Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

niedziela, 27 lutego 2011

Pizza & whisky

Nie napisałem o tym ostatnio. Bo nam się zaciek zrobił był na ścianie. Tzn. wzdłuż całej naszej najdłuższej ściany w mieszkaniu, na szerokość niezbyt dużego wałka do malowania. Siedzieliśmy przy obiedzie w tygodniu jakoś, i Natuszka zauważyła. Jak się wdrapałem na meble - faktycznie, w jednym miejscu ewidentnie mokre i to mocno. Zadzwoniłem do naszej (nie)zawodnej administracji - po tym, jak 3 razy musiałem powtarzać nazwisko i adres, który pani z uporem przekręcała, i kiedy podałem swój numer telefonu - usłyszałem, że to się dekarz z panem niebawem skontaktuje. Stwierdziłem, że daję im czas na niebawem do następnego dnia rana - ale zadzwonił, uprzejmy, i umówił się na kolejny dzień, z racji tego że się wysypiamy, wykorzystując wolny czas, ok. południa. To wypadało chyba w czwartek. Przyszedł przed południem, popatrzył, i poszedł na dach. Odśnieżali, pozrzucali lód - i zadzwonił. Tłumaczył, że na tej wysokości, tzn. tuż pod dachem, na ścianie jest rynna, i że zamarznięta była, więc woda ew. mogła iść przez to u nas w ścianę, zamiast odpływać rynną; że to się zdarza i problem usunięty. 

Zdziwiłem się tylko - z administracji nie pofatygował się nikt. Jak u teściów był problem i zgłosili, co prawda w spółdzielni mieszkaniowej, przyszła komisja i oglądała, spisali protokół - czyli formalnie, konkretnie. A tu? Nic. Mamy ubezpieczenie oczywiście, i chyba to zgłoszę, bo w sumie po to jest. W sumie szkoda niewielka - ale zaciek lekko widać po całej długości pokoju. Składkę płacimy, to niech oni płacą nam teraz. 

W piątek, kolejny z serii wyjątkowo ładnych i słonecznych dni, poszliśmy z Natuszką po zakupy, żeby mieć to już z głowy. Najpierw na halę - wędliny i jabłka. Przynieśliśmy do domu, i podreptaliśmy do Biedronki. Dosłownie, podreptaliśmy, bo bardzo powolutku, żeby Natuszka dała radę. Ale widać, że cieszyła się, że może pochodzić sobie, choć ciężko. Zastanawiałem się już w środę i czwartek, żeby wydretpać, ale z uwagi na swój niezbyt dobry stan posiedzieliśmy w domku, wystawiałem głowę tyle, co konieczne, do Żabki po najpotrzebniejsze rzeczy. Trafiliśmy w Biedronce na godzinę szczytu. Sklep dość długi, kasy po obu przeciwległych jego końcach (wyjścia w obie strony) - i kolejki były takie, że kolejka do jednej z kas kończyła się przy drugiej, i na odwrót. Ale wystaliśmy dzielnie, kupiliśmy wszystko praktycznie (w domu się okazało - poza cytrynami). No i z ciężarami powolutku powędrowaliśmy do domku. 

Wczoraj posprzątaliśmy tylko. Zastanawiałem się, z uwagi na ładną pogodę, nad umyciem okien - ale zimno straszliwie było, więc odpuściłem. Muszą odczekać nieco jeszcze. Po 11:00 wyruszyłem dziarsko na drogi Gdyni, tzn. miałem 2 h jazd kursowych. Nie było źle, a nawet wg mnie bardzo dobrze. A przy okazji, odzyskałem cieplejszą zimową czapkę, którą zostawiłem w samochodzie podczas jazd w grudniu (duża przerwa - z powodu ciągłych choróbsk). Jeszcze w poniedziałek o 20:00, i niebawem egzamin. Ale nie podaję terminu, żeby nie zapeszać. Wsparcie w każdym razie mile widziane :)

Potem zjechaliśmy do teściów, którzy zaprosili nas na... pizzę! Była okazja, bo przyjechali przyszli drudzy teściowie, tzn. przyszli teściowie szwagierki, razem z przyszłym mężem szwagierki. Sympatycznie, acz dość głośno, przy dobrej pizzy i bardzo dobrym cieście z galaretką :) No i whisky, której minimalnie zbyt wiele w siebie wlałem, ale źle nie było. Jak teściu poleciał, czynić zadość obowiązkom służbowym, dziarsko podtrzymywałem konwersację. A przy polewaniu, nie powiem, przyszła teściowa szwagierki w niczym nie ustępowała swojemu mężowi, zero taryfy ulgowej. Jak poszli, posiedzieliśmy jeszcze, i zanocowaliśmy. Dzisiaj ja wrócę wieczorkiem do domu, a Natuszka zanocuje u teściów, zostanie, bo i tak miała przyjechać do nich rano, więc po co jeździć w kółko. 

Ja za to jutro wracam do walki na polu pracowniczej działalności. Mam nadzieję, że znowu tak szybko nie padnę. Czuję się w sumie ok, gardło nie doskwiera - jest dobrze.

