Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

środa, 30 stycznia 2013

66. Choróbska c.d.

Bo jakże by inaczej. 

W czwartek było widać, że pada Natuszka. W piątek już do pracy nie poszła, gorączka ją trochę brała mocno przez 2 dni, potem przeszło. Potoczna grypa żołądkowa. Na szczęście w poniedziałek już ok było, a do wczoraj miała zwolnienie. 

Za to w poniedziałek padł pierworodny. Cały dzień w skowronkach u dziadków, przyszliśmy do domu i jakiś taki ryczący był przy kąpieli, co mu się nie zdarza. Kanapki przy bajce jeść nie chciał zwyczajowo, osowiały jakiś był. Główka gorąca, potem policzki też... Termometr - przeszło 37,5 stopni. Daliśmy co nieco, położyliśmy - na szczęście spał spokojnie. Ale gorączka była, a rano niewiele lepiej i jeść nie chciał. Do tego Natuszka miała w dzień jazdy przed egzaminem, a lekarka sensowna małego tylko w godzinach 11-14 - olałem zajęcia na aplikacji i zostałem w domu, tzn. u teściów. Malutki, jak się okazało, tylko rozwolnienie miał, wczoraj już wieczorem i dzisiaj rano mniej gorączki, spał ładnie, na kolację wczoraj bułeczki zjadł suchej półtorej sztuki. Nawet smectę i jakiś probiotyk udało się mu, podstępem, dodać do jedzenia.

Czy wszędzie jest tak syfiaście mokro i ślisko?

czwartek, 24 stycznia 2013

65. Heeej, kolęda...

W niedzielę nam się przypomniało - w poniedziałek kolęda. 

Rok temu problemu nie było - Dominiś był tak malutki, że wiadomo było, poprosimy o przyjście w porze po jego uśpieniu. W tym roku - zdecydowanie widać było, że ten numer nie przejdzie, ponieważ pierworodny bacznie obserwował przygotowania. W końcu nie codziennie mama zmienia obrus na stole w dużym pokoju na biały, a tata grzebie gdzieś w odmętach szafy w poszukiwaniu "sprzętu" kolędowego. Sprzęt się znalazł, tylko że okazało się, że jedna ze świeczek się obraziła i nie dała się zapalić. No to ją schowaliśmy, dziarsko udając, że w zestawie z krzyżykiem tylko jedna była (w życiu takiego zestawu nie widziałem). 

Wpadliśmy po pracy do domu, rzuciliśmy się do mycia małego. Poszło sprawnie, kolacyjkę zjadł, no i zaczynamy go usypiać przy ulubionej bajce. I zonk. Bo my już prawie usnęliśmy we dwoje - a on nic. Widać, że obserwuje. Cały czas tylko "koń, koń!". Koń - jego bajeczka z kanału Baby First, chyba Tęczowy koń czy jakoś tak. Ale ta bajeczka już była - bo była - więc mu tłumaczymy, że nie będzie już dzisiaj. On dalej swoje. 

Przyszła kolęda, oczywiście młody cały w skowronkach. Trudno :) Baliśmy się, żeby nie wył - ksiądz w białej komży, a on ma straszną awersję do osób w bieli w związku z wizytami u lekarza, których nie znosi. Przyszedł, zaśpiewał kolędę - malutki tylko buźkę szerzej otwierał. Pomodliliśmy się, ministranci poszli, usiedliśmy - Dominiczek też, u mamy na kolanach. Owszem, mniej gadatliwy, bo to w końcu obcy, ale dalej zainteresowany. Obserwował, uśmiechał się, powiedział kilka słów. Ksiądz pogadał, wypił herbatę, serniczka kawałek zjadł, zostawił obrazki - jeden dla nas, jeden dla małego - i poszedł. Dziecko zachwycone, chociaż z tego zachwytu lekko pogięło obrazek. 

Dopiero następnego dnia doszliśmy do tego, że ów koń, o którym mówił mały, to była jego uproszczona wersja słowa "ksiądz"...

A jak we wtorek Natuszka odbierała go od dziadków - okazało się, że oni wszystko już wiedzą. Po prostu mały wszystko opowiedział. Że przyszedł ksiądz, że miał czapkę, że miał szalik, że zostawił mu obrazek. I to nie dukając czy coś - dokładnie opowiedział. Niesamowity on jest :) a nie ma 2 lat jeszcze. 

