Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

środa, 3 listopada 2010

Wędrówki nie tylko cmentarne i wymuszanie, co to go nie było

Sprężaliśmy się w sobotę rano ze sprzątaniem. Zakupy - włącznie ze spekulacyjnym zapasem lampek na groby - załatwiliśmy w piątek jednak. No i poczekaliśmy na rodziców, z którymi pojechaliśmy najpierw na cmentarz nieopodal nas, na W. - bo bliżej. A przed tym - Natuszcze biegłem do naszej knajpki Trio po podwójne frytki (bo zgłodniała i odmawiała współpracy w zakresie zjedzenia czegoś niebędącego podwójną porcją frytek :D). Przy okazji - na hali capnąłem trochę gałązek świerku dla mamy - bo prosiła - i miotełkę, która się przydała do ogarnięcia grobów.

Na W. - rodzina generalnie ze strony mamy. Babcia, prababcia i cale stado rodzeństwa prababci i dalszych krewnych z tej strony. No i grób wujka ojca - gdzie pierwszy raz poszliśmy. I grób ojczyma mamy. Ale też grób pewnej pani, która zmarła w 1957 - przyjaciółki prababci. Porzucony grób, już od jakiegoś czasu do likwidacji. Ale mama, od kiedy pamiętam, zawsze tam chodzi. I grób W. - kolegi rodziców, który zmarł tuż po 50. urodzinach. Przesympatyczny, gruby, wielki facet, którego śmiech wszystkich urzekał.

Tylko komunikacja słaba w okolicy W. - generalnie spokojnie można by dojechać komunikacją miejską, ale miejsc do parkowania tam nie ma za dużo, i pomimo iż tłoku specjalnego nie było, to i tak musieliśmy przejechać całą długość cmentarza, i dopiero za nim znaleźliśmy miejsce żeby zaparkować. Co dopiero by się działo, gdyby były tłumy jak się zdarzały? W tym roku luźniej - całość się rozłożyła na 3 dni przecież.

W takich sytuacjach, oglądając i przechodząc cmentarz wzdłuż i wszerz właściwie - mała refleksja natury estetycznej. Tak, wkurza mnie to - bo w rodzinie mamy jaskrawy przypadek na tym tle. Jak można na stonowany grób nawalić 3 do 5 różnych doniczek ze sztucznymi kwiatami dosłownie w prawie wszystkich kolorach tęczy? Nie - różne kolory na 2 groby obok - tak mamy w jednym miejscu - ale np. kwiaty w 3 różnych, jaskrawych jak się tylko da, kolorach na jednym? I do tego, obowiązkowo, lampki w jeszcze innych kolorach - też kilka, każda inna. Sam plastik - gdy chodzi o kwiaty. Masakra. Albo groby - ogromne, niektóre (dosłownie!) z dachówką na górze, z rynnami. I te wszystkie tytuły - naukowe, zawodowe, i inne... Albo rycie na grobach imion osób jeszcze żyjących. Na zapas? Tak. Nie rozumiem tego wcale.

Potem - drugi koniec miasta, S. Tu z kolei rodzina ze strony ojca. Dziadkowie obydwoje, kawałek dalej prababcia. Okazuje się, że wolne miejsce koło grobu dziadków to miejsce, jakie ojciec już wykupił z myślą o sobie i mamie. Hmm, dziwnie tak, jak się o tym mówi wprost... Nie mam z nim nie wiem jak dobrych relacji - ale ciężko by było, jakby odszedł. W końcu to ojciec. A jednak - czas leci, widać że rodzice się starzeją - dobitniej w przypadku teściów, ale i na moich też czas zaczyna się odznaczać. Trzeba być gotowym - śmierć jest bardziej pewna niż cokolwiek innego na tym świecie.

Podeszliśmy też na grób Arkadiusza Rybickiego. Niepozorny, drewniany szkielet i prosty krzyż. Fakt, blisko głównej arterii nekropolii. Śmiesznie nieco, bo nieopodal części... hm, zasłużonych poprzedniego systemu - jak się idzie, to wszędzie tow. XY i podobne inskrypcje. Ale widać, o Aramie wielu pamięta - sporo świeczek, kwiaty.