środa, 23 lutego 2011

Objawy się zintensyfikowały. Mojej przygody z bakteryjnym zapaleniem gardła odsłona 3

No więc było tak. Generalnie od poniedziałku (poprzedniego), po basenie, czułem się słabo - jakby wracało choróbsko. I wróciło, konkretnie w czwartek. Poszedłem do pracy, i w dzień, poza zaobserwowaniem dużej góry rzeczy do zrobienia, zauważyłem jakby gorączkę. Kolega miał termometr - 37,5. Podratował apapem, bo nie dość, że ni jak nie szło się zwolnić (góra roboty - a ja czułem, że kroić się może zwolnienie, znowu), to jeszcze miałem dentystę zaplanowanego na po pracy - nic bolącego, poruszająca się plomba w martwym zębie, zaklinowana w nim; strasznie nieprzyjemne uczucie, coś się rusza, a nie możesz wyjąć. Miałem dość gryzienia jedną stroną - muszę iść, choć czułem się słabo.

Pojechałem, nawet źle nie było, dość szybko mnie przyjęła, i zaczęła walczyć. Samo z siebie by to tak szybko nie wyszło - szarpała się dobre 10 minut z wiertłami, żeby wyjąć tę plombę. Matko! Jeśli to była plomba, to ten ząb to taki robocop - bo zdecydowanie jego większość była sztuczna... Zaczęła uzupełniać, doklejała tam tego, i doklejała... A ja coraz słabiej się czułem. W pewnym momencie zaczęły mnie brać lekkie dreszcze - chyba się kobieta przestraszyła, bo skończyła szybko. Do domu dopadłem na ostatnich nogach, szybko do łóżka i pyralgina (na mnie nic innego nie działa przy takich gorączkach - a miałem 39 na liczniku). 

Szósty zmysł jest, więc jeszcze w robocie zapisałem się do lekarza, na wszelki wypadek, na piątek, na popołudnie. Okazało się, że można przesunąć to nieco wcześniej. Bo o pójściu do pracy z 39,5 mowy nie było - uprzedziłem w czwartek, że piątek wezmę na żądanie na wykurowanie się - ale skoro i tak do lekarza, to niech daje zwolnienie też na piątek. Poszedłem, obejrzał mnie, zadawał sporo pytań, ja mu możliwie wnikliwie odpowiadałem i dopowiadałem, co mi do głowy przychodziło. Płuca itp. czyste - za to gardło absolutnie do dupy. Znowu. I znowu - bakteryjne zapalenie. Jak dyskretnie stwierdziłem, że to chyba dość dziwne, że 3 raz w ciągu 3 m-cy ląduję na antybiotyku z gorączką dochodzącą do końca słupka rtęci z tego samego powodu - facet spojrzał na mnie i stwierdził, że najpewniej to efekt alergii związanej z pracą przy klimatyzacji. Okazało się - fakt, że obstalowali ją pół roku temu, nie ma większego znaczenia. A ja przypomniałem sobie z kolei, że gdy jeszcze na studiach miewaliśmy zbitki po kilka wykładów pod rząd na klimatyzowanych aulach/audytoriach, to miałem lekkie problemy z oddychaniem czy pokasływałem. Więc spójność jakaś jest - a skoro teraz tam siedzę po 8 h przez 5 dni w tygodniu, to i objawy się zintensyfikowały, więc zdycham i nie do życia jestem. 

Oczywiście, on mnie na nic skierować nie mógł:
  1. jako zwykły internista - konieczny laryngolog, który skieruje na testy na alergię, wymaz z gardła i anty-cośtam, nie zapamiętałem
  2. ja się nie nadawałem w tym stanie do czegokolwiek 
Dał mi Ceclor i jeszcze 2 inne rzeczy, wygonił do domu ze zwolnieniem. Na hasło, że mam umówioną na środę (dzisiaj po południu) wizytę u laryngologa, stwierdził że w takim razie zwolnienie do wtoku, i nad sensem tej wizyty zastanowimy się, gdy mu się pokażę we wtorek. 

Natuszka wspięła się na wyżyny małżeńskiej miłości, zajmując się mną. Po prostu wstyd, ale ja naprawdę nie byłem w stanie palcem kiwnąć czasami, raz przez gorączkę, a dwa przez permanentne zimno i łamanie w dosłownie wszystkich kościach. Upichciła coś, zrobiła kanapki, gotowała hektolitry herbat, zmieniała mi autorską wersję kompresa (moja zielona gruba wełniana skarpetka) mrożonego w zamrażarce (pomysłowe i dłużej trzymał zimno, niż zwykły, zamoczony w wodzie), przypominała o lekach, sprawdzała temperaturę. Kochane to słońce moje. 

Żeby było weselej, na sobotę byliśmy umówieni już wcześniej, aby zobaczyć, mieszczące się nieopodal teściów, mieszkanie należące do ich znajomych, a rodziców naszej wspólnej koleżanki z pracy - na sprzedaż, dokładnie odpowiadające naszym potrzebom. Mieliśmy problemy ze zgraniem się już wcześniej - sami rodzice w Norwegii, oni mieszkają w Wejherowie (kawał za Gdynią), a do tego ona studiuje w weekendy, zaś w tygodniu pracuje - a myśmy chcieli obejrzeć je w świetle dziennym. Zostawały soboty właściwie, jak szkoły nie miała - rzadko. Stwierdziliśmy - jedziemy, dam radę. Teściu przyjechał po nas, pojechaliśmy - naprawdę fajne. 

