Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

piątek, 26 listopada 2010

Się wyjaśniło

Może i dobrze, chociaż jasne jest - co i jak, na czym stoimy z żonką, i z młodym de facto też.

Od początku. W zeszłą środę miałem z mamą długą (ze 3,5 h) rozmowę w Sphinxie, żeby nie w domu, odnośnie mieszkanka, gdzie mieszkamy sobie. 

Sprecyzuję - świetnie, że je mamy, bo nie musimy się gnieździć z teściami (u moich rodziców nie byłoby nawet gdzie). Tylko, że to aż 24,5 metra kwadratowego: mini przedpokoik zabudowany na ile się da, wystarczająca kwadratowa łazienka i spory pokój z aneksem kuchennym. Więc jak się Dominik urodzi - nijak nie będzie drugiego konta, gdzie by np. jedno mogło wypocząć, jak drugie pilnuje maluszka, albo pouczyć się (pod kątem mojej aplikacji np. - dostania się na nią, i utrzymania później do końca). Nie mówiąc o tym, co za jakieś 2-3 latka, jak mały podrośnie? Wiadomo, że jak na aplikacji będę, to będzie to jakiś tam czas wyrzeczeń ciągle (3,5 roku), więc też się nic nie zmieni. A jak pójdę z tym papierem radcy wreszcie do pracy, to też 5 000 raczej mi nikt na dzień dobry nie da.

Poprosiłem ją wprost, żeby je darowała mi, zgodziła się na sprzedaż i pozwoliła włożyć pieniążki ze sprzedaży w nasze m-2, żeby były 2 pokoje. W zamian - zadeklarowałem gotowość zrzeczenia się dziedziczenia po nich obojgu, rodzicach, w efekcie czego spadek po nich byłby dla brata (później, ale cały). Patent jest - w okolicy teściów, bo obiecali zajmowanie się maluszkiem, jak Natuszce się skończy macierzyński. Infrastruktura dobra. A w ogóle to teściowie zapowiedzieli, że za kilka lat się zamienimy wtedy mieszkaniami - bo oni nie potrzebują tak dużego, i chcą na niższym piętrze, a nam się większe przyda. Więc nie tylko chodzi o wariant przejściowe, ale prowadzący do rozwiązania permanentnego - mnie m-3 ok. 60 m nie przeszkadza, mogłoby być nawet docelowo. Nie mam dużych wymagań, a Natuszka by się tam dobrze czuła, skoro w sumie do domu rodzinnego by wróciła. Nie mówię, że teraz jest mi źle - ale jednak są jakieś tam wspomnienia związane z + babciami i tym mieszkaniem, otoczeniem... Czasami ciąży to, troszkę, ale jednak. Chciałoby się jednak nie musieć tam mieszkać. 

Sytuacja się wyjaśniła dość szybko - nie dość, że mama o rozwodzie myśli (nic dziwnego, właściwie od kilku lat oni żyją obok siebie w jednym mieszkaniu, głównie się dogryzając i kłócąc, awanturując się dosłownie o wszystko). A z uwagi na to, że ojciec często obiecuje dużo i nic z tego nie wynika - ona się zgodzi na mój pomysł, o ile ojciec zadeklaruje i u notariusza daruje młodemu kwotę pozwalającą na zakup - w razie czego, jak będzie potrzebował - przynajmniej części mieszkania (tzn. zakupu za te pieniądze + za kredyt, który by już sam sobie wziął na resztę jego wartości i spłacał).

We wtorek pojechałem do domu, celowo bez Natuszki, i siedliśmy do rozmowy wszyscy - rodzice, brat i ja. Wyłuszczyłem ojcu problem i zapytałem, czy wobec takiego stanowiska mamy jest w stanie się do tego zobowiązać. Stwierdził, że nie ma i nie będzie miał takich pieniędzy - owszem, może się do rat dokładać itp, pomóc w urządzaniu, ale nie jest to rząd kwoty jako sensowny wkład w mieszkanie (na moje, mało znające się oko, potrzeba by było takiego wkładu ok. 100 000 zł). Rozmowa trwała jeszcze jakieś 3 h potem, ale nie udało się wyprodukować nic sensownego - poza po prostu darowaniem tego mieszkania nam (mnie i bratu), a my robimy co chcemy dalej, tzn. sprzedajemy, dzielimy się kasą, on sobie wrzuca na konto/lokatę, a ja z mniejszą sumą (niż za całe) biorę z Natuszką kredyt na to nasze m-2 w okolicy teściów.

Wyjaśnię kilka rzeczy:
  1. Rozumowanie mamy - mają wspólnie mieszkanie, gdzie mieszkają teraz z młodym, ok. 60 m, 4 pokoje. Wspólne, kupione za sprzedaż mieszkania panieńskiego mamy (gdzie wcześniej mieszkaliśmy) i mieszkania po babci ze strony ojca (czyli odziedziczonego przez niego). A mama poza tym ma - sama - po babciach mieszkanie, w którym my mieszkamy teraz. I to jest jej zabezpieczenie dla mnie i młodego, i nie chce, aby któryś z nas był pokrzywdzony, bo ona nic wartościowego nie ma poza tym. Jest, oczywiście, udział w mieszkaniu wspólnym - ale oczywiście, nikt nie oczekuje, aby tym dysponowała itp. To jest ich, tam mieszkają, żyją. Martwić się tym będziemy po ich śmierci, mam nadzieję jak najpóźniej.
  2. Ojciec twierdzi, że on nie miał głowy do interesów, że nie odziedziczył jeszcze jednego mieszkania. Nie mnie oceniać pierwsze (faktycznie, całe życie zawodowe prawie w urzędach), co do drugiego zgoda. Tylko że od lat w tychże urzędach, dwóch różnych, piastował i piastuje nadal dyrektorskie stanowiska. Nie mam pojęcia, za jakie pieniądze - mam powody przypuszczać, że wysokie kwoty 4-cyfrowe, a być może nawet 5-cyfrowe. Przy założeniu, że rachunku w domu to ok. 700 zł, dodając do tego zakupy, jedzenie, papierosy (pali jak smok) - zostaje? Choćby nie wiem co - zostaje i to sporo. Wyjeżdżać nie wyjeżdżał, dom wcale nie jest odwalony jakoś na lux, żadna dzielnica willowa, zwykłe mieszkanie w bloku. Więc - co się z tym stało? Warianty są dwa. Ma, ale udaje że nie ma. I nic nie zrobię, ani ja ani nikt inny żeby się dowiedzieć. Drugi - nie ma, bo wydał. Na co? Dość często (2-3 lata) zmieniał samochody, ale sam przy rozmowie potwierdził - robił to na tyle umiejętnie, że sprzedając jeden, dopłacał max kilka tysięcy. Więc przy tego rzędu zarobkach nie uszczuplało to specjalnie kasy. Zatem znowu - co z tą kasą? Tak, to może i nie moja sprawa. Tylko jeśli wiem, że zarabia dobrze - bez mrugnięcia okiem płacił mi za studia, bo chciał (4000 zł rocznie x 5 lat = 20 000 zł) - i w rozmowie twierdzi, że nie wydawał na nic, a jednocześnie że tych pieniędzy nie ma - to co się z nimi stało? 
Oczywiście - nie mam prawa i podstawy żądania czegokolwiek od rodziców. To ich majątek, ich sprawa. Jedyne, co jest argumentem - przyzwoitość i zwykła troska o ułatwienie życia dzieciom na starcie. Nie oczekuję, żeby nam kupili bliźniaka, postawili domek czy apartament. Nawet gdyby ich na to stać było - nie przyjąłbym. Chodzi o początek, tą kwotę która umożliwi start bez uwiązywania się na całe życie na kredyt - i tak musielibyśmy go wziąć, ale aby był mniejszy. Pierwotnie (wariant - dla nas cała kasa ze sprzedaży mieszkania mamy) byłby potrzebny kredyt ok. 100 000 zł. Obecnie, gdy to nierealne - wiadomo, że potrzebny będzie dwa razy taki. Efekt - dwa razy taki okres spłacania. Z 10 lat robi się 20 jak nic, a może i więcej. Miło, że ojciec deklaruje pomoc - może dzięki temu większe raty będziemy mogli spłacać z jego pomocą... Ale ta sytuacja mi żyć nie daje. 

