Dobrze jest być takim ojcem-mistrzem jak Joda z "Gwiezdnych Wojen". On nie ochrzaniał Luke'a, że nie umie, używając mocy, podnieść statku z bagna - tylko tak nim pokierował, że Luke był do tego zdolny, nauczył się tego.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Życie, choć piękne, tak krótkie jest...

Heh... Dziwnie tak.

Z jednej strony - bardzo bliska przyjaciółka teściów, właściwie taka przyszywana ciotka Natuszki mojej, kiedyś mieszkająca na przeciwko ich w bloku, trafiła w zeszłym tygodniu do szpitala. Wszystkich blady strach ogarnął - najprawdopodobniej nowotwór. Właściwie to prawie na pewno. I okazało się - faktycznie. Potem jeszcze doszło - chyba są przerzuty na wiele organów... Osoba ta podłamała się, kolejne badania przyjmowała z rezygnacją, czekając tylko na wyniki i diagnozę jak na wyrok. Jakby nie patrzeć - trafiła do szpitala nie przypadkiem, a z powodu bólów, z którymi sobie nie radziła.

Przyczyna dość prozaiczna - pani ta, mieszkająca w mieście kiedyś, dobrych kilka lat temu wróciła w wiejskie rodzinne strony, by zająć się wymagającymi opieki swoimi, nieżyjącymi już dziś, rodzicami. I tak zajmowała się najpierw do śmierci ojcem, zmarł dość dawno, a potem mamą - w ostatnich latach życia w bardzo zaawansowanym Alzheimerze, niepoznającą nikogo, oderwaną jakby od rzeczywistości, jak dziecko którego z oka nie sposób spuścić, żeby sobie czy komuś innemu krzywdy nie zrobiła... A w międzyczasie niekończące się łożenie finansów na studia obydwojga dzieci (osoby już bliżej 40. niż 30. ...), które co raz studia podejmowały, i jakoś do dzisiaj żadnych nie skończyły, ani jedno ani drugie. W tym wypadku - ewidentnie, niestety, ambicja matki (wykształcona, po studiach technicznych) wzięła górę nad predyspozycjami i możliwościami dzieci, które to dzieci jednocześnie nie umiały? nie chciały? wytłumaczyć jej, że studia nie są dla nich.

W tym wszystkim - osoba ta w ogóle nie miała czasu dla siebie, nie robiąc pewnych dość prozaicznych badań, jakie kobiety robić co jakiś czas powinny. I tak to się skończyło. Teściowie jeździli do niej, na przemian z jej córką (teraz ona obok teściów mieszka z mężem), z obiadkami i wizytą - na marginesie, ci teściowie moi to ludzie naprawdę do rany przyłóż, nikt nie prosił i nie musiał ich prosić o pomoc - sami się zaoferowali i jeżdżą właściwie jak nie codziennie, to co drugi dzień.

Wszyscy siedzieli i czekali jak na wyrok faktycznie - od lekarzy teściowie dowiedzieli się, że podejmą leczenie, o ile nie będzie przerzutów. No i wczoraj - zwycięstwo! Nie ma przerzutów, będzie leczenie, chemioterapia i co tam potrzeba. Od razu osoba ta zmieniła nastawienie, bardziej optymistycznie - jest cel, jest szansa, nowa nadzieja. Jakby nowe życie.

I to jest część pozytywna. Negatywna... Dzisiaj, właściwie przypadkiem, odebrałem smsa ze spóźnionymi życzeniami na naszą rocznicę, przysłanego przez Z. - moją jeszcze koleżankę z liceum, która wspólnie z Natuszką i ze mną kończyła prawo. Mama Z. - zdecydowana, ale równocześnie przesympatyczna, ciepła i miła osoba - od kilku lat walczyła z nowotworem. Właściwie żyła i walczyła wbrew temu wszystkiemu, co diagnozowali lekarze, przy pierwszej diagnozie sprzed lat pewnie 6 czy 7? dający jej... pół roku. Nie dała się - walczyła. Cieszyła się strasznie, gdy 3 lata temu Z. wychodziła za mąż. Gdy Z. pod koniec studiów urodziła ślicznego synka - jej mama cieszyła się upragnionym wnukiem. Z. od razu po porodzie, w tym samym roku, obroniła magisterkę - mama była dumna. Widać po niej było - zmarniała, schudła, była jakby cieniem osoby, którą kilka razy widziałem w czasach liceum jeszcze.

Dzisiaj Z., poza życzeniami, przepraszała, że tak późno. 21 sierpnia jej mama przegrała walkę z rakiem. Aż się zdziwiłem - tydzień temu taka tragedia, a ona jest w stanie już myśleć o czymś tak przecież w kontekście tego nieistotnym jak rocznica ślubu przyjaciół? Gdy się ostatnio, albo przedostatnio, spotkaliśmy - mówiła i widać było, że ciężko jest, bo medyczne drogi i sposoby nic już mamie nie pomagały, ktoś tam sugerował rodzinie jakiś uzdrawiaczy itp...

Życie bardzo złożone jest. Jak bardzo potrafi zaskakiwać, pozytywnie a czasem negatywnie. Jak bardzo ludzkie życie jest kruche, delikatne - możesz mieć plany, marzenia, i jedna diagnoza... No właśnie. Nawet najgorsza diagnoza może albo zniechęcić i odebrać wolę czegokolwiek, albo jak nic innego zmotywować do walki o wyrwanie śmierci każdego dnia życia. Dwie historie ludzi, którzy pewnie nigdy się nie zetknęli, nie wiedzieli o sobie. Jedna osoba - widmo śmierci, brak nadziei i nagle nowa nadzieja, wola walki, szansa! Druga osoba - walka od lat, jakby życie wbrew wszystkiemu - i jednak śmierć.

Więc dzisiaj modlimy się - o siły i powrót do zdrowia dla cioci Natuszki z jednej strony, i o niebo dla mamy Z. i siły dla niej samej z drugiej.

3 komentarze:

  1. Ogólnie to ja jestem pełna podziwu dla życia... Jest tak kruche, a nadal istnieje. Dużo się nad tym zastanawiałam i niestety. Na próżno! Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej. Mam prośbę, czy mogłabym prosić o jakiegoś waszego maila?
    Mam kilka pytań, ale wolałabym mniej publiczne miejsce, np mail własnie ;)
    To mój mail:
    zlakolysanka@gmail.com

    a to blog:
    zlakolysanka.blog.pl

    bardzo proszę o kontakt, bardzo mi zależy..

    OdpowiedzUsuń
  3. Modlę się zatem o zdrowie z jednej strony i o dobre chwile na tamtym świecie z drugiej strony...
    A z tą ucieczką u mnie to było dokładnie tak, że ucieklam na studia na drugi koniec Polski, ale rodzice wciąż byli pewni że potem wrócę ;-) na studiach poznałam obecnego męża, który zaraz potem wyjechał do innego miasta, więc po studiach pożegnałam się z rodzinnym domem na zawsze i zamieszkałam z nim ;-)

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz skomentować któryś z tekstów.

Pozdrawiam :)