Okna PCV stare ale są, więc wystarczą. Panele podłogowe w porządku. Jedyny problem - państwo mieli upodobanie w tapetach w mdłych dość łososiowo-ciemnopomarańczowych tonacjach, w całym domu - więc wszystko było by do zerwania, wyrównania, jako że my takowych nie znosimy. Kasetony na suficie - również do wywalenia. Łazienka - cóż, mniejsza od naszej, ale da się przeżyć - do generalnego remontu. Kuchnia stara, do odświeżenia i kupienia mebli (bez problemu mały stół wejdzie!). 2 pokoje - ten duży... wielkości naszego całego obecnego! Ładny, z balkonem - mniejszy (krótszy) od teściów, ale za to głębszy (ekspozycja też jak u teściów, czyli nasłoneczniony większość dnia). Mniejszy pokój - i tak spory, jakieś 12 m. Składane łóżko dla nas i dla dziecka bez problemu wejdzie, więc nie musielibyśmy na początku spać w dużym. W korytarzu by się wywaliło ich szafę i sprawdzoną tutaj już firmą zbudowało by się nową.

Rozmarzyliśmy się. Tylko trzeba najpierw ustalić, co z tym naszym - sprzedaż i podział kasy? spłata przez brata przy pomocy ojca? W kwietniu właściciele się pojawią, można by się wstępnie umówić. Ja umowę na stałe dostanę i tak w maju dopiero, więc wtedy można myśleć o kredycie, bo na lepszych warunkach będzie. 

Wczoraj poszedłem do lekarza - obejrzał, gardło lepsze, ale stan jeszcze nie do użytku roboczego. Więc zwolnienie dostałem do końca tygodnia. Jak tak siedział i pisał, zastanawialiśmy się, czemu to nie może być skomputeryzowane, tylko siedzą i skrobią wszystkie dane na druczkach - a dane i tak w kompie są, więc bez problemu, jak drukują recepty, mogli by drukować zwolnienia. Powiedział, żebym poszedł do tej laryngolog dzisiaj, żeby wysłała mnie na badania - bo on i tak niewiele więcej mi może pomóc. 

No to pójdę dzisiaj.

środa, 16 lutego 2011

Falstart

Już w niedzielę, pozostając pod wrażeniem Polowania na czarownice (swoją drogą - skąd liczba mnoga? w filmie czarownica jest, ale jedna), obejrzeliśmy Templariusze - miłość i krew. Nieco długi, bardzo fajnie osadzony w realiach średniowiecza w ogóle i klimatu średniowiecznej Skandynawii, obrazek o tym, jak trudno mieli wtedy ludzie, którym na drodze do szczęścia w miłości stało coś - a konkretnie wcześniej ustalone, nic nie mające wspólnego z miłością, plany rodziców odnośnie wydania córki za konkretną osobę, czy też zwykłe wojny między plemionami, rodami. Jednocześnie - interesujące pokazanie, że możliwa jest przyjaźń chrześcijanina i muzułmanina, a to wszystko na tle walk templariuszy z muzułmanami w okolicach Jerozolimy. No i ta wytrwała miłość, która obydwojgu - rozdzielonym na 20 lat - pozwala wytrwać, czekać i odnaleźć się. Niestety, bez happy endu jako takiego. Zdecydowanie warto obejrzeć. 

No i się zleniliśmy w niedzielę, jako że miał być dzień kondycyjny, odpoczynku po sobocie. Skoro nie chcieliśmy sztucznie-hucznie obchodzić WalęTynek, a w poniedziałek musiałem normalnie pójść do pracy i Natuszka by sama siedziała prawie cały Boży dzionek - postanowiliśmy uczcić pizzą wolną niedzielę, co też uczyniliśmy. Dawno z DaGrasso nie jedliśmy - pozytywne zaskoczenie, nieco grubsze ciasto, co wiele zmieniło (pizze są pełne składników, jednak przy dużej często był problem, że zbyt cienkie ciasto utrudniało jedzenie ręką, bo gdy się próbowało złapać kawałek, uginało się pod ciężarem składników). Takie małe obżarstwo niedzielne - ale był pretekst, no i pierwsze od dawna dość (poprzedniej soboty - pizzy u znajomych :D). 