Dla mnie to, jak to wyglądało (i wygląda) u mnie w rodzinnym domu, było niezrozumiałe coraz bardziej, im bardziej wchodziłem w rodzinę wtedy dziewczyny, narzeczonej, a dzisiaj żonki, Natuszki mojej. Tam wszyscy składali kasę do przysłowiowego jednego woreczka, wszyscy wiedzieli ile tego jest. Pensja teścia, szwagierki i wtedy też żonki + emerytura teściowej. Każdy znał sumę, wiedział ile sam dokłada, a ile jest ze strony innych. Żadnych tajemnic. Wspólnie decydowali, na co wydać nadwyżkę, jak zostało więcej - razem też kombinowali, jak było trudniej, trzeba było zacisnąć pasa. Pożyczki brali, jak musieli - jak większość ludzi (żadna ujma, jak człowiek wylicza, że go stać i spłaca, a nie po prostu chce wziąć i od początku nie zamierza oddać).

A u moich rodziców? Matka sobie, ojciec sobie. Mama co do zasady większość jedzenia, ojciec raz na jakiś czas jeździł i hurtowe zakupy w Makro, no i opłacał rachunki. Mamę jakiś czas temu zapytałem wprost, ile zarabia, i powiedziała mi. Dobrze, bałem się że mniej i martwiło mnie to od jakiegoś czasu. Ale nie jest źle. Ojciec? Nie wiem, ile zarabia. We wtorkowej rozmowie zadałem pytanie wprost. Co usłyszałem? Nie powinno cię to interesować, wystarczająco. Nie drążyłem (choć miałem dużą ochotę) tematu - że skoro twierdzi, co powiedział wprost, że nie dostał w spadku jeszcze jednego mieszkania i nie był w stanie odłożyć środków na dorzucenie się do mieszkania dla któregoś z nas (wiedząc, że mama ma mieszkanie 1, nas jest 2), to żeby umożliwić obiektywne ocenienie tego, czy faktycznie mógł/nie mógł, konieczna jest wiedza o tym, ile zarabiał. Bo jeśli cały czas dostawał miesięcznie po np. 8 000 zł, to mógł, i to bez problemu np. 1 000 zł odłożyć. Liczymy, choć to nie jest moja dobra strona: 1 000 x 12 m-cy x 10 lat (połowa okresu na eksponowanych stanowiskach, bo mniej więcej 10 lat temu zmieniał pracę; biorąc więc nawet pod uwagę ten drugi okres, ostatnie 10 lat) daje... 120 000 zł. To by wystarczyło w zupełności, obecnie wartość pół m-2 generalnie jakiego my szukamy z żonką.

I to mnie w tym wszystkim boli, gryzie i nie daje spokoju. Nie to, że plany się pokrzyżowały i będzie trudniej - nie, nikt nie mówił, że łatwo będzie. Wiem, że damy z Natuszką radę, bo mamy siebie, zaraz też maluszka, i choćby dla niego musimy się starać. Tylko to, że on chyba coś kręci. I że nawet jak, w cztery oczy (albo i nie), zadam pytanie ponownie - uzasadniając, czemu pytam, jak wyżej - to i tak zbędzie mnie, albo wprost powie, że mi nie ujawni tego. Fajnie, że się do rat dorzuci itp. Nie w tym rzecz - ale w tym, że wg moich zupełnie szacunkowych obliczeń ta kwestia nie powinna być problemem, przy założeniu wydatków, jakie ponosił, jakie znamy - związane z domem i samochodami. Chyba, że było coś jeszcze - co?

Musimy policzyć dokładnie, na jaką ratę nas stać, dowiedzieć się, ile by ojciec nam pomógł i ew. dokładał (szaleć nie można - musimy być, w razie czego, w stanie udźwignąć ratę sami). Potem pomyśleć razem - w tej sytuacji Rodzina na swoim raczej odpada, bo przy 20 latach spłacania nawet 8 lat bez tej 1/2 odsetek oznacza 12 lat z pełną kwotą spłat, a tu najpewniej się okaże, że są lepsze i korzystniejsze oferty (w perspektywie całości) zwykłe, bez tych dopłat. Koleżanka z pracy dała namiar na sprawdzonego doradcę kredytowego (sama dostała namiar od kogoś, załatwił jej kredyt w 2 tygodnie i jest zadowolona). 

Tylko i tak trochę się to odwlecze - czemu? Do maja jestem na umowie na czas określony, więc lepiej poczekać, jak mi dadzą na czas nieokreślony, zawsze lepiej. W międzyczasie spłacę laptopa (do marca) - zawsze ładniej wygląda, jak solidny taki ten kredytobiorca. A poza tym - to mieszkanie trzeba wystawić i sprzedać przede wszystkim. 

Wiele przed nami. Ale przynajmniej sprawa jasna.

wtorek, 23 listopada 2010

Posiadówka, pichcenie kapusty i wybory

W związku z planowaną na sobotę wizytą - w piątek, po obiadku u teściów, zrobiliśmy też u nich, w osiedlowej Biedronce, zapasy tzw. zakupowe. Żeby w sobotę po pierwsze się wyspać, a po drugie nie musieć już do Biedronki koło nas wędrować, ograniczając się do sprzątania. Oczywiście, musiałem na halę wydreptać - po zapas dobrej szyneczki i świetne jabłka (Biedronkowe wydawały się ok, ale te z hali są dużo dłużej świeże, twarde i bardzo słodkie). 

Koło południa wpadła K., która nieopodal miała praktyki związane z przygotowaniem do zawodu zarządcy nieruchomości. Podziwiam ją - kobitka bliżej niż dalej do 40, a nie dość, że licencjat zrobiła ostatnio, to jeszcze magisterkę zamierza. Nieźle, mnie by się chyba już nie chciało. A ona się zaparła. Uciekła z Poczty Polskiej, gdzie wariowała, i pracuje w normalnych godzinach za normalne w miarę pieniądze. Można. Tylko trzeba się zdecydować na zmiany. 

