Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

piątek, 26 listopada 2010

Się wyjaśniło

Może i dobrze, chociaż jasne jest - co i jak, na czym stoimy z żonką, i z młodym de facto też.

Od początku. W zeszłą środę miałem z mamą długą (ze 3,5 h) rozmowę w Sphinxie, żeby nie w domu, odnośnie mieszkanka, gdzie mieszkamy sobie. 

Sprecyzuję - świetnie, że je mamy, bo nie musimy się gnieździć z teściami (u moich rodziców nie byłoby nawet gdzie). Tylko, że to aż 24,5 metra kwadratowego: mini przedpokoik zabudowany na ile się da, wystarczająca kwadratowa łazienka i spory pokój z aneksem kuchennym. Więc jak się Dominik urodzi - nijak nie będzie drugiego konta, gdzie by np. jedno mogło wypocząć, jak drugie pilnuje maluszka, albo pouczyć się (pod kątem mojej aplikacji np. - dostania się na nią, i utrzymania później do końca). Nie mówiąc o tym, co za jakieś 2-3 latka, jak mały podrośnie? Wiadomo, że jak na aplikacji będę, to będzie to jakiś tam czas wyrzeczeń ciągle (3,5 roku), więc też się nic nie zmieni. A jak pójdę z tym papierem radcy wreszcie do pracy, to też 5 000 raczej mi nikt na dzień dobry nie da.

Poprosiłem ją wprost, żeby je darowała mi, zgodziła się na sprzedaż i pozwoliła włożyć pieniążki ze sprzedaży w nasze m-2, żeby były 2 pokoje. W zamian - zadeklarowałem gotowość zrzeczenia się dziedziczenia po nich obojgu, rodzicach, w efekcie czego spadek po nich byłby dla brata (później, ale cały). Patent jest - w okolicy teściów, bo obiecali zajmowanie się maluszkiem, jak Natuszce się skończy macierzyński. Infrastruktura dobra. A w ogóle to teściowie zapowiedzieli, że za kilka lat się zamienimy wtedy mieszkaniami - bo oni nie potrzebują tak dużego, i chcą na niższym piętrze, a nam się większe przyda. Więc nie tylko chodzi o wariant przejściowe, ale prowadzący do rozwiązania permanentnego - mnie m-3 ok. 60 m nie przeszkadza, mogłoby być nawet docelowo. Nie mam dużych wymagań, a Natuszka by się tam dobrze czuła, skoro w sumie do domu rodzinnego by wróciła. Nie mówię, że teraz jest mi źle - ale jednak są jakieś tam wspomnienia związane z + babciami i tym mieszkaniem, otoczeniem... Czasami ciąży to, troszkę, ale jednak. Chciałoby się jednak nie musieć tam mieszkać. 

Sytuacja się wyjaśniła dość szybko - nie dość, że mama o rozwodzie myśli (nic dziwnego, właściwie od kilku lat oni żyją obok siebie w jednym mieszkaniu, głównie się dogryzając i kłócąc, awanturując się dosłownie o wszystko). A z uwagi na to, że ojciec często obiecuje dużo i nic z tego nie wynika - ona się zgodzi na mój pomysł, o ile ojciec zadeklaruje i u notariusza daruje młodemu kwotę pozwalającą na zakup - w razie czego, jak będzie potrzebował - przynajmniej części mieszkania (tzn. zakupu za te pieniądze + za kredyt, który by już sam sobie wziął na resztę jego wartości i spłacał).

We wtorek pojechałem do domu, celowo bez Natuszki, i siedliśmy do rozmowy wszyscy - rodzice, brat i ja. Wyłuszczyłem ojcu problem i zapytałem, czy wobec takiego stanowiska mamy jest w stanie się do tego zobowiązać. Stwierdził, że nie ma i nie będzie miał takich pieniędzy - owszem, może się do rat dokładać itp, pomóc w urządzaniu, ale nie jest to rząd kwoty jako sensowny wkład w mieszkanie (na moje, mało znające się oko, potrzeba by było takiego wkładu ok. 100 000 zł). Rozmowa trwała jeszcze jakieś 3 h potem, ale nie udało się wyprodukować nic sensownego - poza po prostu darowaniem tego mieszkania nam (mnie i bratu), a my robimy co chcemy dalej, tzn. sprzedajemy, dzielimy się kasą, on sobie wrzuca na konto/lokatę, a ja z mniejszą sumą (niż za całe) biorę z Natuszką kredyt na to nasze m-2 w okolicy teściów.