Niestety, basen i sauna bokiem mi wyszły. To znaczy, tak się domyślam. Cały poniedziałek bardzo mocno i nagle bolało mnie gardło - tzn. dokładnie to drapało. Niby sebidin coś dał, i jakby przeszło - tylko we wtorek już, wczoraj znaczy się, obudziłem się z katarem, który w miarę upływu dnia rozwijał się w permanentnie cieknący nos. Noc z wczoraj na dziś - budziłem się z mocno zatkanym nochalem, dzisiaj leciało i leci dość mocno, a do tego ostro zatkany, mimo że siedzę w ciepłej pracy. Czyli do dupy. Kółeczko się zamknęło - jakby to samo, co jakoś udało mi się zwalczyć ze 2 tygodnie temu. Fajnie, mam wizytę u laryngologa na przyszłą środę, czyli za tydzień. Ciekawe tylko, czy przez ten czas nie zleci, spłynie mi to wszystko do gardła i znowu go nie rozwali... Nie wiem, co to jest. Na tamtej wizycie, laryngolog, zapytana przeze mnie wprost, stwierdziła, że mam się od basenu powstrzymać przez tydzień - czyli powstrzymałem się o jakieś 2 tygodnie dłużej niż powinienem był, skoro dopiero w weekend byłem. I co? Od razu się zwaliło znowu. Może to zatoki? Szlag mnie trafia z tym... Dzidziuś na świat się będzie pchał - a ja z katarem do pasa... I nie wiem, co jest. Jak nie dostanę od niej konkretnych odpowiedzi, to pofatyguję się do kogoś innego. 

Wczoraj z teściami wybyliśmy na Och, Karol 2. Rzadko gdzieś wychodzą, a co tam, chcieli zobaczyć - my zresztą też (niekoniecznie w kinie). Krótko? Po prostu słabe, nudne, niesmaczne chwilami - a konkretniej wywnętrzyłem się w tym zakresie tutaj.

Natuszce coraz trudniej, coraz bardziej ciężko, widzę to. Dzwonimy do niej na zmianę z teściową dość często w dzień, żeby kontrolować, czy coś się nie dzieje. Trudno jej i samotnie tak siedzieć. Dojrzewamy, żeby przenieść się jednak już przed porodem do nich, żeby miała z kim siedzieć, nie była sama i czuła się lepiej przez to (ona sama, ale także teściowie i ja). Synek ma coraz mniej miejsca w brzuszku, ale pozostaje aktywny i się wierci. Zastanawiamy się - kiedy ten dzień? W poniedziałek wieczorem Natuszka miała takie przeczucie, jakby to miało być już - ale falstart był. No to czekamy dalej :)

niedziela, 13 lutego 2011

Przedobrzyliśmy troszku?

W piątek to się normalnie zdenerwowałem. Poszedłem sobie, jak gdyby nigdy nic, do pracy, a Natuszka wzięła i od A do Z mieszkanko nasze posprzątała. Nie tylko to, co ona zwykle sprząta - łazienka - ale i powycierała kurze, no i odkurzyła całość. Nic mi nie zostawiła :P A prosiłem, żeby się nie przemęczała. Z drugiej strony - co (ile) człowiek potrafi zrobić z nudów :> 

Obejrzeliśmy ostatnimi czasy - słaba kinówka, cóż, przegapiliśmy w kinach, więc zassaliśmy z neta - film Polowanie na czarownice z Nicolasem Cage'm (sporo go ostatnio). Naprawdę świetny film - jak na Filmwebie poczytacie recenzje, to nawet się jakaś moja znajdzie. Oczywiście - dobry, jak ktoś filmy w klimacie Imienia róży Umberto Eco (średniowiecze, tajemnica itp.) lubi. Za to zdecydowanie możemy odradzić wszystkim Sanctum, na którym ze znajomymi byliśmy wczoraj. Szkoda kasy na kino, nie wiem w ogóle po co do takiego filmu 3D. Ale fajnie się było ze znajomymi, spontanicznie mocno, spotkać - Natuszka miała okazję pogadać, dowiedzieć się, co i jak z pracą. No i nachosy z sosem serowym wciągnąć :)

Wcześniej byliśmy w dzień, po zakupach, u fryzjerki naszej Grażynki nieopodal domu. Postraszyła mnie najpierw mocno niewprawną praktykantką, której kazała mi nieco podstrzyc włosy (lekko), co zrobiła zupełnie byle jak. Niby pierwszy dzień była, ale widać było, że brała się do tego jak do, za przeproszeniem, kupy. Mnie to nie interesowało, szczerze mówiąc, bo fryzura moja (na jeża) dość prosta jest, i jak by nawet coś krzywo zrobiła, to ścina się w najgorszym wypadku na 0 (normalnie - na 4 mm), i za 2 tygodnie jest i tak dokładnie to samo, co było :) Ale widzą nastawienie owej praktykantki, fryzjerka spławiła ją szybko (zresztą potem, ja tamta się zwinęła - na czym było widać jej mocno zależało i jedyną czynnością, jaką wykonała szybko i z uśmiechem było ubranie się i rzucenie dowidzenia - to narzekała na nią, na jej podejście; podobno zresztą przyszła do niej, bo w innym zakładzie już jej podziękowali) i dokończyła mnie sama. Ja wiem, każdy musi się nauczyć, nabrać wprawy i się boi - ale jak się będzie bała i unikała strzyżenia, to jak ma się czegoś nauczyć? A do tego, gdy ma takie widoczne podejście, a nie inne... Słabo to wróży. Żeby nie było, że tylko o niej negatywnie - jak mnie fryzjerka strzygła, to ona myła Natuszce włosy - mówi, że świetnie, i że chyba ze 3 razy :)