Wpadła, posiedzieliśmy i pojedliśmy ciacho - 2 rodzaje serniczka - jakie rano przytaszczyłem wracając z hali. Niedługo później wpadł jej mąż D., który wrócił z ryb. Nie ma to jak konstruktywne spędzenie wolnego czasu. Ja nie wiem, co on w tym widzi - siedzieć i bezmyślnie patrzeć na spławik w wodzie... Namawiał mnie nie raz i nie dwa razy, i na pewno nie odpuści pomimo mojego oporu - ale jakoś mi się to nie uśmiecha. Choć może - sam fakt pojechania gdzieś za miasto, gdzie cicho (i cicho musi być, żeby rybek nie płoszyć) była by kusząca, gdyby nie drobny szczegół - obecna pora roku. Jemu deszcz nie przeszkadza. Ja - jak mam spróbować - to chyba jednak jakoś, gdy cieplej będzie. Maybe next year?

Nie dali się naciągnąć na pizzę w ramach obiadu - jeszcze nie czujemy się aż tak na siłach, aby swoje kulinarne umiejętności prezentować przed publiką szerszą niż my + Bobik. Pogadaliśmy, zapraszają znowu do siebie - D. oczywiście nadal trzyma w lodówce tatową wódeczkę własnej roboty - na co Natuszka moja zareagowała śmiechem politowania. Nie piję jakoś dużo, rzadko się zdarza, a ostatnio mnie w ogóle do tego nie ciągnie. Ale pewnie, prędzej czy później, wpadniemy do nich, no bo co :) 

Pizzę skonsumowaliśmy zatem sami, oglądając Dziewczynę z ekstraklasy - bardzo dobre, polecamy. Jedzenie z DaGrasso - jak zwykle bardzo dobre, a do tego fajne przystawki zaczęli mieć - np. quesadilla z kawałkami kurczaka i pieczarkami, z sosem pomidorowym, lekko ostrym - pyszności! Tylko ta waga... Właśnie, muszę spasować, bo troszku chyba mi wraca, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

W niedzielę planowaliśmy błogie lenistwo, poza tym żeby spożytkować stary chlebek i na skwerze pokarmić łabędzie i kaczki. Okazało się, że dołączyli do nas teściowie, którzy potem wpadli do nas na troszkę - spiliśmy dobrą czekoladę :D W dzień było nieco nerwowo, Natuszkę bowiem od rana mrowiła lewa nóżka, i podchodziło to prawie jakby w ból w okolicy pachwiny. W środę przyniosłem do domku bowiem, kupioną wbrew woli Natuszki, poduchę-kojec ciążowy. Generalnie i tak spała raczej na lewym boku - ginekolożka potwierdziła, że na prawym to nie bardzo, bo jest jakieś ryzyko... No ale z poduchą to inaczej było - i pomyślałem, może przez to? Albo Dominik, który ostatnio się bardziej niż mocno - a w weekend to już w ogóle! - zaktywizował, po prostu jakoś się tak w brzuszku ułożył, że uciskał na coś? (wczoraj uciskał chyba na żołądek, bo jakiś czas Natuszka po obiedzie dość zabawnie się odbijało :D) Więc większość niedzieli słońce moje leżało z nóżkami do góry. Tak, bo ona leży to chętnie - ale mało kiedy daje te nóżki do góry, a przecież wiadomo, że wtedy lepiej. Zajrzeliśmy nawet do jednej z kilku książeczek i znaleźliśmy jakieś ćwiczenia, kilka z nich zrobiła. I staram się codziennie wieczorkiem pomasować jej łydki i stópki, żeby nie bolało. Na szczęście - wczoraj się okazało, że przeszło, i jest dobrze. 

W niedzielę w ogóle zrobiliśmy po raz pierwszy sami gotowaną kapustę czerwoną. Śmierdziało trochę, pichciło się z 1,5 h, ale wyszło dobre bardzo. Oczywiście, więcej przyprawialiśmy (sól, pieprz), ale też sporo więcej - w stosunku do przepisu teściowej - daliśmy soku z cytryny. Duży gar, starczyło też na wczoraj. Dobre te obiadki w domu, tylko często się nie chce robić... 

Wieczorem miałem wczoraj ambitny plan obejrzeć sobie Braterstwo wilków (start był ok. 22:40). Inaczej się ułożyliśmy na łóżku - normalnie Natuszka leży z brzegu, od strony tv, ale położyła się na moim miejscu, żeby mi wygodniej było (ona wieczorkiem podsypia sobie, a ja oglądam). I co? Po max 20 minutach stwierdziliśmy zgodnie, że chyba jednak zasypiam, więc zamieniamy się miejscami i idziemy spać :D

Podobno śnieg ma być jutro, czy cóś? 

Dzisiaj się dowiedziałem - w Gdyni żyje się najlepiej!

Uwaga natury politycznej - boki zrywam z PiSu, przepraszam, ale trudno inaczej. Jak wywalali Kluzik-Rostkowską i Jakubiak, czy jak odgrażali się Poncyljuszowi i innym, że podzielą ich los - to wszystkie wypowiedzi betonu partyjnego (bo trudno inaczej to nazwać) były w tonie a, niech sobie idą, droga wolna, po co oni nam. A od piątku przed wyborami, jak podziękowali za współpracę - sami z siebie - tenże Poncyljusz, Kamiński i jeszcze jeden, to okazało się już w niedzielę wyborczą... że PiS przegrał właśnie przez tę perfidną i zaplanowaną akcję (cytat z Kaczyńskiego). Że ich odejście było celowym (no a jakim?) działaniem na osłabienie (jak? przecież wszechmogący jest...) PiSu. Znowu pudło - po wyborach, a z tej partii odchodzą kolejni. Co dobrze o nich świadczy, bo myślą. A PiS z podziwu godnym spokojem dryfuje w kierunku roli, jaką u schyłku tamtego rządu odgrywał LPR, i z której się nie podniósł - polityczne dno i niebyt. 

W Gdyni naszej - Wojciech Szczurek znowu z rekordowym w skali kraju poparciem. Nic dziwnego - starają się, nie można powiedzieć, i efekty widać. Wielka przebudowa jednego z głównych skrzyżowań przebiega od dawna naprawdę bardzo bezkolizyjnie - wystarczy porównać z podobnego rodzaju przedsięwzięciami w Sopocie czy Gdańsku. Ciekawa sytuacja w Sopocie - Karnowski wygrał z Fułkiem... 20 głosami. Sopocianie zmobilizowali się, do urn - wg wczorajszych wyliczeń - poszło 95% uprawnionych. Będzie II tura - co wtedy? A w Gdańsku - Adamowicz (Paweł, dotychczasowy prezydent) jednak wygrał - właściwie, i tak wygrał by w II turze. Ale warto zwrócić uwagę - jeden z oponentów, o tym samym nazwisku i innym imieniu, który uprzedził go na liście wyborczej, zyskał aż 8%. Nie uwierzę, żeby dostał je facet bez poparcia, zaplecza politycznego - więc wg mnie wniosek jest jeden: tak, sporo osób bezmyślnie na niego zagłosowało, sugerując się nazwiskiem, myśląc że głosują na Adamowicza - dotychczasowego (i przyszłego) prezydenta.

Dzisiaj w rodzinnym (moim) gronie zapowiada się c.d. ważnej rozmowy, którą z mamą odbyłem jakiś tydzień temu. Znowu - trzymanie kciuków jest bardzo pożądane.

piątek, 19 listopada 2010

Głosować, ino raz!