Hej, kolęęęęęda, kolęęęęęęęęeeeda... :)

środa, 16 stycznia 2013

64. Żyjemy!

Jest mi niezmiernie przykro, że piszę to dopiero po 4 prawie miesiącach (ostatni wpis z 20.09.2012), ale się po prostu nie dało. Im więcej się spraw zbierało, tym bardziej uświadamiałem sobie, że napisanie notki ogarniającej jakoś to wszystko zajmie naprawdę sporo czasu; a tego po prostu nie było. Efekt? Siedzę właśnie w PolskimBusie (kto podróżuje na linii Trójmiasto - Warszawa pewnie wie, co to), jadąc na trzydniowe szkolenie w jakąś głuszę pod stolicą, i dopiero teraz mam czas napisać. Natomiast obiecałem sobie, że będzie możliwie syntetycznie i treściwie - o ile można tak określić opisanie przeszło kwartału...

Najpierw o mamie. Chyba z tego wyjdzie :) Okres października i listopada był dla niej bardzo ciężki - ostre serie radioterapii, dzień w dzień, chyba nawet we Wszystkich Świętych - w tych sprawach nikt nie patrzył na dzień tygodnia, trzeba było kontynuować i truć to świństwo, więc truli. Mama zniosła wszystko bardziej niż dzielnie. Okazało się, że - poza nami (ojciec urywał się z pracy, ile mógł, młody z 2 uczelni też, ja niewiele mogłem bo przecież mieszkam kawał od nich, bez transportu i z maleństwem) - jest kupa życzliwych jej osób, którzy sami się zorganizowali i zajmowali się z nią, po prostu z nią byli, kiedy myśmy (właściwie ojciec i młody) mieli obowiązki. Bardzo dużo dało, że w tym gronie była chrzestna młodego, osoba mająca za sobą skuteczną walkę z nowotworem, a przy tym niesamowicie na swój sposób optymistyczna. Skończyły się naświetlania, czekamy. Po 3 miesiącach mają robić badania kontrolne - wtedy będzie można rokować. My jesteśmy bardzo dobrej myśli - mama zaczęła wracać do formy, wręcz (jako osoba od zawsze drobna i szczupła) nieco nabierać masy, co było wskazane, a ostatnio w jakimś badaniu wyszło jej, że ma - w wieku wiosen 59 - wiek biologiczny 43 lata. Na początku (grudzień) było widać, że była cienka, ale na święta już lepiej, a teraz korzysta z dużej ilości wolnego czasu. Do chyba maja ma świadczenie rehabilitacyjne, więc spokój - na początku myśleliśmy, że będzie trzeba myśleć o rencie dalej, ale widzę, że chyba wróci do pracy - czego jej, jako osobie bardzo aktywnej i pełnej energii, bardzo życzę. A i my do nich częściej przyjeżdżaliśmy, praktycznie co tydzień. Ojciec też się jakby przejął... Tylko że mu przeszło jak tylko mama poczuła się lepiej.

A my? Chorujemy. Natuszka generalnie tak tydzień na tydzień - raz lepiej, raz gorzej. A to gardło, a to gorączka, a to (ostatnio) zatoki - kichamy, kaszlemy. Na Dominiczka musiało przejść, prędzej czy później, więc przez jakiś czas biegał z glutkiem w nosku, trochę mu z niego wody pociekło, trochę pokaszlał - ale póki co jest w dobrej bardzo formie, a przede wszystkim nie tracił w ogóle werwy, nawet jak chorował. Niesamowicie rośnie, coraz więcej mówi, powtarza praktycznie wszystko, co usłyszy, biega jak szalony. Niestety, ostatnio był przez kilka dni jednorożcem - rzuciła się na niego (...) futryna u teściów, i miał największe dotychczas limo :) Ale znosi to dzielnie... i biega dalej. Rysuje dużo - kupiliśmy takie duże niełamliwe kredki, na święta dostał taką tablicę z rysikiem, na której się rysuje i zmazuje takim dziwnym czymś. Coraz częściej siedzi i się czymś zajmuje, daje sobie różne rzeczy wytłumaczyć, można się z nim coraz fajniej bawić. A jednocześnie - rośnie u niego upór, jak chce to musi dostać od razu (co staramy się weryfikować na bieżąco :P), stroi fochy, powoli lekko terroryzuje - kryzys dwulatka nadchodzi!