Następnie siadła Natuszka, która wzięła ze sobą garść, konsultowanych w po rodzinie, zdjęć z fryzurami. Stanęło na tym, że nieco podobna fryzurka ma być do jednej z pań grających w M jak miłość. No i zaczęło się szalone strzyżenie. Efekt - naprawdę bardzo śliczny. I nie chodzi o to, że z góry wiedziałem, co i jak wyjdzie - bo nigdy nie wychodzi dokładnie tak samo, a i fryzjerka mówiła, że zrobi to po swojemu. Zatem Natuszka wyszła z nową fryzurką, młodzieżową bardziej, w której podoba mi się jeszcze bardziej :) 

Na obiad zwaliliśmy się do teściów, potem ja poszedłem - po przeszło 2 m-cznej przerwie - na basen i saunę. Wytrzymałem pływając moją quasi-żabką bite 45 minut, a ostatni kwadrans spędziłem w saunie. Bossssko... To jest urok posiadania szwagierki pracującej na basenie :) A dzisiaj bolą mnie wszystkie chyba możliwe mięśnie, najgorzej z karkiem. Albo, jak by to powiedziała moja mama, czuję że je mam. Może nieco nieprzyjemne uczucie, ale z drugiej strony dobrze robi i pozytywnie, jak się człowiek tak porusza.

Niestety, z tym dreptaniem z Natuszką w jej stanie chyba przedobrzyliśmy w kontekście jeszcze spotkania ze znajomymi i łażenia a to do kina, a to potem na kawę do Coffee Heaven - bo jakoś w trakcie filmu bidulka mi się cała spocona zrobiła, wyszliśmy pod pretekstem WC, bo duszno się jej robiło. Te nachosy z serem w połączeniu ze spritem i wcześniej u teściów z 2 kawałkami wuzetki... Tia, dość niekonwencjonalny mix. Ale spokojnie do domku nas podwieźli, i było ok. Chyba jednak za dużo wrażeń :) 
A dzisiaj Natuszka ledwo chodzi, więc dzień kondycyjny - nic nie zamierzamy robić, no poza spakowaniem torby dla dzidziusia do szpitala. I wtedy to już dosłownie wszystko mamy. Film sobie obejrzymy, przynajmniej jeden, pogramy w karty (ostatni mi łoi skórę żonka cały czas, aż wstyd...) i poleniuchujemy. No, i jakiś obiad trza wymyślić :)

ps. Dziękujemy mocno za wszystkie komentarze. Ze swojej strony przepraszam, ale jakoś ostatnio czasowo nie wychodzi mi rewanżowanie się w blogach osób, które tu komentują, i które mam w linkach. Czytać staram się je regularnie - czasami nie starcza czasu jednak, a czasami (pod wpisami problematycznymi) człowiek nie chce oczywistych oczywistości pisać.  

środa, 9 lutego 2011

Dyplomowani

W poniedziałek zostaliśmy dyplomowanymi absolwentami szkoły rodzenia. Ostatnie zajęcia poświęcone były głównie zagadnieniu kąpieli maluszka. Każdy przyszły tata musiał na sucho spróbować z lalką w wanience - chwyt, wkładanie, mycie, podnoszenie - a położona bardzo zwracała uwagę na to, czy robi się to dobrze, czy nie za gwałtownie, nie za mocno itp. Podobno - bardzo dobrze mi poszło :) A na odchodnym sporo souvenirów dostali wszyscy uczestnicy - jakieś próbki różnych specyfików, ale też ciuszek dla dziecka. 
 
Po wszystkim wypytaliśmy też osoby, które w szpitalu bliżej nas, w Redłowie, były - okazało się, że wiele z tego, co słyszeliśmy o oddziale, jest przesadzone, choćby to, że nie ma pomieszczenia, gdzie tata mógłby pobyć (nie przez szybę) z dzieckiem. No i wskazali na główny pozytyw - czego potwierdzeniem było także i nasze rozumowanie do niedawna - a mianowicie to, że wszyscy z Gdyni latają do Wejherowa rodzić, i że tam taka szpitalna Biedronka jest; co za tym idzie - w Redłowie podobno o wiele spokojniej, kameralniej. No i zdecydowanie bliżej. Więc synuś chyba tam właśnie na świat przyjdzie.
 
Natuszka wczoraj była u swojej ginekolożki. Dowiedzieliśmy się, że synuś leży w dobrą stronę, tylko że boczkiem jakoś, po stronie lewej Natuszki mając plecki i pupę, a rączki po jej prawej stronie. Tętno w porządku. Tylko sama Natuszka ma anemię, więc dostała końską dawkę żelaza od pani (dzisiaj ma być w aptece, bo sprowadzają - ciekawe, ile ta przyjemność), a w czwartek ma jeszcze raz przyjść na jakieś badanie. Ogólnie jednak - jest w porządku. Tylko z terminem porodu znowu jaja. Z USG, o czym jakoś wcześniej pisałem, wychodził termin 04.03 - czyli niespełna miesiąc. A pani wczoraj, na podstawie okresu, wyszło... 17.03. Natuszka w czwartek podrąży temat :) bo strasznie duża rozbieżność. Synuś kochany, ruchliwy - ale i ciężki, więc w sumie im szybciej się urodzi, tym lepiej. 
 
