ręcznego. Karmienie piersią odpuściliśmy - malutki za bardzo się denerwował, pokarmu leciało za dużo, krztusił się, płakał itp. 

Od kilku dni syneczek zaczyna do nas gaworzyć. Jego ulubiony zwrot - a gu :) Coraz bardziej komunikatywny jest, ciekawy świata, ogląda wszystko dookoła. Uwielbia, gdy ktoś da mu paluszki do złapania obiema rączkami, i gada do niego. Mimika rozwija mu się niesamowicie - miny strzela takie, że szok :) Charakterek, oczywiście, ma i złości się czasami rzadziej, czasami częściej - ale zdecydowanie jest lepiej, rozumiemy się bardziej, potrafimy wcześniej zrozumieć, co jest nie tak, co się dzieje, zaradzić jego potrzebom zanim zacznie się płacz i zgrzytanie zębów :) Dzisiaj np. byliśmy na dwóch spacerkach - jeden przy okazji wyjścia do kościoła, a potem sam poszedłem z nim po okolicy, obeszliśmy całą okolicę, w tym najbliższe sąsiedztwo naszego nowego mieszkanka.

W sprawie rekrutacji w pracy - cisza, nic nie wiem. 

Z okazji świąt wielkanocnych - samych pięknych, pełnych miłości, radosnych i dających wytchnienie chwil w gronie najbliższych i tych, których kochacie, pokoju w sercu i uśmiechu na twarzach! :)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

I tak sobie chodzimy

Generalnie, spokój jest.

W środę miałem tzw. rozmowę kwalifikacyjną w tej wewnątrzfirmowej rekrutacji, na której tak mi zależy. W sumie, nie wiem, czemu to miało służyć - znamy się wszyscy troje (dziewczyna z kadr, facet który miałby być moim szefem). Kilka pytań, kilka informacji o stanowisku. Co do kasy - na pewno więcej, ale o ile, nie wiadomo. A w ogóle to, z racji naszej podległości pod inną spółkę, warianty są takie, co dalej:
  1. najprostszy - Ważny Człowiek Ze Spółki Nadrzędnej, namówiony przez kierownika jednostki, do której jest rekrutacja, na podstawie jego opinii wskazuje, kogo mają wybrać i przyjąć;
  2. trudniejszy - Ważny Człowiek Ze Spółki Nadrzędnej wskazuje kierownikowi jednostki, do której jest rekrutacja, kilka osób spośród których sam kierownik ma sobie wybrać i zatrudnić;
  3. najtrudniejszy - Ważny Człowiek Ze Spółki Nadrzędnej wskazuje kierownikowi jednostki, do której jest rekrutacja, kilka najlepszych osób, ale on chce sam ich zobaczyć (wycieczka do Wawy...) i porozmawiać, żeby samemu zadecydować. 
Przy okazji, dowiedziałem się że w mojej firmie rekrutacja toczy się tempem tak zawrotnym, że ponoć nie raz zdarzało się, że gdy dziewczyna z kadr dzwoniła do szczęśliwca, którego postanowili zatrudnić - to ten miał już inną pracę i wisiała mu moja firma, bo po prostu rekrutacja ciągnęła się tak, że olał tę firmę i szukał dalej. Cóż, niby mi się nie spieszy. Ale fajnie by było, gdyby się to wyjaśniło szybciej.

Jedno dobre - dzięki temu ctastingowi wymigałem się o 6-godzinnego szkolenia BHP :)

W czwartek teściowa i Natusia miały niespodziewany nalot położonej, ponoć tak jest zawsze. Wpadła w momencie, gdy akurat weszły do domu ze spaceru z Dominikiem. Okaz zdrowia, dorodny, waży 3800 g. Więc wszystko bardzo ładnie.