Ja miałem nieplanowane praktycznie prawie miesięczne grudniowe wakacje... 07 grudnia dostałem antybiotyk na gardło, który po 3 dniach (najczęstszy efekt uboczny plus grypa żołądkowa) spowodował u mnie biegunkę. Tylko że trwała do 22 grudnia... Masakra. Człowiek leżał bez życia, czy jadł czy nie jadł - latał do toalety wylewać z siebie jakąś wodę. Po kilku dniach zauważyłem, że nie miało znaczenia, czy i co jadłem - zawsze efekt był ten sam. Dopiero jakiś żołądkowy antybiotyk coś dał. Przy okazji wydania pewnie z 500 zł w sumie na leki w grudniu zrobiłem gruntowne badania, czego się dało, poza tym RTG jamy brzusznej. W sumie prawie ok - dietkę tylko trza... Przeszło na szczęście przed świętami. Efekt - w pracy byłem dopiero po nowym roku.

Praca. U Natuszki dramat, masakra, 6 kierownik zaraz ucieknie w ciągu 3 lat, w tym 2 w ciągu roku. Dzieło rozwalania tego i jeszcze jednego wydziału trwa w najlepsze. Paranoja. A biedulka co chwilę się denerwuje, że musi za tę swoją z Bożej łaski kierowniczkę coś robić, liczyć - bo ona nie umie... Musimy CV pisać i szukać czegoś dla niej. I popracować nad asertywnością, żeby się ładnie na rozmowie kwalifikacyjnej zaprezentowała. Mój pomysł z ostatnich dni - jakby ją tak na asystenta sędziego, p.o. oczywiście, jak mnie wcisnąć? Pieniądze lepsze, praca spokojna, ciekawa, i przede wszystkim - merytoryczna. Z kolei u mnie - fajno. Bywa monotonnie (a gdzie tak się nie zdarza?), ale jest zazwyczaj różnorodnie, człowiek się z tym prawem pracy i ubezpieczeniami otrzaska (co się przyda w kontekście tegorocznej "sesji"), rozwinie horyzonty - a przy dzisiejszym podejściu pracodawców do pracowników pojawia się spory rynek do zagospodarowania. Ludzie doceniają - i to jest miłe. Miesiąc mnie nie było - a szefowa i tak (nie musiała, mogła mnie olać) przyznała mi symboliczną, ale nie o kwotę, a o zasadę chodzi - nagrodę. Bardzo miło było, bo te pieniążki się przydały - fakt, mieliśmy odłożyć, ale życie nie pozwoliło. Jest dobrze,

Aplikacja. Wszystko do przodu, średnia powyżej 4, wszystko w pierwszych terminach, w tym 5 z ustnej etyki. To były bardzo pracowite 3 miesiące (wrzesień-listopad), ale się udało. Człowiek siedział po nocy,m po spacyfikowaniu Dominisia, przysypiał, czytał, zapamiętywał, budował dziwne konstrukcje do kojarzenia - i się udało. Rzutem na taśmę rozliczyłem wszystko z patronką - i oto II rok! Najcięższy - prawo pracy ustne, handlowe, gospodarcze dziwaczne, resztki karne i prawo rodzinne. Za to sesja ma ponoć być rozbita na 2 części - czerwiec i jakoś pod koniec roku. Trzeba się będzie sprężać i przyłożyć - dzięki zaradności kolegi mamy już skrypty ze wszystkiego, z przykrością stwierdzam, że jedyna pani, z jaką mieliśmy już wykład, od 2 lat mówi słowo w słowo to samo - nie dość, że czyta ustawy (heloł! to było na studiach!), to jeszcze dokładnie to samo, co mamy w skrypcie. I to wszystko za 5000 zł rocznie - fajno, nie? Zatem zero motywacji do siedzenia, zajęcia 8:30-16:45, i podobnie ma być con najmniej na jeszcze jednym przedmiocie. Ale cóż się nie robi dla uzyskania uprawnień korporacyjnych! Do tego - nowa siedziba ośrodka szkoleniowego, jeszcze dalej, ok - nowa, ale suterena pasująca bardziej na siłownię, do której pół pewnego gdańskiego osiedla może zaglądać przez wielkie okno na całą ścianę, i gdzie nie ma wi-fi! Damy radę. 

I tak by to było.

Postaram się częściej pisać :)