W międzyczasie - z uwagi na to, że zwierzyła się pani z zaniepokojenia tym, że maluszek ostatnimi czasy jakby mniej ruchliwy był - pani kazała w pewnych przedziałach godzinowych liczyć ruchy dzidziusia, wpisywać w tabelkę, żeby móc porównać. No to siedzi Natuszka, książkę czyta albo szydełkuje - i co chwilę łapie karteczkę z tabelką, żeby zapisać kolejne dokonania pierworodnego naszego :) Ja się wczoraj uspokoiłem - jak po pracy przyszedłem, no i sobie z nim rozmawiałem, głaszcząc o brzuszku Natuszki, to był wręcz wybitnie aktywny - w pewnym momencie ułożył się tak, że jakby pół jej brzuszka przesunęło się w bok :D

A przy poprzedniej notce zapomniałem wspomnieć, iż nabyliśmy drogą kupna w sobotę kołyskę dla Dominika. Interes życia kolejny już, bo nowa ok. 350-400 zł, a Natuszka wyczaiła na pewnym forum regionalnym za 200 zł. Jak zadzwoniłem, w ogóle się okazało, że pan sprzedający pracuje jako kierowca, i nie ma problemu, aby nam ją jeszcze przywiózł. No to się umówiliśmy, i w sobotę mieliśmy kołyskę - a do tego gratis pościel. Niewielka, ale przede wszystkim mobilna, na kółkach - więc u teściów na po porodzie, jak mamy u nich pomieszkać nieco, w sam raz, żeby nie zagracać pół pokoju łóżeczkiem. 

U Was też tak wiosennie? Od 2 dni wieje mocno, a nawet bardzo mocno, pięknie niebo wygląda z tymi galopującymi chmurami, a i słoneczka sporo.

niedziela, 6 lutego 2011

Telegraficzny skrót

Pozostała część pracującego kawałka tygodnia upłynęła dość szybko i pracowicie. W sensie - pracowicie jako w pracy mnie, bo Natuszka nie raz i nie dwa razy dawała znać, że praktycznie dogorywa z nudów. W sumie, nie dziwię się - ile można siedzieć w domu, czytać, leżeć, szydełkować, oglądać tv? A na spacerek ani aura nie taka (popadało ostatnio sporo), ani siły już nie te chwilowo.

No właśnie - aura. Ślicznie wręcz dzisiaj było przez większość dnia, zanim po południu przyszły dość duże kumulusy, z których, o dziwo, nie padało. Na razie. Słoneczko piękne, ptaszki śpiewają, pewnie prawie 10 stopni na dworze. Tylko wiatr, jak to moja mama mówi - halny (nad morzem?). 

W piątek mieliśmy nawiedzić znajomych w moich rodzinnych stronach (heh, jak to brzmi :D jakbyśmy na koniec świata, a nie drugi koniec miasta jechali), ale tak się jakoś porobiło, że przełożyliśmy to na wczoraj. Rano więc posprzątaliśmy, odkurzyliśmy, ja rzuciłem się jeszcze do mycia paneli - czasem trza - no i do tego mały przegląd ciuchów na okoliczność tego, że mi się nie mieściły i wkurzało mnie to dość zasadniczo. Cel pierwotny - pozbyć się tego, czego od przeprowadzi (w sierpniu będą 2 lata) nie miałem na sobie. Kilka takich rzeczy się znalazło, a poza tym mimo wszystko ze 3 pary za dużych spodni. Efekt? Świetny, sporo miejsca, ułożyłem wszystko jak trzeba. A to, co niepotrzebne - won do piwnicy, razem z ozdobami świątecznymi i jedną z zalegających dotąd w łazience mioteł - w świetnym zamykanym pudle z Biedronki za jedyne 12,99 (szczelne, za ułamek normalnej ceny takich rzeczy). Biedronka przydatna bywa :)

Zapamiętać - jak się pogoda poprawi i problemy gardłowo-nosowo-jakieś tam przejdą - wskazane jest umyć okno. Sam fakt, iż były wymieniane na nowo przed naszym zaistnieniem na tych włościach nie oznacza, że nie wymagają mycia. Tak, wymagają. Żeby człowiek, wychodząc, nie dziwił się potem, że ten świat jakiś bardziej kolorowy jest na zewnątrz, niż przez okno...

Zatem, po przytaszczeniu zakupów biedronkowych, i zahaczeniu po drodze najpierw żeby oddać książki, wypożyczając nowe o wampirach dla Natuszki (ha! ma się ten urok - bibliotekarka dała mi dla Natusi jeden, kolejny, tom mimo że dla kogoś był odłożony!), a potem o cukiernię - żeby nabyć ciasto jako tzw. gościniec, pojechaliśmy do owych znajomych. Sympatyczny czas, kolejna degustacja ich ciekawej i bardzo smaczne pizzy własnej roboty, zupełnie innej od pizzy teścia. No i długie pogaduchy, zakrapiane przez panią domu i mnie (Natuszka odpadła z przyczyn oczywistych, pan domu zaś za kierowcę robił) dobrym półsłodkim czerwonym. Czasami człowiek ma ochotę, ja rzadko, i właśnie wtedy miałem. 

