Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

wtorek, 23 listopada 2010

Posiadówka, pichcenie kapusty i wybory

W związku z planowaną na sobotę wizytą - w piątek, po obiadku u teściów, zrobiliśmy też u nich, w osiedlowej Biedronce, zapasy tzw. zakupowe. Żeby w sobotę po pierwsze się wyspać, a po drugie nie musieć już do Biedronki koło nas wędrować, ograniczając się do sprzątania. Oczywiście, musiałem na halę wydreptać - po zapas dobrej szyneczki i świetne jabłka (Biedronkowe wydawały się ok, ale te z hali są dużo dłużej świeże, twarde i bardzo słodkie). 

Koło południa wpadła K., która nieopodal miała praktyki związane z przygotowaniem do zawodu zarządcy nieruchomości. Podziwiam ją - kobitka bliżej niż dalej do 40, a nie dość, że licencjat zrobiła ostatnio, to jeszcze magisterkę zamierza. Nieźle, mnie by się chyba już nie chciało. A ona się zaparła. Uciekła z Poczty Polskiej, gdzie wariowała, i pracuje w normalnych godzinach za normalne w miarę pieniądze. Można. Tylko trzeba się zdecydować na zmiany. 

Wpadła, posiedzieliśmy i pojedliśmy ciacho - 2 rodzaje serniczka - jakie rano przytaszczyłem wracając z hali. Niedługo później wpadł jej mąż D., który wrócił z ryb. Nie ma to jak konstruktywne spędzenie wolnego czasu. Ja nie wiem, co on w tym widzi - siedzieć i bezmyślnie patrzeć na spławik w wodzie... Namawiał mnie nie raz i nie dwa razy, i na pewno nie odpuści pomimo mojego oporu - ale jakoś mi się to nie uśmiecha. Choć może - sam fakt pojechania gdzieś za miasto, gdzie cicho (i cicho musi być, żeby rybek nie płoszyć) była by kusząca, gdyby nie drobny szczegół - obecna pora roku. Jemu deszcz nie przeszkadza. Ja - jak mam spróbować - to chyba jednak jakoś, gdy cieplej będzie. Maybe next year?

Nie dali się naciągnąć na pizzę w ramach obiadu - jeszcze nie czujemy się aż tak na siłach, aby swoje kulinarne umiejętności prezentować przed publiką szerszą niż my + Bobik. Pogadaliśmy, zapraszają znowu do siebie - D. oczywiście nadal trzyma w lodówce tatową wódeczkę własnej roboty - na co Natuszka moja zareagowała śmiechem politowania. Nie piję jakoś dużo, rzadko się zdarza, a ostatnio mnie w ogóle do tego nie ciągnie. Ale pewnie, prędzej czy później, wpadniemy do nich, no bo co :) 

Pizzę skonsumowaliśmy zatem sami, oglądając Dziewczynę z ekstraklasy - bardzo dobre, polecamy. Jedzenie z DaGrasso - jak zwykle bardzo dobre, a do tego fajne przystawki zaczęli mieć - np. quesadilla z kawałkami kurczaka i pieczarkami, z sosem pomidorowym, lekko ostrym - pyszności! Tylko ta waga... Właśnie, muszę spasować, bo troszku chyba mi wraca, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

W niedzielę planowaliśmy błogie lenistwo, poza tym żeby spożytkować stary chlebek i na skwerze pokarmić łabędzie i kaczki. Okazało się, że dołączyli do nas teściowie, którzy potem wpadli do nas na troszkę - spiliśmy dobrą czekoladę :D W dzień było nieco nerwowo, Natuszkę bowiem od rana mrowiła lewa nóżka, i podchodziło to prawie jakby w ból w okolicy pachwiny. W środę przyniosłem do domku bowiem, kupioną wbrew woli Natuszki, poduchę-kojec ciążowy. Generalnie i tak spała raczej na lewym boku - ginekolożka potwierdziła, że na prawym to nie bardzo, bo jest jakieś ryzyko... No ale z poduchą to inaczej było - i pomyślałem, może przez to? Albo Dominik, który ostatnio się bardziej niż mocno - a w weekend to już w ogóle! - zaktywizował, po prostu jakoś się tak w brzuszku ułożył, że uciskał na coś? (wczoraj uciskał chyba na żołądek, bo jakiś czas Natuszka po obiedzie dość zabawnie się odbijało :D) Więc większość niedzieli słońce moje leżało z nóżkami do góry. Tak, bo ona leży to chętnie - ale mało kiedy daje te nóżki do góry, a przecież wiadomo, że wtedy lepiej. Zajrzeliśmy nawet do jednej z kilku książeczek i znaleźliśmy jakieś ćwiczenia, kilka z nich zrobiła. I staram się codziennie wieczorkiem pomasować jej łydki i stópki, żeby nie bolało. Na szczęście - wczoraj się okazało, że przeszło, i jest dobrze. 