Wyjaśnię kilka rzeczy:
  1. Rozumowanie mamy - mają wspólnie mieszkanie, gdzie mieszkają teraz z młodym, ok. 60 m, 4 pokoje. Wspólne, kupione za sprzedaż mieszkania panieńskiego mamy (gdzie wcześniej mieszkaliśmy) i mieszkania po babci ze strony ojca (czyli odziedziczonego przez niego). A mama poza tym ma - sama - po babciach mieszkanie, w którym my mieszkamy teraz. I to jest jej zabezpieczenie dla mnie i młodego, i nie chce, aby któryś z nas był pokrzywdzony, bo ona nic wartościowego nie ma poza tym. Jest, oczywiście, udział w mieszkaniu wspólnym - ale oczywiście, nikt nie oczekuje, aby tym dysponowała itp. To jest ich, tam mieszkają, żyją. Martwić się tym będziemy po ich śmierci, mam nadzieję jak najpóźniej.
  2. Ojciec twierdzi, że on nie miał głowy do interesów, że nie odziedziczył jeszcze jednego mieszkania. Nie mnie oceniać pierwsze (faktycznie, całe życie zawodowe prawie w urzędach), co do drugiego zgoda. Tylko że od lat w tychże urzędach, dwóch różnych, piastował i piastuje nadal dyrektorskie stanowiska. Nie mam pojęcia, za jakie pieniądze - mam powody przypuszczać, że wysokie kwoty 4-cyfrowe, a być może nawet 5-cyfrowe. Przy założeniu, że rachunku w domu to ok. 700 zł, dodając do tego zakupy, jedzenie, papierosy (pali jak smok) - zostaje? Choćby nie wiem co - zostaje i to sporo. Wyjeżdżać nie wyjeżdżał, dom wcale nie jest odwalony jakoś na lux, żadna dzielnica willowa, zwykłe mieszkanie w bloku. Więc - co się z tym stało? Warianty są dwa. Ma, ale udaje że nie ma. I nic nie zrobię, ani ja ani nikt inny żeby się dowiedzieć. Drugi - nie ma, bo wydał. Na co? Dość często (2-3 lata) zmieniał samochody, ale sam przy rozmowie potwierdził - robił to na tyle umiejętnie, że sprzedając jeden, dopłacał max kilka tysięcy. Więc przy tego rzędu zarobkach nie uszczuplało to specjalnie kasy. Zatem znowu - co z tą kasą? Tak, to może i nie moja sprawa. Tylko jeśli wiem, że zarabia dobrze - bez mrugnięcia okiem płacił mi za studia, bo chciał (4000 zł rocznie x 5 lat = 20 000 zł) - i w rozmowie twierdzi, że nie wydawał na nic, a jednocześnie że tych pieniędzy nie ma - to co się z nimi stało? 
Oczywiście - nie mam prawa i podstawy żądania czegokolwiek od rodziców. To ich majątek, ich sprawa. Jedyne, co jest argumentem - przyzwoitość i zwykła troska o ułatwienie życia dzieciom na starcie. Nie oczekuję, żeby nam kupili bliźniaka, postawili domek czy apartament. Nawet gdyby ich na to stać było - nie przyjąłbym. Chodzi o początek, tą kwotę która umożliwi start bez uwiązywania się na całe życie na kredyt - i tak musielibyśmy go wziąć, ale aby był mniejszy. Pierwotnie (wariant - dla nas cała kasa ze sprzedaży mieszkania mamy) byłby potrzebny kredyt ok. 100 000 zł. Obecnie, gdy to nierealne - wiadomo, że potrzebny będzie dwa razy taki. Efekt - dwa razy taki okres spłacania. Z 10 lat robi się 20 jak nic, a może i więcej. Miło, że ojciec deklaruje pomoc - może dzięki temu większe raty będziemy mogli spłacać z jego pomocą... Ale ta sytuacja mi żyć nie daje. 