Dzisiaj pospaliśmy, obudziło nas słoneczko - więc optymistycznie. Pojechaliśmy do teściów, wrzuciliśmy przepyszne zraziki na obiad, i powędrowaliśmy do CH Osowa nieopodal, tzn. autobusem, celem zdecydowania się wreszcie i w oparciu o to nabycia pieluszek dla Dominika, skoro czas jego przyjścia na ten padół łez mocno się zbliża. Jak do ReKids wleźliśmy - to wyszliśmy z dwiema bluzeczkami i zestawem skarpetek (promocja - całość niespełna 30 zł, ale normalne ceny przerażają mnie - moje ciuchy czasem tańsze są...). Jak na halę weszliśmy - to poza pieluszkami  (rozmiar 1 - 1 paczka pampersów, jedna belli; rozmiar 2 - duża, pampersów) udało się znaleźć maselniczkę (poprzednia była się pękła w bliżej nieokreślonych okolicznościach), takie małe białe do podklejania krzeseł, żeby nie rysowały podłogi (brawo dla człowieka, który nasze wymyślił - mają owalne końcówki, więc żadna z takich podklejek się nie trzyma zbyt długo, a ja jestem zbyt leniwy, aby je podciąć na równo - a może nie wierzę, że by mi wyszło równo?), dobre pasty do butów, jakieś kremy dla teściowej, czosnek do potraw w takich kostkach, nuggetsy z kurczaka sztuk 2, nowe spodnie dla mnie, zestaw petitków lubisiów (w promocji), termometr i 2 smoczki dla Dominika, super klej m.in. niby do szkła (już sprawdziłem - nie działa, aniołkowi po raz n-ty nie udało się dokleić skrzydła, chyba już bez niego zostanie, bo na kolejne kleje do szkła wydaliśmy już chyba dwukrotność wartości samego aniołka), ładnie pachnące mydło w płynie z dozownikiem. Słowem, same przydatne rzeczy. 

Z uwagi na to, że Natuszka i tak jutro z rana by jechała do teściów, więc żeby nie jeździła naokoło, została u nich na noc, a ja zjechałem do nas - bo mam sporo jednak bliżej do SKM, którą podróżuję do ulubionej mej pracy. Tak więc chwilowo słomiana wdowa i słomiany wdowiec - ale dosłownie chwilowo. Brzuszek wyraźnie niżej, maluszek mniej się rusza - bo i miejsca ma coraz mniej. Natuszka troszkę się denerwuje - co rozumiem - bo przyzwyczaiła się, że kopał i ruszał się dużo (czasem więcej niż chciała), a teraz nie bardzo ma jak, jak kawał chłopa jest. Poza tym, że ciężko - tak dziwnie: chciałaby już urodzić, żeby było po, a z drugiej strony boi się porodu, jak chyba każda kobieta. Dzielne moje maleństwa dwa :)

ps. Nie będę się rozpisywał - zostałem uszczęśliwiony w pracy telefonem, smartfonem Samsung I5800, i od kilku dni (co jest dość czasochłonne, ku okazywanej mocno przez Natuszkę irytacji - szukanie  czegoś w nim, potem konsultacje na forum) powoli go rozgryzam. Telefonów miałem dużo, ale smartfon z Androidem to coś sporo innego. Generalnie możliwości naprawdę dużo, świetne pisanie na klawiaturze qwerty, ale i sporo idiotyzmów - w stylu: karta pamięci do 32 GB, pamięć wewnętrzna fona 170 MB... więc gdzie można w oficjalnej wersji Androida instalować programy? Oczywiście - tylko na karcie, a co. A jak na krzywy ryj sobie wgrasz nieoficjalną wersję nowszą (albo zrootujesz tą, co masz) to tracisz gwarancję. Inteligentne, nie da się ukryć. Ale fon świetny, choćby z uwagi na możliwości, wielki wyświetlacz, WIFI i fajną, a przy tym dokładną nawigację.

środa, 2 lutego 2011

Ależ te buty niewygodne...

Półbuty, o których było ostatnio, fajne - ale:
  1. zbyt cienkie jak na obecną - choć w praktyce bezśnieżną, ale za to z przymrozkami i mrozem czasem aurę
  2. o strasznie twardej podeszwie - z bardzo dobrego materiału, ale masakrycznie twarde
Włożyłem w poniedziałek, i (choć z uwagi na temperatury we wtorek już wróciłem do zimowych, z gumową mięciutką podeszwą) zdycham do dzisiaj - bolą mnie same stopy. Wygodne, rozmiar ok - tylko się trzeba przyzwyczaić :) 

Skarga wysłana wczoraj. Co tam, w myśl zasady pierwsza myśl najlepsza stwierdziłem, że nie będę czytał od A do Z, bo pewnie bym się zabrał za poprawianie, przestawianie szyku itp. całości. Co, biorąc pod uwagę, że termin wysłania upływa jutro (więc, dla świętego spokoju, trzeba by to wysłać dzisiaj) od wczoraj byłoby niewykonalne. Czekam na rozwój wydarzeń. Ciekawe, ile w MS poleży, zanim do WSA wyślą. Strzelamy?