Jutro, w niedzielę w Polsce wybierać będziemy samorządowców - wójtów/burmistrzów/prezydentów miast, radnych, sejmiki. Poniższy spot kampanii Masz głos, masz wybór jest bardzo trafny. Raz, że prosty. Dwa, że jest obrazkowy dla rosnącej, co widać po drogach, ilości kierowców - trafia do wyobraźni.



Od tego, jak zagłosujemy, nie tylko zależy stan dróg w okolicy. Zależy wiele innych rzeczy. (W naszym wypadku - od widzimisię ustawodawcy, czyli lobby sejmowych i nie tylko, zależy, czy zmienią program Rodzina na swoim tak szybko jak się da i nie zdążymy z niego skorzystać, czy może się uda; oczywiście - zmieniają i zamierzają zamknąć, bo był dobry i wiele rodzin z niego skorzystało). W końcu - nie chodzi o jakiegoś posła gdzieś tam w stolicy, tylko o tych, którzy będą decydowali o bardzo wielu kwestiach bezpośrednio dotykających tylko i wyłącznie mnie, rodziny, sąsiadów, mieszkańców wsi, miasta, województwa. Frekwencja pokazuje - problem jest nie tyle nawet z jakością głosowania, co z ilością. Mało komu się chce wybrać i poświęcić jakieś aż 10 minut na zagłosowanie. Za to do krytykowania - wszyscy, sami specjaliści, politologowie wszystkowiedzący o tym, kto jak i dlaczego nas okrada...
  1. Idź na wybory. Nie jest to wielka sztuka - a jest to prawo, o które wielu walczyło, i którego realizacja powinna i ma być przywilejem, a nie przykrym obowiązkiem.
  2. Poświęć trochę czasu - gazety, serwisy www - i zastanów się, na kogo zagłosować. Może masz problem tylko z osobą - wiesz, jaką opcję polityczną chcesz poprzeć - a może w ogóle nie masz pomysłu? To usiądź i przygotuj się - kogo reprezentują kandydaci, co w życiu robili (jeśli już zajmowali stanowiska w samorządzie, urzędach czy parlamencie - co wtedy zrobili, co sobą prezentowali, czy zrobili coś poza gadaniem?), co obiecują (choć i tak dzielić to należy na pół). Niech ten głos nie będzie bezsensownym skreśleniem pierwszej z brzegu osoby.
Sam - powiem szczerze. Mam dylemat. Najbliżej mi chyba do wyrażenia obywatelskiego sprzeciwu przez np. oddanie głosu błędnego (np. skreślenie 2 nazwisk). Żeby pokazać, że nie odpowiada mi ani forma tego, co się dzisiaj w polityce na szczeblu czy regionalnym, czy krajowym dzieje. I żeby dać do zrozumienia, że nie widzę nikogo, kogo miałbym w pełni z przekonaniem poprzeć w tym głosowaniu (czyli - jak na kogoś zagłosuję, to na zasadzie, nieuznawanej przeze mnie samego, zasadzie mniejszego zła). Choć i tak pewnie nikt się tym nie przejmie - a już na pewno ci, którzy po wyborach dostaną się na stanowiska.

środa, 17 listopada 2010

Konferencyjnie w stolicy

  1. Bardzo dziękujemy za rady odnośnie wózka, o którym pisałem poprzednio - nazywa się Espiro GTX. Jeśli ktoś się chciałby czymś podzielić, albo jakiś inny model sprawdzony zaproponować - bardzo chętnie :)
  2. Co do diety - w sumie, czy ja o tym ostatnio coś wspominałem? Bo nie pamiętam... W każdym razie - może jakoś później o tym napiszę, jak weny nie będę miał, bo to dłuższa historia jest. W każdym razie - da się schudnąć, jak się człowiek uprze. Tylko muszę teraz uważać, żeby nie wróciło :P
>>>

Jak to wprost napisałem poprzednio, poniedziałek i wtorek spędziłem w rozjazdach. A konkretnie - w stolicy naszej pięknej, na konferencji poświęconej tegorocznej nowelizacji najbardziej interesującej mnie z zawodowego punktu widzenia ustawy.

Do Warszawy - pociągiem. Godzinowo pasował bardziej, więc pojechałem czymś, co się nazywa TLK (Tanie Linie Kolejowe). Spora różnica w cenie w stosunku do Intercity - a ich wagony i wystrój. Jak to skomentowała jedna z osób, z którymi jechałem - to samo, co tam, tylko nie dają zeschniętych ciastek i lurowatej kawy w cenie. Nie wiem, rzadko jeżdżę. Pewnie wypowiadający się korzysta z tych usług częściej. Kupowałem bilet chyba już w momencie, gdy pociąg jechał - z Kołobrzegu bodajże, a w ogóle to do Krakowa - więc o miejscówce nie było mowy. Ryzyk fizyk, jak to mówią.

Wsiadłem do przedziału ze starszym państwem (I klasa - zajmowali 4 z 6 miejsc) i zająłem przedostatnie wolne. Z pewną dozą niepokoju oczekiwałem na poszczególne stacje - ale nie, nikt nie przyszedł z miejscówką na moje miejsce. Spokojnie było, i o to mi chodziło. Przeczytałem w całości gazetę, potem jedną niezbyt grubą książkę, taki wywiad-rzekę tzw.

Chwilami rozmawiałem, szczególnie za starszymi z jadących w tym przedziale. Małżeństwo, na oko 70 lat lekko. Z rozmowy widać było, że ludzie oczytani, ze sporą wiedzą, pan wypowiadał się bardzo ładnym językiem i z bardzo dobrą dykcją. Ludzie u schyłku życia - podczas gdy ja zdecydowanie bliżej początku. O czym rozmawialiśmy? O tym, jaki świat jest dzisiaj - ludzie, priorytety, zainteresowania, sposób bycia, kultura. Mogli by być moimi dziadkami - a jednak w większości podzielałem ich zdanie i zaniepokojenie pewnymi masowymi zjawiskami. Oni się chyba z tego cieszyli. Nie, nie przytakiwałem bezmyślnie, żeby tylko już do mnie nie mówili i dali spokój - rozmowa była całkiem miła.

Byli umówieni, że córka miała odebrać ich na dworcu. Po drodze okazało się, że z jakiegoś powodu umówili się z córka dobra godzinę po planowym przyjeździe pociągu. Więc pan dzwonił do niej - ale okazało się, że o tej porze to ona nie może. Znad książki spojrzałem na panią - widać, przykro jej było, choć się chyba tego spodziewała. Powiedziała potem do niego Wiesz, jak zadzwoni jeszcze raz i powie, że przyjedzie jednak, to powiedz, że damy sobie radę. To musiało boleć.

Czasami, dla odpoczynku, podnosiłem głowę znad lektury - i patrzyłem na to, co za oknem. Pogoda, zanim się nie ściemniło, piękna była. Słońce, ciepło całkiem, łąki, lasy, pola, małe i większe miejscowości. Świat żyjący swoim własnym rytmem - i tylko ten mój czy jakiś inny pociąg czasami pędził obok. Jedna pozytywna obserwacja - wszędzie remonty i budowa, czy to dróg, czy torów. To dobrze. Coś nam po tym Euro 2012 zostanie - nawet jak (prawie na pewno) drogi dokończą już po mistrzostwach.