Dla mnie to, jak to wyglądało (i wygląda) u mnie w rodzinnym domu, było niezrozumiałe coraz bardziej, im bardziej wchodziłem w rodzinę wtedy dziewczyny, narzeczonej, a dzisiaj żonki, Natuszki mojej. Tam wszyscy składali kasę do przysłowiowego jednego woreczka, wszyscy wiedzieli ile tego jest. Pensja teścia, szwagierki i wtedy też żonki + emerytura teściowej. Każdy znał sumę, wiedział ile sam dokłada, a ile jest ze strony innych. Żadnych tajemnic. Wspólnie decydowali, na co wydać nadwyżkę, jak zostało więcej - razem też kombinowali, jak było trudniej, trzeba było zacisnąć pasa. Pożyczki brali, jak musieli - jak większość ludzi (żadna ujma, jak człowiek wylicza, że go stać i spłaca, a nie po prostu chce wziąć i od początku nie zamierza oddać).

A u moich rodziców? Matka sobie, ojciec sobie. Mama co do zasady większość jedzenia, ojciec raz na jakiś czas jeździł i hurtowe zakupy w Makro, no i opłacał rachunki. Mamę jakiś czas temu zapytałem wprost, ile zarabia, i powiedziała mi. Dobrze, bałem się że mniej i martwiło mnie to od jakiegoś czasu. Ale nie jest źle. Ojciec? Nie wiem, ile zarabia. We wtorkowej rozmowie zadałem pytanie wprost. Co usłyszałem? Nie powinno cię to interesować, wystarczająco. Nie drążyłem (choć miałem dużą ochotę) tematu - że skoro twierdzi, co powiedział wprost, że nie dostał w spadku jeszcze jednego mieszkania i nie był w stanie odłożyć środków na dorzucenie się do mieszkania dla któregoś z nas (wiedząc, że mama ma mieszkanie 1, nas jest 2), to żeby umożliwić obiektywne ocenienie tego, czy faktycznie mógł/nie mógł, konieczna jest wiedza o tym, ile zarabiał. Bo jeśli cały czas dostawał miesięcznie po np. 8 000 zł, to mógł, i to bez problemu np. 1 000 zł odłożyć. Liczymy, choć to nie jest moja dobra strona: 1 000 x 12 m-cy x 10 lat (połowa okresu na eksponowanych stanowiskach, bo mniej więcej 10 lat temu zmieniał pracę; biorąc więc nawet pod uwagę ten drugi okres, ostatnie 10 lat) daje... 120 000 zł. To by wystarczyło w zupełności, obecnie wartość pół m-2 generalnie jakiego my szukamy z żonką.

I to mnie w tym wszystkim boli, gryzie i nie daje spokoju. Nie to, że plany się pokrzyżowały i będzie trudniej - nie, nikt nie mówił, że łatwo będzie. Wiem, że damy z Natuszką radę, bo mamy siebie, zaraz też maluszka, i choćby dla niego musimy się starać. Tylko to, że on chyba coś kręci. I że nawet jak, w cztery oczy (albo i nie), zadam pytanie ponownie - uzasadniając, czemu pytam, jak wyżej - to i tak zbędzie mnie, albo wprost powie, że mi nie ujawni tego. Fajnie, że się do rat dorzuci itp. Nie w tym rzecz - ale w tym, że wg moich zupełnie szacunkowych obliczeń ta kwestia nie powinna być problemem, przy założeniu wydatków, jakie ponosił, jakie znamy - związane z domem i samochodami. Chyba, że było coś jeszcze - co?

Musimy policzyć dokładnie, na jaką ratę nas stać, dowiedzieć się, ile by ojciec nam pomógł i ew. dokładał (szaleć nie można - musimy być, w razie czego, w stanie udźwignąć ratę sami). Potem pomyśleć razem - w tej sytuacji Rodzina na swoim raczej odpada, bo przy 20 latach spłacania nawet 8 lat bez tej 1/2 odsetek oznacza 12 lat z pełną kwotą spłat, a tu najpewniej się okaże, że są lepsze i korzystniejsze oferty (w perspektywie całości) zwykłe, bez tych dopłat. Koleżanka z pracy dała namiar na sprawdzonego doradcę kredytowego (sama dostała namiar od kogoś, załatwił jej kredyt w 2 tygodnie i jest zadowolona). 

Tylko i tak trochę się to odwlecze - czemu? Do maja jestem na umowie na czas określony, więc lepiej poczekać, jak mi dadzą na czas nieokreślony, zawsze lepiej. W międzyczasie spłacę laptopa (do marca) - zawsze ładniej wygląda, jak solidny taki ten kredytobiorca. A poza tym - to mieszkanie trzeba wystawić i sprzedać przede wszystkim. 

Wiele przed nami. Ale przynajmniej sprawa jasna.

