Za dobrze było, a co.
W piątek Dominisiowi zaczęło z noska lecieć. Założyliśmy optymistycznie, że to na okoliczność wzrostu ząbków jego - okazało się, po drobiazgowych oględzinach, że równocześnie pcha się ich na świat bodajże sztuk 4, przy czym każdy po innej stronie szczęki (góra i dół, po obu stronach).
Niestety, w sobotę się pogorszyło. Obudził się dosłownie z wodospadem z nosa. Do tego zaczął ciągnąć noskiem. Katarek, na szczęście, wodnisty. Natomiast przestraszyliśmy się, bo dzidzia była osowiała mocno, i jakoś ok. południa stwierdziliśmy, że chyba ma gorączkę. Dzieciątko bardzo aktywne, usiedzieć nie może, a tu po prostu prawie wisiał mi na rączkach, jak usiedliśmy bajkę pooglądać, chyba ze 20 minut po prostu bez ruchu. Aż musiałem spojrzeć, czy nie śpi... Nie spał, bidulek.
Pojawił się problem natury technicznej - malutkiemu nie ma za bardzo jak zmierzyć temperaturę. Pod paszką - zapomnij, nie dość że nie da sobie nic wsadzić, to jeszcze nie usiedzi w spokoju. Pozostała pupcia, a tu nie chcieliśmy ryzykować termometru rtęciowego (tak, mamy taki! sam ufam mu najbardziej - zero techniki, zwykła rtęć), więc elektroniczny długi, zwykły. Wyszło 38 stopni. Sprawdziliśmy takim gównianym, niestety, paskiem który ma się przycisnąć do czoła na 15 sekund (świetne, ciekawe czy pomysłodawca testował to na rocznym dziecku, które po prostu zachwycone wręcz jest perspektywą, jak mu ktoś z łapami do głowy się pcha i naciska na czółko...). Niestety, wynik wyszedł podobny. W związku z tym podjęliśmy decyzję o zainwestowaniu w termometr bezdotykowy - myśleliśmy o tym, ale jakoś temat ucichł, jako że dzidzia dotąd zdrowa była.
Jedno dobre - telefoniczny kontakt z, bardzo dobrą i leczącą swego czasu samą Natuszkę (gdy była wieku, kiedy się chodzi do pediatry) bardzo miłą panią pediatrą, znajomą teściów - do której wydzwanialiśmy w piątek wieczorem i w sobotę. Dużo spokoju, sporo informacji, konkretne zalecenia. Z lekkim niedowierzaniem, oczywiście spowodowanym sytuacją, ale się zastosowaliśmy.
Przyjechali teściowie, teściowa została w charakterze supportu nad mocno podenerwowanej Natuszki, która - oczywiście - uważała się za złą matkę, która naraziła dziecię pierworodne na śmierć prawie... Starałem się uspokoić, jak mogłem, cóż - sam zdenerwowany, tylko ja inaczej to przeżywam, w środku, a na zewnątrz staram się być opanowany. Mama przyjechała, Natuszka i Dominiś zostali w dobrych rękach, a my z teściem pojechaliśmy w tournee do apteki i Tesco po kilka leków i drobne zakupy. Termometr w aptece kosztował mniej niż 120 zł - ok, na Allegro i za 70, tylko jaki? Tu porządna firma, 2-letnia gwarancja. Aptekarka młoda i szczera - może pan kupić na Allegro, ale co pan kupi? to jest dobry produkt. No to kupiłem. Kilka pierdół w Tesco, kawał dobrej drożdżówy domowej roboty, na ostudzenie emocji.
Dzidzia dostała lekarstwo, gorączka zeszła. Obydwie noce - z soboty na niedzielę i z niedzieli na dzisiaj - spaliśmy różnie i niewiele, bo malutki - pozbawiony smoczka, trudno go wkładać jak oddycha tylko buzią - nie dość, że wydawał dźwięki jak traktor czy kombajn, to po prostu dość często się budził. Niewiele dały wilgotne ręczniki w pokoju, w którym śpimy, dobre wietrzenie mieszkania kilka razy dziennie. Cóż, taki urok.
Natuszka na tygodniowym zwolnieniu. Malutki niby tylko katar ma, ale dostał leki. Podobno dokazywał w przychodni, ale to dobry znak, że czuje się lepiej. Wieczorami jest problem, bo nie bardzo chce spać (na leżąco słabo się oddycha, na siedząco nie bardzo chce), przez co w porze okołokąpielowej po prostu praktycznie jest na ostatnich nogach; wczoraj np. usnął w połowie mleka.
Heh, oby przeszło, jak mówią, w ciągu tych 7 dni.