Główna hala Dworca Centralnego w remoncie, dokładnie w połowie - śmiesznie to wyglądało, bo dosłownie: pół już w nowych kafelkach i z nowymi lampami, a pół... Cóż, wczesny Gierek :) Wystarczyło z dworca wyjść z dobrej strony, żeby zobaczyć Novotel, gdzie miałem rezerwację. Właściwie linia prosta: dworzec - PKiN - Novotel. No tak - ale jak tam dojść? Na skrzyżowaniach nigdzie nie uraczyłem przejść dla pieszych - pomysłowo, jest za to sieć przejść podziemnych. Trochę gimnastyki umysłowej połączonej z testowaniem orientacji w terenie to kosztowało - ale trafiłem i wyszedłem dokładnie przed wejściem do hotelu. Klaustrofobicznie pod ziemią - niskie stropy bardzo w tych przejściach; głową nie zahaczałem, ale nieprzyjemnie.

Hotel olbrzymi, jak w filmach. Pierwsza zagwozdka - jak ruszyć windą? Na 7 piętro z buta się nie wybieram. Okazało się, że potrzeba było skorzystać z karty z chipem. Analogicznie w pokoju - włożyć do gniazdka przy wejściu, żeby światła się odpaliły. Cóż, mnie dojście do tego ze 2 minuty zajęło :P Świetny widok z okna - na PKiN właśnie. Odświeżyłem się i poszedłem na miasto - szef był w siedzibie firmy, a ja byłem głodny. Z braku pomysłów - skończyło się na McDonaldzie - tak, junkfood, ale wiem, co dostanę mniej więcej. Obszedłem PKiN - świetnie oświetlony wieczorem. Potem poszliśmy jeszcze na późną przekąskę, jak się zeszliśmy w hotelu. Trudno zasnąć z dala od domu, bez żony. Pewnie - telefony, smsy, ale to bardzo mało.

Straszna bieda w tej Warszawie. Tzn. kontrast. Uderzające w człowieka z każdej strony neony wielkich sklepów, obniżki, krzyczące plakaty... Ścisk ludzi. I w tym wszystkim bardzo wiele biedaków, żebraków czy naciągaczy. Naprawdę dużo. Przerażające to centrum trochę.

Rano szybkie i bardzo dobre śniadanko, i szybko do budynku PANu, gdzie szef na swoje szkolenie, a ja na konferencję. Miałem czasu trochę, porozglądałem się. Potem czas leciał bardzo szybko - leki poślizg czasowy, poszczególne referaty przeplatane krótkimi przerwami kawowymi i dłuższą, na lunch. Ciekawe wystąpienia, fajne prezentacje, prelegenci mówili ciekawe i czasami umiejętnie zachęcali do własnych rozważań. I, co najważniejsze, nie byli nienaturalnie zgodni - ale były kwestie, co do których się nie zgadzali, o czym mówili wprost. Na końcu - dyskusja, a właściwie okazja do zadania pytań przez obecnych. To był dobry czas, myślę że sensownie spędzony. Teraz, na potrzeby firmy, muszę to jakoś opisać - ale to już jutro, dzisiaj mi się nie chce.

Po zakończeniu dołączyło do nas jeszcze 2 pracowników, którzy też załatwiali coś w Wawie, i ruszyliśmy do Trójmiasta. Samochodem - szef nim przyjechał, bo nie było na żaden pasujący mu pociąg do W-wy miejscówek, więc tak przyjechał. Wyjazd ze stolicy - bagatela, 1,5 h. Masakra jakaś. Potem już, po przerwie w McDonaldzie - wszyscy dość głodni byli - śmigaliśmy całkiem żwawo, pomimo nawet mocno padającego deszczu. Po ok. 4 h byłem pod domem. Szybkie rozpakowanie, i byłem w łóżku.

Dopiero dzisiaj po pracy zobaczę żonkę - nie znosi sama w domu być, nie chciała sama spać, więc przeniosła się na te niespełna 3 dni do rodziców. Stęskniłem się za nią bardzo :) I za malutkim naszym, oczywiście, też :)

Dzisiaj też zapowiada się bardzo ważna rozmowa z mamą, po pracy. Zobaczymy...

poniedziałek, 15 listopada 2010

Czułe części samochodów, zakupowe plany i cień konferencyji

We wtorek 09.11. wyłożylem się na drugim podejściu do prawa jazdy. Po nieudanym egzaminie, że to ma duże znaczenie: czym jeździsz na placu egzaminacyjnym.

Nie mogę powiedzieć, że poległem nie z własnej winy - na pewno też moja, brak pewności siebie i wprawy - ale chodzi o to, że samochody egzaminacyjne są nowiuteńkie. Co za tym idzie - wszystkie przyrządy, w tym pedały, działają jak złoto, są bardzo czułe.

Jeździmy sobie na kursach punciakami już rozjeżdżonymi (przecież ludzie, o różnym poziomie umiejętności, jeżdżą nimi całą dobę), gdzie pedały nie reagują aż tak dobrze, jesteśmy przyzwyczajani do tego, że sprzęgło można puścić nieco szybciej, bo nie reaguje tak szybko; gazu trzeba dodać więcej, a i hamulec wcisnąć mocniej. Boleśnie dość się o tym przekonałem - w wozie egzaminacyjnym przeciwieństwo zupełne: wystarczyło leciuteńko odpuścić sprzęgło, a ruszał; jak nacisnąłem, nie za mocno (pamiętając, jak to szło w samochodzie kursowym) hamulec - to prawie stanął dęba, momentalnie; analogicznie - z gazem, przyspieszenie już po lekkim wciśnięciu.

Oczywiście, niczyja to wina - dobrze, że mają takie fajne samochody w PORDzie, ale mnie to wczoraj utrudniło.

Nie wiem. Następne podejście 29.11. Dobrze by było, żeby się udało. Muszę poćwiczyć najpierw. I być bardziej pewny siebie.

W naszym życiu rodzinno-małżeńskim - spokojnie, nawet bardzo. Tylko Dominik robi sobie salę gimnastyczną z brzuszka Natuszki (jak to jest w opisie suwaczka ciążowego, u góry). Dosłownie. Tak bardzo, że jak się brzuszkowi przyjrzeć - to widać te jego uderzenia i ruchy :) Najśmieszniej to wygląda, jak żonkę trafi w jakieś takie miejsce, że powoduje to odruch bezwarunkowy... Np. fiknięcie nóżkami do przodu :D tak jak wczoraj w kościele.

Dobrze, że taki ruchliwy, że zdrowy, że wszystko się tak ładnie układa. Mamy nadzieję, że tak będzie do końca ciąży, że wszystko będzie tak świetnie i fajnie. Natuszka, oczywiście, się męczy, ale jest bardzo dzielna. Tylko wkurza mnie, jak chcę jej kupić taką poduchę-kojec, dla kobiet w ciąży... Bo nie, bo za drogo... A ja widzę, że ciężko jest, i zwykłe - miękkie - poduchy wkładane między nogi nic nie dają w nocy.