W weekend spacerki - w sobotę po dzielni, a w niedzielę do kościoła. Nieochrzczony jeszcze, ale niech się wciąga :) Normalnie, nie mogłem uwierzyć. Oaza spokoju, cichy, spał całą - długą - mszę. Nadziwić się nie mogę. Szkoda, że w domku później, w tym w nocy, odreagował - tzn. nie wykazywał woli współpracy w zakresie spania, bo przecież noc to najlepsza pora do leżenia i machania łapkami :) 

Wczoraj wpadł kolega z rodzinnych stron, którego dawno nie widziałem - z zaproszeniem na swój ślub. Nie dość, że kaszubski - czyli na wylewanie za kołnierz nie ma co liczyć - to jeszcze... tydzień przed ślubem szwagierki. Czyli - ciężki (finansowo) miesiąc się szykuje. Ale jakoś damy radę. Fajnie było pogadać, tym bardziej że on sam ma 5-miesięczną córeczkę. Wymiana ojcowskich poglądów, konsultacje :) Żeby nie było - przy Natuszce mojej :D

A my to w ogóle wczoraj mieliśmy 7. rocznicę chodzenia ze sobą. 5 lat tak chodziliśmy, i już niebawem będę 2 od ślubu :D

wtorek, 12 kwietnia 2011

Umowa przedwstępna podpisana!

Weekend - jak to weekend - minął dość spokojnie. Sprzątanie, zakupy, takie tam - zajmowanie się maluszkiem. Więcej czasu, i dobrze. W niedzielę, wykorzystując słoneczną aurę, wyszliśmy na spacerek z Dominikiem po dzielni - pierwszy od kilku dni, bo wcześniej dosłownie łeb urywało, taki wiatr, a do tego najczęściej padało. W sumie, w niedzielę - gdy już wyszliśmy - też się okazało, że dość mocno wieje, ale się nie daliśmy. Młodego dotleniać trzeba, więc dotleniamy :) 

Kropelki na wzdęcia jakby pomogły - nie wygina się nam już tak i spokojniejszy jest. Choć w ogóle, to on dość nerwowy i niespokojny duch jest, ale może tak ma? Ja też nerwus jestem, Natuszka czasem również - więc ma po kim to mieć :) Czasami karmienie nie wychodzi tak ładnie, jak byśmy chcieli - sposobem okazało się jednak odciąganie pokarmu i podawanie synkowi z butelki, przy czym można dokładnie sprawdzić dodatkowo, ile wypił. 

W niedzielę, choć ciężko mi z tym było, pojechałem do rodziców, bo w mailu w tygodniu deklarowali pomoc finansową. Najchętniej unieślibyśmy się honorem i nie przyjęli jej. Ale prawda jest taka, że bez tych pieniędzy nie mielibyśmy grosza na remont mieszkania, które go wymaga (stąd korzystna cena) - owszem, można dobrać (na innych niż RnS warunkach - bez dopłat, jak zwykły kredy konsumpcyjny) kredyt na remont, i nawet zdolności by nam pewnie wystarczyło... tylko kasy na raty już chyba nie. Rodzice zaoferowali konkretne kwoty, które - choć w sumie o połowę mniejsze niż to, co miało być dla mnie ze sprzedaży mieszkania gdzie teraz mieszkamy - powinny wystarczyć na opłaty okołokredytowe i związane z tego kredytu uzyskaniem (z podatkami - 13 000 zł jak nic), no i ten remont nasz. Na dniach trzeba będzie umówić się z panem, który ma go wykonać - żeby na oko wycenił pracę. Przy okazji porobi się zdjęcia na potrzeby ew. wyceny banku no i wymierzę wszystko. 

Czemu tak konkretnie? Wczoraj wieczorem dogadaliśmy się z właścicielami co do ceny mieszkania, na którym nam zależało. I podpisaliśmy umowę przedwstępną - czyli po zgromadzeniu dokumentów, droga do wniosku o kredyt stoi przed nami otworem :) 
 
Tylko trzeba się na coś zdecydować - któryś kredyt. O ile widzę, to różnica w warunkach i opłatach niewielka będzie - różnić się będzie o tyle, o ile będzie inny tytuł przekazania bankowi pieniędzy (w jednym - tytułem wprost prowizji; w innym - niby prowizji nie ma, ale są za to ubezpieczenia obowiązkowe... za kwotę tożsamą z prowizją, której nie ma).

Jest szansa, że w lipcu byśmy się przeprowadzali, heh :) Jeszcze na urlopie macierzyńskim Natuszki. Wszystko nabiera pięknych kształtów i staje się realne :)

ps. Nie będę wchodził w szczegóły i podawał konkretnie kwot ani warunków kredytu. Rata wychodzi sporo poniżej 1000 zł z dopłatami w ramach RnS.

piątek, 8 kwietnia 2011

Kredyt na horyzoncie

Jest szansa, że wszystko z nowym mieszkaniem rozegra się, finalnie, dość sprawnie i szybko.