W niedzielę w ogóle zrobiliśmy po raz pierwszy sami gotowaną kapustę czerwoną. Śmierdziało trochę, pichciło się z 1,5 h, ale wyszło dobre bardzo. Oczywiście, więcej przyprawialiśmy (sól, pieprz), ale też sporo więcej - w stosunku do przepisu teściowej - daliśmy soku z cytryny. Duży gar, starczyło też na wczoraj. Dobre te obiadki w domu, tylko często się nie chce robić... 

Wieczorem miałem wczoraj ambitny plan obejrzeć sobie Braterstwo wilków (start był ok. 22:40). Inaczej się ułożyliśmy na łóżku - normalnie Natuszka leży z brzegu, od strony tv, ale położyła się na moim miejscu, żeby mi wygodniej było (ona wieczorkiem podsypia sobie, a ja oglądam). I co? Po max 20 minutach stwierdziliśmy zgodnie, że chyba jednak zasypiam, więc zamieniamy się miejscami i idziemy spać :D

Podobno śnieg ma być jutro, czy cóś? 

Dzisiaj się dowiedziałem - w Gdyni żyje się najlepiej!

Uwaga natury politycznej - boki zrywam z PiSu, przepraszam, ale trudno inaczej. Jak wywalali Kluzik-Rostkowską i Jakubiak, czy jak odgrażali się Poncyljuszowi i innym, że podzielą ich los - to wszystkie wypowiedzi betonu partyjnego (bo trudno inaczej to nazwać) były w tonie a, niech sobie idą, droga wolna, po co oni nam. A od piątku przed wyborami, jak podziękowali za współpracę - sami z siebie - tenże Poncyljusz, Kamiński i jeszcze jeden, to okazało się już w niedzielę wyborczą... że PiS przegrał właśnie przez tę perfidną i zaplanowaną akcję (cytat z Kaczyńskiego). Że ich odejście było celowym (no a jakim?) działaniem na osłabienie (jak? przecież wszechmogący jest...) PiSu. Znowu pudło - po wyborach, a z tej partii odchodzą kolejni. Co dobrze o nich świadczy, bo myślą. A PiS z podziwu godnym spokojem dryfuje w kierunku roli, jaką u schyłku tamtego rządu odgrywał LPR, i z której się nie podniósł - polityczne dno i niebyt. 

W Gdyni naszej - Wojciech Szczurek znowu z rekordowym w skali kraju poparciem. Nic dziwnego - starają się, nie można powiedzieć, i efekty widać. Wielka przebudowa jednego z głównych skrzyżowań przebiega od dawna naprawdę bardzo bezkolizyjnie - wystarczy porównać z podobnego rodzaju przedsięwzięciami w Sopocie czy Gdańsku. Ciekawa sytuacja w Sopocie - Karnowski wygrał z Fułkiem... 20 głosami. Sopocianie zmobilizowali się, do urn - wg wczorajszych wyliczeń - poszło 95% uprawnionych. Będzie II tura - co wtedy? A w Gdańsku - Adamowicz (Paweł, dotychczasowy prezydent) jednak wygrał - właściwie, i tak wygrał by w II turze. Ale warto zwrócić uwagę - jeden z oponentów, o tym samym nazwisku i innym imieniu, który uprzedził go na liście wyborczej, zyskał aż 8%. Nie uwierzę, żeby dostał je facet bez poparcia, zaplecza politycznego - więc wg mnie wniosek jest jeden: tak, sporo osób bezmyślnie na niego zagłosowało, sugerując się nazwiskiem, myśląc że głosują na Adamowicza - dotychczasowego (i przyszłego) prezydenta.

Dzisiaj w rodzinnym (moim) gronie zapowiada się c.d. ważnej rozmowy, którą z mamą odbyłem jakiś tydzień temu. Znowu - trzymanie kciuków jest bardzo pożądane.

2 komentarze:

  1. Doskonale rozumiem lenistwo odnośnie gotowania. Ja sama to przeżywam ;-) Ale jak już się człowiek zmobilizuje to jaka radość wtedy ze smacznego posiłku... :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzymam kciuki, trzymam ;)
    A odnośnie wędkarstwa! Protestuję! Gdybym nie łowiła bym nie mówiła, że jest nudne :D A tak mnie zafascynowało, że W. sprezentował mi coś a'la wędkę i płotki aż się żrą o spławik ;)) Ale tylko latem... DaGrasso chyba wszędzie ma powodzenie! ;) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz skomentować któryś z tekstów.

Pozdrawiam :)