Mamy pierwszą przymiarkę do wózka - Espiro GTX (fioletowy, jakby co - najciemniejszy, bo te inne kolory to mało życiowe, za jasne i jaskrawe). Co o tym sądzicie? Ktoś miał jakieś doświadczenia? Do windy u nas się zmieści :) a to najważniejsze, bo Natuszka z 5. piętra nie może z nim sama dygać. No i wiadomo - musi się łatwo składać, być sterowny i stabilny itp. Natuszka mówi, że ważne, jakie są koła - nie jakiś plastikowy szit, tylko zwykłe, z oponkami. Wydaje się być ok. I można dokupić fotelik do samochodu, który pasuje też do samej ramy wózka :)

W najbliższych dniach, Natuszka szykuje desant na takiego lumpa, co go tu mamy niedaleko. W ogóle, nieopodal ciucholandów w brud - z 5 lekko - i to z fajnymi rzeczami. A jeden - właściwie głównie z ciuszkami dla dzieci i niemowlaków! Natuszka była i już raz kupiła fajne rzeczy. Dosłownie - jak nowe, a ceny jakieś śmieszne. Wybaczcie - ja nie uznaję kupowania niemowlakowi ciuszków markowych (re-kids, nike, adidas itp.) za jakieś straszne pieniądze - żeby pochodził w tym ze 2 m-ce, i co dalej?

W weekend - spokój... W sobotę z trudem wytoczyłem żonkę (co za uparte stworzenie - najpierw chciała iść do biblioteki, to jak zrobiłem zakupy i mówię - chodź, idziemy, to sama nie chciała, i dopiero po pół godziny ją zmusiłem... :D) i poczłapaliśmy do biblioteki. Natuszka bowiem już z nudów szalała, bo ile można siedzieć i ze mną gadać na przemian z oglądaniem jakiegoś filmu albo czegoś w tv, no i wyszywaniem? Ona też lubi czytać, więc trzeba było coś zdobyć. I ładnie - nabrała chyba z 3 książeczki. Ja też - z tym, że w moim wypadku powiększają jedynie niepokojąco rosnącą górę książek (prawo, historia, religia) do przeczytania... nie mówiąc o tym, że powinienem się uczyć do aplikacji, prawda? :)

W sobotę mi nie pozwoliła - więc w niedzielę wypuściliśmy się na basen, tzn. ja na basen, a przy okazji wprosiliśmy się do teściów na obiadek. Ja nie wiem - odzwyczaiłem się od dwudaniowych posiłków... Ale miła odmiana :) Potem Natuszka posiedziała z nimi, a ja popływałem godzinkę i posiedziałem kwadrans w saunie. Dobra rzecz, pomaga mi ta sauna, szczególnie w części roku, gdy o katary i choróbska łatwo - np. teraz. Miło... A najśmieszniejsze? Na basen wyrywam się ja - człowiek, który pływać nie znosił. Nie znosi? Nie wiem, na basenie mi się spodobało. I to nie tylko dlatego, że pomaga to utrzymać wagę - fajnie po prostu, i dobrze mi się przy tym myśli :)

A dzisiaj... Zaraz się zabieram (jestem w firmie) i jadę do stolycy na konferencyję. Fajnie - bo na interesujący mnie mocno temat. W sumie - trudno by sobie wyobrazić coś, co mogło by mnie interesować - tu, w tej firmie, na tym stanowisku - bardziej. Absurd polega na tym, że nie jedziesz szef... bo w tym samym czasie (tj. od niedzieli do jutra) ma... również w Wawie, tylko że szkolenie. Mieszkamy w tym samym hotelu, w dzień będziemy w tym samym budynku PAN - tylko że on na szkoleniu, a ja na konferencji. Cóż, trzeba. A jako że nasi genialni przewoźnicy jeżdżą, jak jeżdżą - dobrze, że w ogóle - to muszę jechać dzisiaj, bo nie ma połączenia nocnego, żeby na rano z Wybrzeża dojechać do Warszawy. Bo po co, prawda? Więc muszę jechać tak, żeby zanocować. I po południu, po konferencji, zdążyć na powrotny - a i tak chyba dopiero w środę (czasowo) będę.

Komputerek spakowany w plecaczku, najpotrzebniejsze rzeczy w torbie, ja wbity w gajerek, który wynalazł jakiś czas temu ojciec ( z cyklu A, kupiłem kiedyś i nigdy nie nosiłem, a teraz za mały...) - fajny: szare spodnie, i kraciasta marynarka - i zaraz zbieram się na dworzec. Tylko mi smutno i tęskno już, że to moje szczęście kochane - a właściwie oba - beze mnie 2 dni będą, a właściwie to prawie 3 (dzisiaj pożegnaliśmy się rano, całe jutro i zobaczymy się dopiero w środę po pracy). Na te parę dni Natuszka pomieszka u teściów - ona nie znosi sama być w domu, a co dopiero w nocy - więc tam sobie posiedzi, raźniej im będzie. Już tęsknię... Ale będę pisał i dzwonił dużo.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Dominik Aleksander w profilu 3D


Tadam!

To jest nasz synek - Dominik Aleksander. Tak właśnie wymyśliliśmy. Tzn. pomysł ja rzuciłem, przyznaję się bez bicia, a było ich więcej w sumie z obu stron - Maksymilian, Gabriel, Artur, Maciej... No ale ustaliliśmy - Dominik Aleksander. Bynajmniej, po żadnej rodzinie. Dominika w ogóle to znam jednego tylko. A Aleksander? Hm, no pasuje po moim ojcu chrzestnym - będzie się miło kojarzyło :)

Kto mnie zna, albo widział moje zdjęcia z okresu pacholęctwa (nie tak wczesne - jak miałem kilka lat) - ten wie, że młody wypisz-wymaluj podobny do mnie. Czoło wysokie, fryz jak mój. Nosek delikatny - po mamie swojej :) A jaka piąsteczka zaciśnięta :> Zuch!

A zdjątko - z piątku, z USG Natuszki na którym była. I pani jej takie śliczne zdjątko - między innymi - dała. Mówiła, że synek nam rośnie bardzo ładnie, że strasznie ruchliwy, i do tego bardzo uparty - chodzi o to, że próbowała sprawdzić, czy buzia w porządku, czy nie ma problemów z wargą jakiś. Młody się zaparł - piąsteczki ścisnął, zasłonił buźkę, i nic :P Ja to Natuszce później tłumaczyłem - też bym tak zrobił. Siedzę sobie, miło, ciemno - a tu nagle ktoś zaczyna coś naciskać czymś do brzucha, w którym siedzę - miło by było? Nie. No to się chowam :)

Biedactwu mojemu nóżki bolą coraz bardziej... Wczoraj siedziałem i troszkę masowałem, jak poprosiła. Chociaż tyle mogę zrobić.

Jaja z ciuchami są - kurteczka jesiennna (nie, nie jest za lekka - wystarczy) dobra jeszcze tydzieńn temu... w weekend okazała się już za mała. Nasze 0,5 kg szczęścia rośnie jak na drożdżach i żonka puchnie :D Ale mama poszperała - gdzieś po znajomych znalazła jakąś :) Taki to jest mankament ciąży zimą - choć, wg mnie, to i tak lepsze niż noszenie maluszka na słońcu w jakimś skwarze i upale.

Jak poszliśmy wczoraj do kościoła - mimo że cicha msza, bez śpiewów - to Dominiś szalał, i co chwilę dawał Natuszce czadu. Łatwo to wyczuć - bo ona tak śmiesznie podskakuje, jak synek kopie. I co chwilę :D Mówi, że to nie boli - tylko tak dziwnie, bo od środka. Ja to zawsze z Alienem porównuję :D

Cieszymy się nim strasznie. Taki aktywny mocno jest :) I wszystko, jak na razie, w jak najlepszym porządku.