Potem był sympatyczny obiadek, i wieczorkiem wróciliśmy do domku.

W niedzielę dzień spędziliśmy z J., A. (+ ich latoroślami) i J. Najpierw pyszna (no ba - za 13 zł...) czekolada na gorąco w Coffe Heaven w Gemini, a potem... Kurde, jak dzieciaki... Tak, szaleństwo na takich samochodzikach na prąd, w wesołym miasteczku na al. Jana Pawła II (znanej powszechnie jako Skwer Kościuszki - bo tę nazwę z JPII to chyba każdy z Zaspą w trójmieście kojarzy, nie?). Normalnie, pamiętam, jak jakieś 15-20 lat temu dokładnie na tych samych samochodzikach, w tym samym miejscu też się rozbijałem - przychodząc z babcią, którą dzień wcześniej odwiedziliśmy na cmentarzu. Zabawa niesamowita na samochodzikach - 3 rundki pojeździliśmy, pozderzaliśmy się - aż mnie do dzisiaj ścięgno w prawej nodze boli, tak w coś przygrzałem. A Natuszka porobiła fotki - wiadomo, sama z młodym naszym nie mogła jeździć... Talent ma, nie powiem - fotki bardzo ładne wyszły :)

Potem - to, co było założone (jako jedyne) od początku - czyli bardzo dobra i podobno włoska pizza w Di Stradzie. Tak - bo pomysł spotkania był taki, że by na pizzę się umówić. Tylko jak inicjator - K. - skrzyknął nas na 11:00, trochę wcześnie na obiad (?!?) było, więc najpierw się kawa zrobiła, potem te samochodziki... I dopiero po nich wylądowaliśmy na pizzy. Nie sugerujcie się menu na stronie - niewielkie, a w lokalu dużo większe i bardziej bogate. Większość - pizza, tylko J. się wyłamała i jakieś makarono-podobne coś zamówiła. Ceny przystępne - spora pizza w cenie dużej z DaGrasso, więc do przyjęcia.

Jak się już napchaliśmy - kobity wymyśliły spacerek po lesie nieopodal. Natuszka, jako że wymęczona po bieganiu po cmentarzu poprzedniego dnia (i z perspektywą tego samego następnego) była bardzo wygodną wymówką, aby spacerowe zapędy ograniczyć do krótkiej przechadzki.

W efekcie - po 16:00 trochę byliśmy w domu, mocno śpiący i bardzo dotlenieni :)

A we Wszystkich Świętych najpierw pojechaliśmy do teściów na obiadek, a potem z nimi na największy trójmiejski cmentarz - Ł. - gdzie leżą rodzice teściowej. Rodzina teścia - w Pile, stamtąd pochodzi. Poza dziadkami żonki poszliśmy na grób jej wuja, ojca świadkowej na naszym ślubie. A po wszystkim - pojechaliśmy do K., gdzie wlali w nas sporo rosołku (dobry :D), makaron z pieczarkami i do tego dobre ciacho - jedno zrobione przez teściową (z jabłkiem), drugie coś a'la 3 bit. Kolejne miłe popołudnie.

Choć to były dni refleksji, to spędzone miło. Fajnie było się tak razem po cmentarzach przejść z rodzicami i teściami. Trochę się człowiek o rodzinach dowiedział przy okazji, a co. Przeraża mnie nieuchronnie przybliżający się moment, że kiedyś przecież to my sami - z naszym synkiem - przyjdziemy na te same cmentarze... już na ich, rodziców, groby. Ale taka przecież jest kolej rzeczy, prawda? Trzeba być na to przygotowanym.

Tak sobie uświadomiłem - mama nigdy nie poznała teścia (a mojego dziadka, ojca ojca), bo zmarł kiedy ojciec był kilkunastoletnim chłopakiem. Dziadek P. wnuków nie doczekał się. Babcie nas poznały - mnie i młodego, czy Natuszkę (babcia S. - mama teściowej - odeszła 2 lata i 2 dni przed naszym ślubem...). Te odwiedziny na grobach były jakby symboliczne - nasi dziadkowie (i pradziadkowie, itp) poznali swojego (pra)wnuczka - maleństwo, które Natuszka nosi.