W środę poszedłem na spotkanie z poleconym mi gorąco przez koleżankę z pracy doradcą finansowym. Jej samej polecił go inny kolega, i była zachwycona tym, w jakim tempie i w jaki sposób, oczywiście także na jakich warunkach załatwił jej kredyt; notabene, także w programie Rodzina na swoim. Skoro polecają - po co szukać dalej. Owszem, ta sfera nie jest mi zupełnie obca - ale jeśli rynek pełen jest firm z ludźmi zawodowo zajmującymi się doradztwem finansowym, czemu nie? Nic to nie kosztuje - to brokerzy z własną działalnością, pieniądze (prowizję) dostają, gdy klient otrzymuje to, po co przyszedł, czyli kredyt. Działają w interesie klienta, bo generalnie ich prowizja jest taka sama (minimalne różnice), bez względu na to, który bank przyzna klientowi kredyt. 

Spędziliśmy na rozmowie przeszło półtorej godziny. Okazało się, że nie ma problemu z kredytem na 100% wartości nieruchomości. U nas sytuacja jest o tyle dobra, że transakcja odbywa się bezpośrednio z właścicielami mieszkania, bez udziału pośrednika jakiegokolwiek. Wszystko o mieszkaniu wiemy - oczywiście, formalnie trzeba sprawdzić KW. Przykładowa symulacja rat - bez problemu, na 30 lat płacilibyśmy z dopłatami ok. 800 zł. Zdolność kredytowa - z zapasem. Wkład własny, minimalny - okazuje się, że niepotrzebny, bo w większości banków ma on znaczenie, gdy jest na poziomie 20% (w naszym wypadku - ok. 50 000, więc bez szans), a niższy nijak nie wpływa na warunki kredytu. Więc lepiej zachować ew. posiadane pieniądze i nie wystukiwać się do zera w kredyt, a mieć na remont - który nas czeka z pewnością. 

Nie mówiąc o dodatkowych kosztach - notariusz (doradca ma swojego, z rabatem sporym), ubezpieczenie pomostowe (od przyznania kredytu do wpisania prawa własności do KW), ubezpieczenie niskiego wkładu (może być do 2 000 - różnie, czasami trzeba w całości, czasami rozkładają). Może się zdarzyć, że potrzebny będzie rzeczoznawca - ale mówił, że rzadko się to obecnie zdarza. Po przyznaniu kredytu dojdzie, oczywiście, konto w banku, które kredytu udziela (podobno! nawet 25 zł/m-c za... konto, które otwierasz, bo bez niego kredytu nie dostaniesz, bo nie jest ci w ogóle potrzebne) - ale tę opłatę doliczają do raty kredytu. No i ubezpieczenie mieszkania, standardowe. Na życie nie chcę - mamy już obydwoje z Natuszką. No i magiczna prowizja za udzielenie kredytu - doradca wyjaśniał jakby taką hierarchię tego, na co należy zwrócić uwagę, wybierając kredyt, i zasugerował, że warto tę kwestię potraktować priorytetowo, jako że to najpewniej największa kwota do wyłożenia od razu, przy otrzymaniu kredytu.