W sobotę wybyliśmy wieczorkiem do knajpki na miasto. Najpierw szybka zmiana miejsca - bo knajpka, którą wybraliśmy, okazała się mała i ciasna - choć, jak się miało okazać, na pewno przyjemniejsza pod każdym względem od miejsca, w którym finalnie wylądowaliśmy.

A trafiliśmy do niejakiej Bohema Jazz Club w Gdyni. Krótki opis sytuacji. Zamawiamy przy barze - kelnerka, 3 razy proszona o podejście (pełen stół znajomych) olewa i przez kwadrans nie dociera, więc idziemy do baru. Zamawiając coś na ciepło - barman prosi znudzonego faceta w kucharskim wdzianku, siedzącego przy barze "Krzysiu, zrób 2 czekolady", na co Krzysiu znudzonym głosem odpowiada "Zara", i dalej siedzi, grzebiąc coś w necie. Zlewka totalna. Zrobienie 2 czekolad - jakiś szit z proszku, nawet dokładnie nierozmieszany, zajmuje mu 15 minut. Barman - szpanując, jak to niby nalewa piwo, obracając butelką... oblewa pozostałością jej zawartości stojącą obok kelnerkę i przy okazji pół baru. Po czym, po zapłaceniu, proponuje... co? "To może pan przyjdzie za 5 minut i odbierze?" Jaja - a te kelnerki, których kilka się kręci, to co robią? Kelnerka, zapytane przez kolegę o pewną pozycję z menu (jakieś danie), nie potrafi powiedzieć, co to jest. Jak nie odbierzesz przy barze zamówienia - to możesz do jutra czekać i x razy upominać się o nie. Kolega zamówił pizzę i wypluwał pieczarki do chusteczki - bo były surowe. Po czym - do rachunku dopisują 2 rzeczy w ogóle nie zamówione. TANDETA, AMATORSZCZYZNA w naprawdę mało sympatycznym wnętrzu. Nikomu nie polecam.

Fajnie, że można się było spotkać z ludźmi, których się dawno nie widział - m.in. K., która też jest w ciąży, ale bardziej na początku, czy dwóch kumpli ostatnimi czasy uwolniło się z radością od zaszczytu pracy u naszego, swego czasu wspólnego, pracodawcy i poszło w swoim kierunku (J. dostał się na aplikację, B. poszedł do firmy windykacyjnej). Niestety, moja żonka tam została - ale jak już rozmawialiśmy, po ciąży i macierzyńskim, jak będzie musiała tam wrócić, trzeba będzie coś pomyśleć, żeby znalazła coś sensowniejszego, normalniejszego. Pośmiać się z tego, co tam się dzieje, można - dla mnie to luz, mam to za sobą, a i tak z dystansem sam do tego bajzlu podchodziłem, będąc jego częścią, i zazwyczaj waliłem prosto z mostu, jak mi się coś nie podobało. Pewnie, może coś tam na tym straciłem - ale nikt jakiś idiotycznych podjazdów nie próbował, bo wiedział, jak zareaguję - krótka piłka by była.

Okazało się, że mąż jednej z koleżanek z pracy znowu pracę stracił... Wiedzieliśmy, że robi w branży turystycznej, tylko nie znał nikt firmy. A jak w Orbisie pracował - to trudno było nie stracić roboty. Słabo.

W weekend się poobijaliśmy, lenistwo totalne. Dzisiaj znowu praca - dobrze, że czwartek wolny :) Tylko czemu złota polska jesień chyba wyszła? Bo u mnie od rana wieje, pada, i ziąb. Cóż...

środa, 3 listopada 2010

Wędrówki nie tylko cmentarne i wymuszanie, co to go nie było

Sprężaliśmy się w sobotę rano ze sprzątaniem. Zakupy - włącznie ze spekulacyjnym zapasem lampek na groby - załatwiliśmy w piątek jednak. No i poczekaliśmy na rodziców, z którymi pojechaliśmy najpierw na cmentarz nieopodal nas, na W. - bo bliżej. A przed tym - Natuszcze biegłem do naszej knajpki Trio po podwójne frytki (bo zgłodniała i odmawiała współpracy w zakresie zjedzenia czegoś niebędącego podwójną porcją frytek :D). Przy okazji - na hali capnąłem trochę gałązek świerku dla mamy - bo prosiła - i miotełkę, która się przydała do ogarnięcia grobów.

Na W. - rodzina generalnie ze strony mamy. Babcia, prababcia i cale stado rodzeństwa prababci i dalszych krewnych z tej strony. No i grób wujka ojca - gdzie pierwszy raz poszliśmy. I grób ojczyma mamy. Ale też grób pewnej pani, która zmarła w 1957 - przyjaciółki prababci. Porzucony grób, już od jakiegoś czasu do likwidacji. Ale mama, od kiedy pamiętam, zawsze tam chodzi. I grób W. - kolegi rodziców, który zmarł tuż po 50. urodzinach. Przesympatyczny, gruby, wielki facet, którego śmiech wszystkich urzekał.

Tylko komunikacja słaba w okolicy W. - generalnie spokojnie można by dojechać komunikacją miejską, ale miejsc do parkowania tam nie ma za dużo, i pomimo iż tłoku specjalnego nie było, to i tak musieliśmy przejechać całą długość cmentarza, i dopiero za nim znaleźliśmy miejsce żeby zaparkować. Co dopiero by się działo, gdyby były tłumy jak się zdarzały? W tym roku luźniej - całość się rozłożyła na 3 dni przecież.

W takich sytuacjach, oglądając i przechodząc cmentarz wzdłuż i wszerz właściwie - mała refleksja natury estetycznej. Tak, wkurza mnie to - bo w rodzinie mamy jaskrawy przypadek na tym tle. Jak można na stonowany grób nawalić 3 do 5 różnych doniczek ze sztucznymi kwiatami dosłownie w prawie wszystkich kolorach tęczy? Nie - różne kolory na 2 groby obok - tak mamy w jednym miejscu - ale np. kwiaty w 3 różnych, jaskrawych jak się tylko da, kolorach na jednym? I do tego, obowiązkowo, lampki w jeszcze innych kolorach - też kilka, każda inna. Sam plastik - gdy chodzi o kwiaty. Masakra. Albo groby - ogromne, niektóre (dosłownie!) z dachówką na górze, z rynnami. I te wszystkie tytuły - naukowe, zawodowe, i inne... Albo rycie na grobach imion osób jeszcze żyjących. Na zapas? Tak. Nie rozumiem tego wcale.

Potem - drugi koniec miasta, S. Tu z kolei rodzina ze strony ojca. Dziadkowie obydwoje, kawałek dalej prababcia. Okazuje się, że wolne miejsce koło grobu dziadków to miejsce, jakie ojciec już wykupił z myślą o sobie i mamie. Hmm, dziwnie tak, jak się o tym mówi wprost... Nie mam z nim nie wiem jak dobrych relacji - ale ciężko by było, jakby odszedł. W końcu to ojciec. A jednak - czas leci, widać że rodzice się starzeją - dobitniej w przypadku teściów, ale i na moich też czas zaczyna się odznaczać. Trzeba być gotowym - śmierć jest bardziej pewna niż cokolwiek innego na tym świecie.