6 komentarzy:

  1. Będę trzymała kciuki za pozytywne rozwiązanie sprawy.
    Ja też mam żal do mamy, że nic a nic nie pomogła mi we wchodzeniu w dorosłe życie. W ramach prezentu ślubnego dała nam, z tego co pamiętam, 200 albo 300zł. Będąc już w związku i nie płacąc ani grosza za nic co wiązało się z moim ślubem. Niby nie powinnam mieć pretensji, bo to jej wybór, nie ma przepisu, że powinna, ale ja bym swojemu dziecku nieba uchyliła w takim ważnym dniu. Z mężem na własne mieszkanie nie mamy co liczyć (kredytu nie dostaniemy, chyba, że byśmy 3 tyś. miesięcznie spłacali), a w końcu planujemy dziecko na przyszły rok.
    Trzeba jednak wierzyć, że będzie dobrze. Tak jak napisałeś, macie siebie i czekacie na własne Szczęście i nie może być inaczej, jak dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kawalerka, jak sama nazwa wskazuje, jest lokum dla kawalera. Osoby samotnej w każdym razie ;-) Nawet jeśli jest się maksymalnie szczęśliwym stadłem, czasami zwyczajnie się potrzebuje chwil spokoju, których na przestrzeni jednego pomieszczenia (bo teraz zazwyczaj kuchnie są w aneksie) nie da rady uzyskać.
    Mój kolega kupił sobie niedawno właśnie kawalerkę w Gdańsku na Starogardzkiej (to się chyba nazywa "osiedle południowe" czy jakoś tak), 33 mkw tylko ale tak fajnie "skonstruowane" że aż trzy okna, można sobie zrobić oddzielną małą sypialnię i tak zamierza zrobić. Co nie zmienia faktu, że absolutnie mieszkaniem docelowym to być nie może.
    Trzymam mocno kciuki, żeby jak najszybciej udało się dogadać z rodzicami i przenieść do większego mieszkania. Mam nadzieję że Twoi rodzice nie okażą się takimi hipokrytami jak moi, którzy najpierw nam pomogli bardzo dają pieniądze na zakup działki budowlanej (za co im jesteśmy bardzo wdzięczni oczywiście), a teraz roszczą sobie prawa do domu który na tej działce postawiliśmy już tylko za swoje a raczej wiadomo bankowe...

    OdpowiedzUsuń
  3. Eh, Nas czeka kawalerka... Mnie pomysł się podoba, urocza, miła malutka ;) Lecz nie pomieścimy się w trójkę, jeśli Bóg Nam da... Więc będziemy musieli kombinować jak się da. Trzymam kciuki za pozytywne rozwiązanie sprawy! Oby wszystko poszło jak sobie założycie ;) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. http://wspolna-historia.blogspot.com

    Zapraszam w moje skromne progi ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj, 20 lat spłacania to wcale nie jest tak dużo - a taką cenę za własny komfort opłaca się ponieść :) My mamy do spłacenia ponad 3,5 raza tyle ile pierwotnie chcieliście zakredytować (plus oczywiście odsetki) na bite 30 lat ;) I owszem, po cichu liczymy że jakiś cudem uda się to zrobić wcześniej, ale nawet jakbyśmy musieli ciągnąć do końca to warto :)

    Sami, na własne życzenie i na własną odpowiedzialność wchodziliśmy w dorosłe życie, zakładaliśmy rodziny. Czasy są jakie są, nikt nie mówił, że będzie łatwo, że będziemy mieć to czego chcemy podane na tacy.
    Ważne, że macie siebie - w końcu nie każdy ma takie szczęście, że znajduje drugą połówkę, a jeśli ja znajduje to nieraz dużo później - i ważne, że będziecie mieć Dominika - tu nawet po naszym przykładzie widać, że to też nie jest takie łatwe - a na resztę sami sobie zapracujecie :)
    A jak coś się osiąga bez niczyjej pomocy i bez żadnej łaski to się to bardziej ceni ;)

    Pozdrawiam!

    P.S.: Moi rodzice też zawsze mieli osobne konta, osobne pieniądze i mój tata nigdy nie ujawniał ile ma dokładnie dochodu. I nigdy nie rozumiałam jak w taki sposób można budować wspólne życie... Ale widać można...

    OdpowiedzUsuń
  6. Można. Tzn. da się - jak widać. I widać też, do czego to prowadzi...

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz skomentować któryś z tekstów.

Pozdrawiam :)