No, a potem były dyskusje w domach - jak by tu małego nazwać? Skoro już wiadomo, że chłopak - trzeba mu dać imię, żeby tak bezosobowo nie nazywać :) Generalnie - pomysł jest już dość mocno skonkretyzowany, ale dam znać, jak ustalimy tak na pewno.

Wczoraj wieczorem miałem ostatnią jazdę - tak, dla przypomnienia, poćwiczenia manewrów itp. Szło dobrze. Testy przeleciałem w całości raz jeszcze - nie w zestawach, tylko po kolei te 490 pytań, sprawdzając odpowiedzi, i przy okazji robiąc notatki z tego, przy czym błędy robiłem.

Dzisiaj rano egzamin miałem na 9:30.

Przyjechałem wcześniej - sprawdziłem, na liście byłem. Najpierw teoria - okazało się łatwo. 18/18, 100% dobrze. I co? Oczywiście moje ulubione pytanie odnośnie znajdowania na drodze urwanego palca - też było :D Dziwne, chyba ze 2 osoby nie zdały. Tu nie ma co myśleć, uczyć się...

Czekałem krótko, wywoływali z nazwiska. Plac też ok - zamieszałem minimalnie ze światłami, ale się poprawiłem szybko. Egzaminator - cóż... Młody bardzo, max 5 lat starszy może ode mnie, myślę że mniej. Ze sposobu zachowania - strasznie pewny siebie, wszystkim - sposobem mówienia, chodzenia i formą zwracania się (wsiąść... zapiąć pas... wycofać...) podkreślający swoją wyższość. Co w zestawieniu z toną żelu na głowie i dość niskim wzrostem komiczne było. Ale starałem się nie rozpraszać, tylko skupić.

Na mieście padłem, niezasłużenie wg mnie. Jadę - widzę autobus w zatoczce, sporo przede mną. No to zwalniam - kulturka, itp. Ale jestem dość blisko - a koleś dalej stoi w zatoczce, żadnego kierunkowskazu, nic.... No to przyspieszyłem nieco, bo bym stanął za chwilę, tak zwalniając. I jak byłem jakie 6-8 m przed nim, to autobusiarz lotem koszącym zajeżdża mi drogę (kierunkowskaz włączając w połowie manewru) - na co egzaminator mi po hamulcach i "noo, ale pan wymusił". I tyle. Gdzie tu było wymuszenie? Pojęcia nie mam. Tzn - było, tylko że ze strony tego debila w busie.
Kłócić się było bez sensu - bo po co? Odwoływać - żeby zapamiętali i postarali, żebym jeszcze parę stów do ich kasy wrzucił, zanim to prawko dostanę?

Nie warto. Zapłaciłem już, idę dzisiaj się jak najszybciej zapisać znowu. Żeby to prawko mieć.

4 komentarze:

  1. Co za dupek żołędny ten kierowca autobusu, a egzaminator jeszcze większy dupek :/ Zdasz za drugim razem bo sprawiedliwość musi być!!!
    A sztuczne kwiaty na grobach to plaga której totalnie nie rozumiem...

    OdpowiedzUsuń
  2. o, to długo u was się na egzamin chyba nie czeka co ? U nas to min 2 miesiące trzeba odczekać na swoją kolej ;/
    myslami-opetana

    OdpowiedzUsuń
  3. Z egzaminem na prawko nigdy nie jest łatwo, ale w końcu się udaje ;-) też oblałam za pierwszym razem i oczywiście wcale nie uważam, abym sobie na to zasłużyła... Po prostu panu egzaminatorowi się nie podobałam (przecież dziewczyna nie może dobrze jeździć...) i co zrobię, wzięłam pieniążki i zapisałam się na poprawkę ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeju, egzamin na prawko to masakra. Nerwowa rzecz jasna. Mi egzaminator tak się przypatrywał, że myślałam, że się wykoleję! Niestety, prawdą jest, że szukają głupiej przyczyny, aby oblać zdającego... Jak schudłeś 3o kg!? W trzy miesiące?! Proszę o mejla :D Pozdrawiam! Nabi

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz skomentować któryś z tekstów.

Pozdrawiam :)