Kwestia dokumentów - również okazała się mniej straszna, niż myślałem. Kilka dotyczących nieruchomości (świeży odpis z KW, zaświadczenie o braku zaległości ze spółdzielni, tytuł prawny nabycia przez sprzedających) + oczywiście umowa przedwstępna, wcale nie musi być notarialna. Pozywać się o nakazanie złożenia oświadczenia woli w postaci zawarcia umowy finalnej nie zamierzamy, skoro to transakcja ze znajomymi teściów - więc szkoda czasu i pieniędzy na notariusza. Zadatków też nie przewidujemy. Do tego - nasze dokumenty, zaświadczenia o zatrudnieniu - no właśnie. Natuszki - ładnie, umowa na czas określony, urząd. U mnie - gorzej, bo teoretycznie do końcówki maja tylko... Czysto teoretycznie, bo wiem, że mi przedłużą. I nie wykluczone, abym dostał umowę na czas nieokreślony wcześniej - problem jest taki, że jestem w toku rekrutacji do innego działu w firmie i nie wiadomo, który z kierowników (obecny czy ten, mam nadzieję, przyszły) ma zająć się załatwieniem tego. Doradca powiedział, że nie jest to problem, że funkcjonuje coś takiego jak promesa od kierownika jednostki w zakładzie pracy. Damy radę. Okazuje się, że mogą chcieć PITa za zeszły rok, a nawet wyciągów z kont bankowych (czasami tylko przelewy przychodzące, czasami całość - ciekawe, ile wydają na jedzenie... :P)
I tyle. Kolejność:
  1. umowa przedwstępna ze sprzedającymi
  2. decyzja odnośnie banków i złożenie do nich wniosków o kredyt
  3. uzyskanie decyzji kredytowej
  4. umowa notarialna - finalna - nabycia mieszkania
  5. uruchomienie kredytu
  6. wpisanie prawa własności do KW, żeby mieć z głowy ubezpieczenie pomostowe
Wczoraj skontaktowałem się z naszą koleżanką, od której rodziców mamy kupować mieszkanie. Przyjeżdżają do Polski w niedzielę, i - uwaga! - zostają do początku maja! Lepiej być nie może. Muszą przecież zdobyć dla nas dokumenty dot. mieszkania - nam tego nie dadzą. Umówiliśmy się na poniedziałek wieczorem, aby dogadać wszystko - kwotę, dokumenty, termin wydania - i jak dobrze pójdzie, nie zapeszając, może już od razu umowę przedwstępną podpiszemy? Kto wie. 

Oczywiście, później będą takie sprawy jak kwestia uzyskania członkostwa w spółdzielni, żeby za czynsz nie przepłacać, itp. Ale to później, dalej. Teraz musimy stanąć na głowie, żeby uzyskać kredyt. Nie wiadomo dokładnie, kiedy, ale całkiem realne jest zmodyfikowanie Rodziny na swoim już od początku czerwca. Czyli mamy niespełna 2 m-ce, aby to zorganizować do uzyskania kredytu, żeby się na program załapać. Właściwie zatem niewiadomą - i tym, co może się przeciągnąć - będzie kwestia rozpoznania wniosku o kredyt, przy założeniu że dogadamy się na dniach ze sprzedającymi. Wierzę, że nasz doradca zrobi tak, żeby się udało - sam wskazał, jak ważne są relacje jego z pracownikami banku, którzy mogą bez sensu wniosek przetrzymać (co zgadza się z opinią koleżanki - mówiła, że jak szli na podpisanie swojej umowy, wszystkich w banku znał i ze wszystkimi był na ty). 

Mama próbuje się kontaktować, na co ani my, ani teściowie nie mamy ochoty. Teściowie - po tym, co z ojcem im zarzucili w rozmowie ze mną, odnośnie mieszkania. Muszę tam pojechać, bo nam żyć nie dają, i ustalić, czy jakkolwiek chcą nam pomóc, czy nie. I wyjaśnić, że nasze relacje raczej w najbliższym czasie się nie poprawią. Uświadamiając jednocześnie, że teściowie o przebiegu naszej rozmowy w sobotę wiedzą - pewnie się nasłucham, że jak mogłem im powiedzieć itp. Mogłem, i nie widzę powodu, aby ukrywać przed nimi dyskusję tak ważną; a to że nie pomyśleli, że do teściów dotrze treść tego, co im - bezpodstawnie - zarzucili - to już ich problem. Trzeba myśleć, co się mówi. Jak będą chcieli - pomogą; jak nie - to nie. Nie nastawiam się, bo szkoda nerwów. 

Słonecznie, wiosennie, wietrznie. Dominik rośnie, jakby spokojniejszy od kiedy dostał kropelki na wzdęcia. Dzisiaj bardzo ładnie spał prawie całą noc. Natuszka coraz spokojniejsza, coraz wprawniej nam zajmowanie nim wychodzi. A on chyba już zaczyna nas naciągać - zrozumiał już, jak miłe jest noszenie na rączkach, i próbuje małego szantażu, płacząc, gdy za długo leży (nawet ja już rozróżniam, że to nie jest płacz na jedzenie :P)

We wtorek, po raz 5, polałem prawo jazdy. Kolejny szczyt - na... rękawie. Nie wiem, może nie warto? Na placu manewr ten wykonywałem w czasie kursu i jazd bez problemu. Na egzaminie, z egzaminatorem - nogi jak z waty, cały się trzęsę, i wychodzi jak wychodzi. Do bani.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Chcesz na coś liczyć? Licz na siebie.