Podeszliśmy też na grób Arkadiusza Rybickiego. Niepozorny, drewniany szkielet i prosty krzyż. Fakt, blisko głównej arterii nekropolii. Śmiesznie nieco, bo nieopodal części... hm, zasłużonych poprzedniego systemu - jak się idzie, to wszędzie tow. XY i podobne inskrypcje. Ale widać, o Aramie wielu pamięta - sporo świeczek, kwiaty.

Potem był sympatyczny obiadek, i wieczorkiem wróciliśmy do domku.

W niedzielę dzień spędziliśmy z J., A. (+ ich latoroślami) i J. Najpierw pyszna (no ba - za 13 zł...) czekolada na gorąco w Coffe Heaven w Gemini, a potem... Kurde, jak dzieciaki... Tak, szaleństwo na takich samochodzikach na prąd, w wesołym miasteczku na al. Jana Pawła II (znanej powszechnie jako Skwer Kościuszki - bo tę nazwę z JPII to chyba każdy z Zaspą w trójmieście kojarzy, nie?). Normalnie, pamiętam, jak jakieś 15-20 lat temu dokładnie na tych samych samochodzikach, w tym samym miejscu też się rozbijałem - przychodząc z babcią, którą dzień wcześniej odwiedziliśmy na cmentarzu. Zabawa niesamowita na samochodzikach - 3 rundki pojeździliśmy, pozderzaliśmy się - aż mnie do dzisiaj ścięgno w prawej nodze boli, tak w coś przygrzałem. A Natuszka porobiła fotki - wiadomo, sama z młodym naszym nie mogła jeździć... Talent ma, nie powiem - fotki bardzo ładne wyszły :)

Potem - to, co było założone (jako jedyne) od początku - czyli bardzo dobra i podobno włoska pizza w Di Stradzie. Tak - bo pomysł spotkania był taki, że by na pizzę się umówić. Tylko jak inicjator - K. - skrzyknął nas na 11:00, trochę wcześnie na obiad (?!?) było, więc najpierw się kawa zrobiła, potem te samochodziki... I dopiero po nich wylądowaliśmy na pizzy. Nie sugerujcie się menu na stronie - niewielkie, a w lokalu dużo większe i bardziej bogate. Większość - pizza, tylko J. się wyłamała i jakieś makarono-podobne coś zamówiła. Ceny przystępne - spora pizza w cenie dużej z DaGrasso, więc do przyjęcia.

Jak się już napchaliśmy - kobity wymyśliły spacerek po lesie nieopodal. Natuszka, jako że wymęczona po bieganiu po cmentarzu poprzedniego dnia (i z perspektywą tego samego następnego) była bardzo wygodną wymówką, aby spacerowe zapędy ograniczyć do krótkiej przechadzki.

W efekcie - po 16:00 trochę byliśmy w domu, mocno śpiący i bardzo dotlenieni :)

A we Wszystkich Świętych najpierw pojechaliśmy do teściów na obiadek, a potem z nimi na największy trójmiejski cmentarz - Ł. - gdzie leżą rodzice teściowej. Rodzina teścia - w Pile, stamtąd pochodzi. Poza dziadkami żonki poszliśmy na grób jej wuja, ojca świadkowej na naszym ślubie. A po wszystkim - pojechaliśmy do K., gdzie wlali w nas sporo rosołku (dobry :D), makaron z pieczarkami i do tego dobre ciacho - jedno zrobione przez teściową (z jabłkiem), drugie coś a'la 3 bit. Kolejne miłe popołudnie.

Choć to były dni refleksji, to spędzone miło. Fajnie było się tak razem po cmentarzach przejść z rodzicami i teściami. Trochę się człowiek o rodzinach dowiedział przy okazji, a co. Przeraża mnie nieuchronnie przybliżający się moment, że kiedyś przecież to my sami - z naszym synkiem - przyjdziemy na te same cmentarze... już na ich, rodziców, groby. Ale taka przecież jest kolej rzeczy, prawda? Trzeba być na to przygotowanym.

Tak sobie uświadomiłem - mama nigdy nie poznała teścia (a mojego dziadka, ojca ojca), bo zmarł kiedy ojciec był kilkunastoletnim chłopakiem. Dziadek P. wnuków nie doczekał się. Babcie nas poznały - mnie i młodego, czy Natuszkę (babcia S. - mama teściowej - odeszła 2 lata i 2 dni przed naszym ślubem...). Te odwiedziny na grobach były jakby symboliczne - nasi dziadkowie (i pradziadkowie, itp) poznali swojego (pra)wnuczka - maleństwo, które Natuszka nosi.

No, a potem były dyskusje w domach - jak by tu małego nazwać? Skoro już wiadomo, że chłopak - trzeba mu dać imię, żeby tak bezosobowo nie nazywać :) Generalnie - pomysł jest już dość mocno skonkretyzowany, ale dam znać, jak ustalimy tak na pewno.

Wczoraj wieczorem miałem ostatnią jazdę - tak, dla przypomnienia, poćwiczenia manewrów itp. Szło dobrze. Testy przeleciałem w całości raz jeszcze - nie w zestawach, tylko po kolei te 490 pytań, sprawdzając odpowiedzi, i przy okazji robiąc notatki z tego, przy czym błędy robiłem.

Dzisiaj rano egzamin miałem na 9:30.

Przyjechałem wcześniej - sprawdziłem, na liście byłem. Najpierw teoria - okazało się łatwo. 18/18, 100% dobrze. I co? Oczywiście moje ulubione pytanie odnośnie znajdowania na drodze urwanego palca - też było :D Dziwne, chyba ze 2 osoby nie zdały. Tu nie ma co myśleć, uczyć się...

Czekałem krótko, wywoływali z nazwiska. Plac też ok - zamieszałem minimalnie ze światłami, ale się poprawiłem szybko. Egzaminator - cóż... Młody bardzo, max 5 lat starszy może ode mnie, myślę że mniej. Ze sposobu zachowania - strasznie pewny siebie, wszystkim - sposobem mówienia, chodzenia i formą zwracania się (wsiąść... zapiąć pas... wycofać...) podkreślający swoją wyższość. Co w zestawieniu z toną żelu na głowie i dość niskim wzrostem komiczne było. Ale starałem się nie rozpraszać, tylko skupić.

Na mieście padłem, niezasłużenie wg mnie. Jadę - widzę autobus w zatoczce, sporo przede mną. No to zwalniam - kulturka, itp. Ale jestem dość blisko - a koleś dalej stoi w zatoczce, żadnego kierunkowskazu, nic.... No to przyspieszyłem nieco, bo bym stanął za chwilę, tak zwalniając. I jak byłem jakie 6-8 m przed nim, to autobusiarz lotem koszącym zajeżdża mi drogę (kierunkowskaz włączając w połowie manewru) - na co egzaminator mi po hamulcach i "noo, ale pan wymusił". I tyle. Gdzie tu było wymuszenie? Pojęcia nie mam. Tzn - było, tylko że ze strony tego debila w busie.
Kłócić się było bez sensu - bo po co? Odwoływać - żeby zapamiętali i postarali, żebym jeszcze parę stów do ich kasy wrzucił, zanim to prawko dostanę?

Nie warto. Zapłaciłem już, idę dzisiaj się jak najszybciej zapisać znowu. Żeby to prawko mieć.