Natuszka ma tercet lekarski od poniedziałku:
  • poniedziałek - rano badanie tarczycy w A
  • wtorek - w dzień wizyta u endokrynologa w A
  • środa (dzisiaj) - właśnie jej pobierają krew, potem wizyta u ginekologa w B
Dzielna niesamowicie, jeszcze się upiera, że ze mną do Tesco chce jechać, bo pieluszki będą w promocji przez 2 dni teraz (te małe, co będą nam na początek potrzebne, Pampersa).

Nie chcę się odnosić do tego, co jedna z osób napisała w bodajże pierwszym komentarzu pod poprzednim wpisem. Świetnie - to tej osoby subiektywne odczucie o naszej, Natuszki, sytuacji - tylko oderwane i niepokrywające się z rzeczywistością. Nikt nie twierdzi, że ciąża to choroba. To nie kwestia rozczulania się nad sobą i chuchania na siebie bez potrzeby. A kopniakami (nawet tymi mocnymi i w żebra) cieszymy się każdego dnia i na pewno po urodzeniu będziemy je również miło wspominać. Faktem jest jednak, że pod koniec ciąży jest ciężko, ale trzeba to przeżyć, bo to co następuje potem jest o wiele ważniejsze. Natuszka do leniwców nie należała i nie należy, ile się dało - do pracy chodziła i najchętniej i teraz by pracowała. Ale się nie da. Bo jak pracować, jak co 10 minut trzeba zmieniać pozycję, bo boli, uciska, wszystko drętwieje? I najwygodniej, również co chwilę się przekręcając, na leżąco, z nogami do góry? Nikt na nikogo przesadnie nie chucha - po prostu nie udajemy, że jest bez zmian i Natuszka mogłaby biegać do pracy, zakupy nosić i najlepiej z tym wszystkich biegać w obie strony po schodach, ot, dla zdrowotności. I stwierdzanie tego stanu jako faktu nie oznacza, że się z tej ciąży i całokształtu sytuacji nie cieszymy.

Po poniedziałkowej szkole rodzenia jesteśmy bogatsi o wiedzę o praktycznie wszystkim dot. pielęgnacji maleństwa - poza kąpielą, o której będzie w przyszłym tygodniu. Okazało się - dobrze, że nie kupowaliśmy sprzętu do tego - że np. nie powinno się w ogóle czyścić uszu maluszka, żadne patyczki , palce itp.; czyścić tylko to, co ew. wypłynie z uszka, i wystarczy. Analogicznie - z kikutem pępuszka. Jak się nic nie dzieje - to nic nie robić. Owszem, starać się nie moczyć, ale niczym nie traktować, żadnym spirytusem; a jak coś się dzieje brzydkiego - i tak do lekarza trzeba. O tym, że nie należy dzieci wozić/nosić w krzesełku samochodowym - bo to niezdrowa pozycja (są na nich ograniczenia), i tylko wygoda, ale dla rodziców. Okazuje się - nosidełka też bez szału (wpijają się w pachwiny), bo najzdrowsze i najlepsze dla maluszka - chusty. Że wręcz nie można żadnych poduszek wkładać pod głowę - i najlepiej, jak w ogóle dziecko samo nie zacznie ich używać, nawet dużo później, bo nic nie dają. I wiele innych fajnych spraw. Zeszycik z notatkami zapełnia się powoli :)

Wczoraj - z rana nie lada wyczyn. Komentarze do kodeksów podstawowych mocno drogie, po ok. 300 zł lekko. Co zrobił Tomusz? Wziął aparat cyfrowy, pojechał do biblioteki, spędził godzinę i zrobił po kolei zdjęcia komentarza (najmniejszego, jednotomowego) do KC. Bagatela, 1700 prawie stron. Ale jest, i o te 300 zł do przodu. Dobrze, że w bibliotekach można zdjęcia robić :)

Bardzo fajny wieczór - miał być w męskim gronie (żadna popijawa - alkohol bardziej niż sporadycznie ostatnio, w ogóle mnie nie ciągnie; w niedzielę u rodziców lampka wina [drugiej bym już nie wypił], jak już to wódeczki dobrej trochę), tzn. moja skromna osoba + 2 kumpli z mojej radosnej poprzedniej urzędniczej (a Natuszki obecnej) pracy. Życie to zweryfikowało - jeden przyszedł z żoną, która się dziwiła, gdzie jest moja - Natuszka; jak powiedziałem, że zakładaliśmy spotkanie w męskim gronie, ale oczywiście jest mile widziana, to dziwnie się spojrzała jakoś. W każdym razie - było bardzo miło, i objadłem się do nieprzytomności, podjudzany przez kolegę. A w ogóle dostaliśmy 1 pizzę gratis - kolega - bo zamówił na grubym cieście, a kucharz się skumał jak już piekł, że nie na takim zrobił, więc potem dorobił drugą, na takim jak trzeba, ale dostaliśmy też tamtą pierwszą. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy. A Natuszka też się cieszyła - bo jak się umawialiśmy na 20:00, to byłem w domu... przed 21:00. Jak to możliwe? Tak, że poprzestawiało się to, i spotkaliśmy się właściwie ok. 18:00 już :) Bomba - wszyscy zadowoleni.