Dzięki za wszelkie słowa wsparcia - niestety, nic one nie dały. Oczywiście, żadna w tym wina nasza czy Czytelników tego bloga. Po prostu - moi rodzice są beznadziejni. 

Niestety. Im dłużej żyję, tym bardziej odnosiłem wrażenie, że to, co (o ile) robią dla mnie, dla Natuszki, dla nas, to jakieś takie porywy chwili. Żadna odpowiedzialność, kwestia moralności, wsparcia dla dzieci - nie, kaprys chwili. Bardzo często w ogóle nie trafiony - w ich odczuciu wielka sprawa, dar i w ogóle; w praktyce - coś zbędnego, nieprzydatnego. A sama obecność - bardzo często narzucona, w zupełnie nieodpowiednim momencie; nawet wprost - wbrew prośbie, aby tego i tego dnia nie pojawiali się. Najlepiej to oddaje przykład - gdy ostatnio moja matka przyjechała do nas, wiecie co przywiozła 3-tygodniowemu wnukowi? Kaczuszkę gumową do kąpieli. Z wielkim, od dołu, napisem dla dzieci powyżej 1 roku. Przywiozła prezent? No ba, i to jaki. Wartość? Żadna. Bezsensowny. I tak to się ma do wszystkiego. 

Jak wczoraj, pełen nadziei (idiota, naiwniak - mało to razy się już przejechałem, właśnie w zakresie kwestii środków na nowe mieszkanie?) pojechałem porozmawiać i poprosić, żeby zgodziła się na sprzedaż mieszkania temu facetowi, który dał bardzo dobrą cenę, deklarował wzięcie na siebie kosztów notariusza (zwyczajowo obciążających sprzedających - nas), i na dokładkę jeszcze nie miał ciśnienia co do wydania (więc moglibyśmy spokojnie remontować mieszkanie kupione, i mieszkając jeszcze w tym już sprzedanym). I co? Dowiedziałem się, że mama ma swoje nowe przemyślenia, i że dobrze że przyjechałem

Przemyślenia oczywiście są takie, że ona się rozmyśliła. Tzn. ona twierdzi że nie. Jak jednak inaczej nazwać to, że deklarowała, że nam (mnie i bratu) daruje mieszkanie, a my z nim robimy, co chcemy? Jak ustaliłem potem - korzystniej było, aby to ona je sprzedała, i darowała nam po 1/2 pieniędzy z tego. Dla kogo korzystniej? Nie, nie dla nas. Dla mojego gnojka brata - bo to on za te pieniądze, gdyby mama darowała mieszkanie i my jako właściciele je sprzedali, nie kupiłby w ciągu roku mieszkania, a przez to dostał do zapłacenia 19% podatku. My nie - moja część pieniędzy poszła by w mieszkanie, więc problemu by nie było. 

Stwierdziła, że sprzedaż jest bez sensu. Że ona może pożyczkę wziąć, i że jakoś damy radę. Aha. Ciekawe, co mi po jej 25 000, skoro mieliśmy obiecane ok. 100 000? Dowiedziałem się, że wybraliśmy mieszkanie (docelowe, do kupienia) w beznadziejnym miejscu, w do bani dzielnicy, a w ogóle jej się nie podoba to, że później to mieszkanie mają dostać teściowie. Granda, prawda? Tylko że teściowie mają je dostać - bo nam zostawią swoje, większe od niego! No chore, po prostu chore! Mój gówniany brat oczywiście zmienił już stanowisko - do czwartku, kiedy z nim rozmawiałem, był zwolennikiem sprzedaży i podzielenia się pieniędzmi. Wczoraj już nie - więc mu powiedziałem, co myślę o takim zmienianiu zdania. 

Nasłuchałem się, jaki to jestem okropny, roszczeniowy, i jak ja w ogóle mogę. I że chcę tego mojego biednego brata pokrzywdzić - bo to nie liczy się, że po 1/2 pieniędzy byśmy dostali, tak samo. Bo ja włożę to od razu w mieszkanie - a on dostanie do ręki, i jak będzie jakiś wielki krach finansowy czy coś, a nawet jak nie będzie to po kilku latach inflacji będzie miał mniej. Więc ja, naciskając, żeby sprzedać mieszkanie (25 m2, gdzie obecnie musimy się cisnąć z noworodkiem; ja z perspektywą aplikacji, do której trzeba móc się uczyć), po prostu jestem chamem i naciągaczem. I wyszło na to, że najważniejsze jest dla matki, że ona ma dwóch synów - i w myśl tej zasady, moje (jednego z tych dwóch synów) potrzeby dzisiaj się nie liczą, a liczą się jedynie potrzeby tego drugiego, nieumiejscowione bliżej w czasie i przestrzeni.
Jak zaczęły się personalne i wydumane zupełnie wrzuty pod adresem teściów - nie wytrzymałem, po prostu wstałem, ubrałem się, pieprznąłem drzwiami i wyszedłem. 

W środę rozmowa z doradcą. Już wiem, że muszę pytać o kredyt na 100%. A nawet więcej, żeby na remont było choć trochę. I nie żadne 15-20 lat, a 30. 

Raz w życiu mogli mi - nam - pomóc. Podejść do rozwiązań w tym zakresie było kilka, z mojej strony. Każde nie dość dobre. Cóż - jak inaczej mogło być, skoro dopiero wczoraj zrozumiałem, że chodzi o to, żeby mieszkanie za wszelką cenę pozostało dla młodszego brata? Tylko po co ten cały cyrk, kłamanie (bo trudno inaczej to nazwać) odnośnie zgody na sprzedaż, po co traciłem czas i pieniądze na wrzucanie do serwisów i pozycjonowanie ogłoszeń, czas na dojazdy od teściów do domu na spotkania z osobami zainteresowanymi kupnem? 

Sierota wie, że nie może na co liczyć - nie ma mu kto pomóc. Ja niby mam rodziców, uważam że sytuowanych lepiej niż teściowie (żaden szał, ale lepiej) - i jak raz w życiu potrzebuję pomocy, i to w żadnej pierdole, a sprawie kluczowej, to zostaję na lodzie. Jeden wielki żal. 

Nie zamierzam z nimi gadać, nie zamierzam się tam więcej pokazywać. Sami dokonali wyboru.

piątek, 1 kwietnia 2011

Wiosennie

Panie - Natuszka z mamą - z uwagi na piękną aurę rozpoczęły, we własnym zakresie (ja w robocie) spacerki z Dominikiem po dzielni. Dziecięcie najwyraźniej powyższym zadowolone mocno, bo spokojne, śpi zwykle ładnie. 

We wtorek przyszła z wizytą domową zaprzyjaźniona lekarka, pediatra od lat blisko 30, która ratowała w różnych podbramkowych sytuacjach samych teściów, gdy Natuszka i szwagierka były małe. Przesympatyczna pani, która powiedziała nam sporo o malutkim, obejrzała, i jako kolejny lekarz potwierdziła, że jest okazem zdrowia. Doradziła odnośnie problemów z laktacją, kwestii połykania przez Dominika powietrza przy karmieniu (Natuszka karmi dobrze, tylko mały łapczywy strasznie jest, choć dostaje jeść na żądanie), wskazała kilka pomysłowych udogodnień. A przy okazji okazało się - Natuszka w dzień poszła do przychodni, zważyć synka - że maluch przybrał z 2760 g tydzień wcześniej do 3100 g. Nieźle mu idzie :) 

Nie wiem, czy już pisałem - ale generalnie działa na Dominika suszarka, gdy chodzi o uspokojenie go w histerycznym (mniej lub bardziej) płaczu. Gdzieś to wyczytałem - sporo wcześniej, zanim jedna z Was napisała o tym w komentarzu do poprzedniego wpisu - i spróbowaliśmy. Raczej działa. Na dniach wyszło także, iż maluszek jakby spokojniejszy jest, gdy położy się go na kanapie w pokoju, gdzie działa telewizor. Jak leży w ciszy w drugim pokoju - macha łapkami, dyszy i jakoś niespokojny jest, często płacze. W jednej z gazet dla rodziców wyczytałem, że istnieje taka prawidłowość - w końcu w ciąży cały czas słyszał z bliska odgłosy pracy narządów wewnętrznych mamy, oddychania, trawienia itp. 

Synek różnie - jednego dnia spokojny i sporo śpi, innego dnia ma humorki i dokazuje mamie i babci. 

Obniżyliśmy cenę sprzedaży mieszkania - odezwało się sporo chętnych. Czuję, że ta sprawa w naprawdę niedługim czasie się rozwiąże. Pozostaje porozmawiać o tym z mamą. I trzymać mocno kciuki.